Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

janhalb

Zamieszcza historie od: 4 lutego 2011 - 17:48
Ostatnio: 22 marca 2024 - 18:44
  • Historii na głównej: 69 z 77
  • Punktów za historie: 22858
  • Komentarzy: 1223
  • Punktów za komentarze: 9644
 
zarchiwizowany

#82306

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
A tak mi się przypomniało…

Znajomy rodziny, pan obecnie koło siedemdziesiątki, (swoją drogą materiał na niejedną piekielną historię…) pracował daaaawno temu w zakładzie, w którym robiło się na zmiany. No i od czasu do czasu kończył pracę o szóstej rano, wracał do domu o wpół do siódmej i kładł się spać (bo co innego mógł zrobić po całej nocy w robocie).

Wrócił kiedyś z takiej "nocki" - była sobota rano - umył się i zapakował do łóżka. Pospał raptem kwadrans - bo o siódmej rano (przypominam, sobota była…) pod jego oknem jakaś pani zaczęła trzepać dywan. Pan mieszkał na trzecim piętrze, a dokładnie poniżej stała wiata śmietnikowa i trzepak.

Sobota. Siódma rano. Po całej nocy w pracy. A tu ŁUP, ŁUP, ŁUP…

W końcu nie wytrzymał. Wstał, podszedł do okna, otworzył - i najgrzeczniej jak umiał zawołał:

- Proszę pani! Proszę pani!

- Taaaak? - odpowiedziała pani z miłym uśmiechem.

- Czy mógłbym mieć do Pani ogromną prośbę?

- Oczywiście, a jaką? - zapytała pani.

- Czy byłaby pani tak łaskawa, żeby wziąć tę trzepaczkę i PALNĄĆ SIĘ NIĄ W TEN GŁUPI ŁEB?!

…i zatrzasnął okno. Poskutkowało - zapadła cisza.

Kto był bardziej piekielny - trudno mi oceniać :-)

blok osiedle trzepak

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -2 (38)
zarchiwizowany

#68708

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Chcę Wam powiedzieć o piekielności związanej z histerią wokół uchodźców uciekających do Europy przed wojną w Syrii.

Nie, absolutnie nie chcę tu wchodzić w dyskusję na temat przyjmowania / nieprzyjmowania etc. Chcę tylko powiedzieć, jakie są skutki kretyńskich uogólnień, stereotypów i fobii uprawianych przez różnych forumowych trolli, a podsycanych przez niektórych politykierów.

Właśnie się dowiedziałem, że przedwczoraj dwóch łysych panów z gatunku "trzy paski na błyszczącym ortalionie" zaatakowało idącego ulicą mojego znajomego, nazwijmy go Jurkiem.

Jurek rzeczywiście jest imigrantem. Jurek ma dość ciemną skórę, gęste, kręcone włosy, niemal czarne oczy - "widać wyraźnie", że jego przodkowie znad Wisły nie pochodzili. Jurek nie ma na imię Jurek - tak nazywają go polscy znajomi, bo jego prawdziwe imię jest dość trudne do wymówienia.

Dwaj łysi panowie podeszli do niego na środku ulicy, wieczorem (ale nie w nocy), oznajmili mu, że "nie chcą tu ciapatych nierobów i muslimów", że "nie pozwolą, żeby Polskę zalała fala takich dzikusów" i wystartowali z pięściami i glanami. Idąca obok Jurka jego żona (w siódmym miesiącu ciąży) usłyszała, że jest k…, co się "z Arabusami puszcza".

Dowcip polega na tym, że Jurek nie jest muzułmaninem - jest chrześcijaninem. Nie jest Arabem, tylko Gruzinem. Przyjechał do Polski z rodzicami jako dziesięcioletni chłopak, dwadzieścia parę lat temu. Tu skończył szkoły, tu studiował, mówi po polsku jak Polak (a na pewno mówi lepszą polszczyzną, niż łysi panowie, co do niego wyskoczyli). Ma polskie obywatelstwo. Pracuje, zarabia nie najgorzej na utrzymanie swoje i rodziny, podejrzewam, że podatków odprowadza rocznie więcej, niż ci dwaj łysi panowie razem wzięci.

Szczęście w nieszczęściu polega na tym, że Jurek jest… instruktorem sztuk walki. Ma bodaj trzeci dan w Aikido i pierwszy dan w Karate.

Dwaj łysi panowie zostali szybko i sprawnie sprowadzeni do parteru, a jak już leżeli na ziemi, to zostali poinformowaniu spokojnym, jureczkowym głosem, że się pomylili. Jurek zapytał też, czy życzą sobie wezwać policję, bo jednak nosy mieli trochę poprzestawiane od szybkich spotkań z glebą i krew im koszulki zalała. Panowie odparli, że sobie nie życzą, za to życzą sobie jak najszybciej się oddalić i więcej Jurka nie oglądać. Ich życzenie zostało spełnione.

Co nie zmienia faktu, że gdyby trafiło na kogo innego, to pewnie czytalibyśmy w gazetach o jakimś lekarzu / inżynierze / malarzu pokojowym gruzińskiego / syryjskiego / czeczeńskiego pochodzenia skatowanym na ulicy, na oczach ciężarnej żony.

Tak właśnie na poziomie konkretu wygląda propaganda strachu przed uchodźcami uprawiana przez wielu polityków w imię zyskania paru głosów w wyborach…

dresy imigranci politycy

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 26 (62)
zarchiwizowany

#46885

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Scenka sprzed trzech godzin. Kiedyś myślałem, że Bareja miał wyobraźnię jak smok. Dziś coraz częściej jestem przekonany, że było po prostu uważnym obserwatorem rzeczywistości…
Robię zakupy w naszym lokalnym supermarkecie. Powoli, półka po półce, bo lista długa ("rodzinne" zakupy na tydzień, wiadomo). Chłodnia z serami, masłem, nabiałem. Obok mnie jakaś mocno starsza pani (SP) niepewnie wpatruje się w półki – widać wyraźnie, że nie najlepiej widzi i że nie jest pewna co i jak. Chciałem jej pomóc, ale zanim podszedłem zwróciła się do stojącej obok kobiety (K) w wieku balzakowskim, kształtów obfitych.
(SP): Może pani mi pomoże, bo ja nie wiem… Który z tych jogurtów jest chudszy? Bo ja nie mogę tłustego…
(K): NO JAK TO? (tak wyraźnie mówiła dużymi literami). PANI CHCE TEN OWOCOWY? TOŻ TO SAM CUKIER I W OGÓLE NIEZDROWE! TEN PANI WEŹMIE, NATURALNY, ZDROWSZY!
(SP): O, dziękuję, bo wie pani, ja trochę słabo widzę…
(K): Bo to wszystko słodkie, tłuste i pełno konserwantów! Niezdrowe…
I tu zjawił się młody człowiek (MC) – wysoki, chudy, lat około 20, w wełnianej czapeczce.
(MC): Niech pani nie bierze jogurtów! Trzeba tłusto jeść, tłuszcz jest organizmowi potrzebny! Cukier to trucizna, mąka też, człowiek w ogóle nie powinien glutenu jeść! Masło, tłusta wędlina, mówię pani, żadnych jogurtów i mleka!

Starsza pani jakby się zgarbiła od takiej ilości "dobrych rad", ale jeszcze próbowała jakoś logicznie argumentować:
(SP): Ale widzi pan, bo ja mam cukrzycę i…
(MC): No właśnie! To pani cukru jeść nie powinna, ale tłuste rzeczy tak! Jak najwięcej! (WTF?)
Tu wtrąciła się pierwsza "doradczyni":
(K): Ale co też pan opowiada?! Tłuszcz to śmierć! Nie wolno… (i dalej w podobnym klimacie).

Starsza pani zwróciła się do mnie z nieco bezradnym uśmiechem i retorycznym pytaniem:
(SP): No i niech pan powie, komu wierzyć?…

Odpowiedziałem głośno i wyraźnie, tak żeby mieć pewność że tamci dwoje mnie usłyszą:
– Wie pani, moim zdaniem jak pani nie jest pewna, to niech pani zapyta swojego lekarza, myślę że jego radom może pani zaufać bardziej, niż PRZYPADKOWYM OSOBOM SPOTKANYM W SKLEPIE, które w dodatku nie mają pojęcia o pani stanie zdrowia…

I co? Tak zgadliście: oboje "doradcy" wsiedli na mnie z wrzaskiem. Że się nie znam, że lekarze to mafia i mordercy, którzy źle radzą żeby ludzie chorowali, bo inaczej nie mieliby z czego żyć, że trzeba jeść dużo tłuszczu / nie jeść tłuszczu w ogóle i żebym się zamknął, bo nie wiem co mówię.
Na szczęście akurat z wariatami radzę sobie dość dobrze, więc ich krótko przyciąłem i poszedłem, a starsza pani zdążyła tymczasem włożyć do koszyczka dwa jogurty (naturalne…) i podreptała dalej.
Spotkałem ją jeszcze raz, w sąsiedniej alejce. Uśmiechnęła się i powiedziała że ma cukrzycę i za wysoki cholesterol, więc właśnie lekarz zalecił jej żeby nie jadła zbyt tłustych rzeczy. A ona tylko chciała spytać, który jogurt jest chudszy, nic więcej…

Powiedzcie: skąd na świecie tylu ludzi przekonanych o własnym geniuszu i nieomylności? Czy na pytanie o chudszy jogurt nie można odpowiedzieć po prostu "O, ten!" – tylko trzeba urządzać wykład z dietetyki zupełnie obcej osobie, o której zdrowiu nie ma się pojęcia?

Albo, innymi słowy: skąd na świecie tylu świrów?…

Supermarket. Wariaci pospolici.

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 250 (324)
zarchiwizowany

#20862

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historyjka sprzed godziny - o pani Piekielnej, ale nie do końca.

Podjeżdżam na stację benzynową. Akurat wszystkie dystrybutory z "właściwą stroną" są zajęte (wlew paliwa mam na prawym boku auta). Czekam.

Podjeżdża pani [P]iekielna, koło pięćdziesiątki, tleniony blond, futrzana kurtka, eleganckie i dość drogie auto. Ona też ma wlew po prawej. Staje za mną... Ale nie do końca. Trochę z tyłu, trochę z boku. Potem podjeżdża kawałek do przodu i czeka niemal równo ze mną. Widzę, że cały czas gada przez komórkę.

Zwalnia się miejsce przy jednym z dystrybutorów i co? Jasne: [P]iekielna rusza niemal z piskiem opon i pakuje się pierwsza. Bardziej mnie to rozśmieszyło, niż zirytowało - OK., myślę sobie, pewnie pani się spieszy. Mnie się akurat nie spieszyło, więc niech tankuje pierwsza.

Ale nie, pani nie tankuje. Samochód stoi przy dystrybutorze - a ona nie wysiada, tylko dalej gada przez telefon.

Po chwili zwalnia się drugie miejsce, ja podjeżdżam - widzę że [P] gada dalej siedząc w aucie.

Otwieram wlew, leję ropę. Pani gada.

Kończę lać, zamykam wlew. Pani gada.

Idę do kasy zapłacić. Pani gada.

Wychodzę, idę do samochodu - pani gada dalej, nie wysiadając z auta i blokując dystrybutor. Tu już nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem, nawet nie specjalnie się z tym kryjąc i jednoznacznie patrząc w jej stronę. No bo - myślę sobie - wciska się na chama, a teraz nie tankuje tylko siedzi i gada. Powiem szczerze - pomyślałem sobie "Głupia baba".

I w tym momencie pani kończy rozmowę, wychodzi z samochodu, po czym uśmiecha się do mnie promiennie i wali tekst:

[P]: Pewnie pan sobie pomyślał "Co za głupia baba", zgadłam?

Padłem. Rozbroiła mnie kompletnie. Obśmiałem się, rzuciłem coś w stylu "JA tego nie powiedziałem"... - i odjechałem.

Poprawiła mi humor na cały wieczór...

Stacja benzynowa

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 232 (278)
zarchiwizowany

#19834

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jak już o psach...

Dawno, dawno temu (choć wcale nie "za górami za lasami"), kiedy byłem jeszcze płochym nastolatkiem i mieszkałem z mamą, mieliśmy dwa psy - a konkretnie dwie suki - dalmatyńczyki. Matkę i córkę zresztą.

Matka była "nietypowa" (jak na dalmatyńczyka) - spokojna, przyjacielska, po prostu duży biały pluszak czarne łaty. Za to jej córeczka... Nadrabiało cholerstwo charakterem za matkę i jeszcze kilkanaście sztuk.

Tu wyjaśnienie: ludzie mają obraz dalmatyńczyków wyrobiony na podstawie znanego filmu Disneya. Prawda jest niestety nieco inna: dalmatyny są charakterne jak mało jaka rasa, czasami kompletnie "walnięte", mają humory, tresura niespecjalnie na nie działa (jak mają ochotę - wykonają każde, nawet najbardziej skomplikowane polecenie, ale jak akurat nie maja ochoty... Zapomnij. Możesz gardło zedrzeć i nic). A w dodatku bywają ostre...

No i nasza młodsza suka taka właśnie była. Złe toto było jak jasna, nagła, niespodziewana cholera. Każdy pies to wróg, każdy obcy człowiek takoż, zęby ostre, siły dużo... Oczywiście domowników kochała pełną psią miłością, ale nikt inny się do niej nie zbliżał. Miało to swoje zalety, rzecz prosta: kiedyś jakiś podpity osiłek z mojego osiedla - dziś nazwalibyśmy go "dresiarzem" - chciał mi udowodnić, że jego pies jest silniejszy. Więc... mnie tym psem poszczuł. Pies był suką doga niemieckiego. DUŻĄ suką. I ta DUŻA suka się na mnie, niedużego czternastolatka, rzuciła na komendę "bierz go!". Nawet ją odratowali, ale ucha nie udało się uratować i pies był potem lekko niesymetryczny, a jak widział z daleka COKOLWIEK co było biało-czarne, to brał ogon pod siebie i czmychał... Ale nie o tym miało być.

Z uwagi na "charakterek" biedne bydlę całe życie chodziło na smyczy (wtedy jeszcze były nieco inne przepisy, które mówiły że pies ma być na smyczy LUB w kagańcu). Czasami zdarzali się ludzie, którzy chcieli "pieska pogłaskać", ale mówiłem wtedy że lepiej nie, bo pies jest agresywny - każdemu z grubsza myślącemu człowiekowi to wystarczało. Gorzej z tą resztą...

Idę sobie z suką na spacer. Z przeciwka idzie [B]abcia, lat - na oko - koło siedemdziesięciu. Ot, taka zwykła starsza pani, z jakąś siatką. Widzę, że na widok naszej potwory oczy jej się śmieją - i nie dziwię się, bo psica była naprawdę śliczna. Podchodzi zatem (a ja, już nawet odruchowo, skracam smycz, owijając ją sobie wokół ręki i łapiąc drugą ręką bliżej obroży, bo wiem że jak psica wystartuje z długiej smyczy, to jej po prostu nie utrzymam.

[B] O, dalmatyńczyk! To są takie kochane pieski!

...i rusza w stronę psicy, najwyraźniej w celu pogłaskania. Ja skracam smycz jeszcze bardziej i mówię (grzecznie, zawsze mnie uczono szacunku do starszych ludzi...):

[J] Niech jej pani nie głaszcze, ona jest niestety dość agresywna. ("dość" agresywna, uroczy eufemizm...)

[B] Proszę się nie bać, mnie nie ugryzie, mnie wszystkie psy lubią!

...i kontynuuje nalot. Jest już o metr czy półtora ode mnie. A ja widzę, jak psicy jeży się sierść na karku, wszystkie mięśnie się napinają, uszy unoszą a pysk wyraża nadzieję: "Tak, tak, zrób jeszcze kroczek! Zjem cię, zagryzę, zamorduję, wypatroszę! TAK TAK TAK!"

Wiecie, to jest taka psia mina i postawa, przy których każdy kto ma JAKIEKOLWIEK pojęcie o psach reflektuje się i nie podchodzi bliżej. Ale babcia widać pojęcia nie miała.

[J] (niemal błagalnie) Proszę pani, ona gryzie, naprawdę, proszę jej nie ruszać...

[B] Ależ na pewno mnie nie ugryzie, skądże, przecież to taki miły piesek...

...nie dokończyła, bo właśnie w tym momencie "miły piesek" uznał, że dystans "fight or flight" został przekroczony, a w tym konkretnym przypadku psa opcja "flight" (ucieczka) była po prostu fabrycznie dezaktywowana. Więc uruchomiona została opcja "fight" (walka).

"Miły piesek" wystartował do przodu jak lamborghini, już w locie prezentując miłej babci caaaały garnitur najwyższej jakości uzębienia. A muszę powiedzieć, że był to widok budzący respekt.

Byłem na to przygotowany, ściągnąłem smycz "do zera" i w dół, tak że Potworna Paszcza kłapnęła tylko jakieś ...naście centymetrów od nosa babci, bez kontaktu. Na szczęście. Pies ściągnięty, złapany za obrożę, unieruchomiony.

Ale babcia przestraszyła się na tyle, że... usiłując się odruchowo cofnąć klapnęła na ziemię.

Kiedy się z niej zerwała, myślałem że mnie zabije. Zaczęła się drzeć jak opętana, że wezwie milicję (tak, to były jeszcze czasy milicji), że trzeba uśpić "takiego potwora", że to pies-morderca (no patrz pan, a jeszcze przed chwilą był miły piesek...). Krzyczała chyba kwadrans, i tylko fakt że "potwór" dalej był na smyczy przy mojej nodze uchronił mnie przed śmiercią z rąk uroczej babci...

Tak, mój pies BYŁ piekielny. Ale babcia też...

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 233 (261)
zarchiwizowany

#9775

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia Tiszki (ta z wpadaniem pod pociąg) przypomniała mi podobną przygodę mojej mamy (która zresztą podobnie jak Tiszka miała wręcz wyjątkowy talent do robienia sobie krzywdy).

Kiedy jeszcze żyła moja babcia, mama dość często jeździła do niej - babcia mieszkała w Puławach. W tym czasie (połowa lat dziewięćdziesiątych) pociągi na trasie Warszawa - Lublin i dalej na wschód oblężone były przez Rosjan i Białorusinów przyjeżdżających tu "na handel". Jechali ci ludzie z wielkimi torbami pełnymi różnych towarów, które sprzedawali na bazarach. Większość z nich to byli porządni, uczciwi, ciężko pracujący ludzie który z tego handlu utrzymywali rodziny. Moja mama, która rosyjski znała doskonale (tłumaczyła książki z tego języka, mówiła tak że wielu Rosjan brało ją za rodaczkę) często wdawała się z nimi w rozmowy, wysłuchiwała rodzinnych historii...

Ale kiedyś trafiła na piekielnego Rosjanina. Mama wsiadała właśnie do pociągu na Dworcu Centralnym w Warszawie - już chwyciła za poręcz i podniosła nogę, żeby ją postawić na stopniu, kiedy idący za nią z wielką torbą piekielny bezczelnie odepchnął ją łokciem, żeby wsiąść przed nią. Moja mama była niewysoka, raczej drobna - pchnięta przez wielkiego byka po prostu zatoczyła się i wpadła między wagon a peron.

Do odjazdu pociągu były już minuty, mama nie miała się jak wydostać - zrobiło się zamieszanie, ktoś pobiegł po konduktora, jacyś ludzie pomogli jej wyjść na peron - a kilku facetów którzy widzieli całą scenę złapało Rosjanina, żeby przytrzymać go zanim pojawi się policja.

Mama "wynurzyła się" na peron w opłakanym stanie: rozkrwawiona ręka, podrapane i obite nogi, porwane rajstopy, naderwana spódnica - obraz nędzy i rozpaczy. A tymczasem Rosjanin wyrywał się i klął po rosyjsku, żeby go puścili, że czego od niego chcą - a jak zobaczył moja mamę, to jeszcze rzucił grubym słowem.

Tego było za wiele. Moja mama (naprawdę, metr sześćdziesiąt pięć na obcasie, ale wielkiego charakteru) stanęła przed przytrzymywanym piekielnym, wzięła się pod boki i...

...i puściła mu w jego ojczystym języku taką wiązankę, jakiej pewnie jeszcze na uszy nie słyszał. Jak sama później przyznała, trochę ją poniosło. Podobno zdążyła skomentować jego rodzinę do piątego pokolenia wstecz - a wszystko płynną, gładką, literacką ruszczyzną.

Faceta tak zatkało, że do przyjścia policjantów już się nie odezwał, a jak po chwili zjawili się dwaj mundurowi, to grzecznie z nimi poszedł, nadal nie odzywając się ani słowem, tylko podobno oglądał się za siebie z mieszaniną lęku i szacunku...

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 329 (357)
zarchiwizowany

#9094

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zgodnie z obietnicą - i żeby nie być stronniczym - tym razem historia o TPSA... :-)

Tytułem wstępu:

Kiedy przenieśliśmy się z Warszawy do miasteczka G., pracowałem jeszcze dość długo w Warszawie. Po jakimś czasie jednak zacząłem pracować już tylko w domu - no i okazało się, że bez domowego Internetu ani rusz. Półtora roku (!) walczyłem z TP o podłączenie mi Neostrady. Długo mówiono mi, że "na tej centrali się nie da" - ale odpowiedni poziom up...liwości sprawia, że nawet w TPSA w końcu ktoś dochodzi do stwierdzenia typu "No załóżmy mu już ten Internet, tylko niech się wreszcie odczepi".

Założyli mi zatem Neostradę o zabójczej prędkości 128 kb/s (było to w roku Pańskim 2005). Potem - co roku przy przedłużaniu umowy trochę mi tę prędkość podnosili, tak że od stycznia 2010 r. miałem już 2 Mb/s. Na moje potrzeby było to aż nadto (Internetu używam do pracy, filmów ani muzyki nie ściągam...).

Przez pierwsze półrocze 2010 r. Wszystko chodziło jak burza... A potem się zaczęło. Od maja 2010 sieć zaczęła zrywać sygnał. To znaczy - router zachowywał się tak, jakby go ktoś zrestartował: połączenie się zrywało, po czym po chwili automatycznie logował się z powrotem. Dopóki robił to raz na godzinę, dało się żyć. Gorzej, jak robił to co minutę - to oczywiście uniemożliwiało pracę.

Telefon, infolinia, "sprawdzimy", mijały dwa - trzy dni, problem znikał. Mijały dwa - trzy tygodnie i pojawiał się znowu. Telefon, infolinia... I da capo al fine. Ileś razy wmawiano mi, że problem leży po stronie mojego routera, co okazało się bzdurą.

Między innymi dlatego tak bardzo się ucieszyłem z możliwości przejścia od 2011 r. do Netii, na nową centralę i nowe kable.

A kiedy się już okazało, że Netia "nie ma możliwości technicznych" (historyjkę opisałem w poprzednim wpisie), popędziłem do TPSA, żeby jednak przedłużyć z nimi umowę.

Uprzejmy pan z TP zaproponował mi, że za te same pieniądze za które dotąd miałem łącze 2 Mb/s, teraz będę miał (uwaga, uwaga!) 6 Mb/s.

- Ale to zadziała? - zapytałem podejrzliwie.

- Zadziała, zadziała. - Pan z TP zatarł ręce. - Sprawdziłem w komputerze, pańskie łącze taką szybkość obsłuży.

No więc od 1. stycznia miałem już mieć 6 Mb/s. Ale pan uśmiechając się dodał, że ponieważ 1 stycznia jest Nowy Rok (np, faktycznie, kto by pomyślał...), to tę zwiększoną szybkość podłączą mi już dwa - trzy dni wcześniej.

No i rzeczywiście, podłączyli. Dokładnie o 15:45 dnia 29. grudnia.

Mogę tę godzinę podać z taką dokładnością, bo w tym właśnie momencie straciłem jakiekolwiek połączenie z Internetem i nie odzyskałem go przez kolejne 3 dni.

Bo okazało się, rzecz prosta, że liczące sobie jakieś ćwierć wieku kabelki wiszące pomiędzy centralą a moim domem nie są w stanie udźwignąć takiej szybkości transferu. Zdechł pies.

Trzy dni dzwonienia (z komórki...), awantur, tłumaczenia, irytacji - dopiero po takim czasie udało się pracownikom TP wyjaśnić, że 6 Mb nie pójdzie (na szczęście potwierdził to na piśmie Pan Monter przysłany z zewnętrznej firmy, który jak usłyszał że mieli mi dać 6 Mb/s, to się obśmiał tak, że się mało nie udusił).

TP dała się więc łaskawie namówić na coś, co się fachowo nazywa "migracja", a oznacza po prostu powrót do starych, dobrych 2 Mb/s.

No więc wróciło 2 Mb/s i chodziło - tak, jak dotąd, czyli "z przerwami", ale jako tako. Przez dwa tygodnie. A potem - znowu zdechł pies. Dzwonię, infolinia... Okazało się, że patałach z którym wcześniej rozmawiałem technicznie "przeprowadził migrację" (zmniejszył szybkość), ale nie wypełnił stosownego papierka. Więc kiedy jakiś automat testował łącze, to wykrył że na moim numerze jest umowa na 6 Mb/s, a działa 2 Mb/s. I - jak to durny automat - podwyższył do 6. I łącze zdechło, rzecz prosta.

Tym razem - przyznam - już mnie trochę poniosło. Zadzwoniłem nie na infolinię, ale do centrali TP w Warszawie, zrobiłem taką awanturę, że chyba im kable iskrzyły - że od dziewięciu miesięcy nie są w stania naprawić głupiego zrywania sygnału, że... i tak dalej.

Chyba (wreszcie...) ktoś się przejął. Po dwóch dniach przyszedł do mnie pan monter i powiedział mi, że "teraz już powinno działać".

- Dobra, dobra - powiedziałem. - Od prawie roku to słyszę...

Ale wtedy pan monter wyjaśnił mi, że przełączyli moje łącze z jakiejś podcentralki przy ulicy X. do podcentralki przy ulicy Y.

Dowcip polega na tym, że ulica X. leży w centrum mojego miasteczka. Od mojego domu do centralki licząc "po kablach" było prawie 5 kilometrów - a na tej trasie bodaj ze 4 połączenia kabli. I przy większej szybkości po prostu się rwało.

A na ulicę Y. "po kablach" jest od mojego domu 300 metrów.

I 6 Mb/s śmiga jak strzała, bez problemów.

Tylko wytłumaczcie mi, dlaczego dojście do tego prostego rozwiązania zajęło "fachowcom" z TP niemal rok? I kto, na brodę Nelsona, wpadł na genialny pomysł podłączenia mnie do centralki położonej 5 kilometrów dalej, skoro taka sama centralka stoi w sąsiedniej uliczce?

No, w sumie i tak dobrze że nie podłączyli mnie w Szczecinie na przykład, prawda?

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 197 (243)
zarchiwizowany

#7836

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mój kumpel razem z żoną poszedł do "Smyka" (Warszawa) kupić prezent urodzinowy dla córki. Chodzili po piętrze z zabawkami, aż się na chwilę rozdzielili: żona poszła w jedną stronę, on w drugą (żona oglądała domki dla lalek, on - klocki LEGO :-)

Nagle zorientował się, że nigdzie jej nie widzi - więc stanął między półkami, wyciągnął szyję (jest dosyć wysoki) i zaczął się rozglądać.

W tym momencie podeszła do niego - rzecz prosta - panna z obsługi, bo myślała że szuka jakiegoś konkretnego towaru. Dziewczę młode, plakietka z napisem "praktykantka" i nieśmiertelny tekst "Czy mogę panu w czymś pomóc?"

Na co mój kolega odparł - absolutnie zgodnie z prawdą:

- Wie pani, szukam żony...

I pewnie nic by z tego nie wynikło, gdyby nie to że kiedy "usłyszał" co właśnie powiedział, lekko się zmieszał i zaczął się tłumaczyć:

- To znaczy nie, wie pani, ja MAM żonę, tylko właśnie jej szukam...

Żona kolegi opowiadała mi potem, że znalazła go czerwonego jak burak w towarzystwie duszącej się ze śmiechu dziewczyny z obsługi...

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 99 (289)

1