Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

justine

Zamieszcza historie od: 21 sierpnia 2014 - 1:40
Ostatnio: 16 marca 2016 - 22:57
  • Historii na głównej: 9 z 11
  • Punktów za historie: 4282
  • Komentarzy: 109
  • Punktów za komentarze: 479
 

#71155

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak dostać tytuł królewski? Historia o tym, jak zostałam księżniczką.

Mieszkam oraz pracuję za granicą. Wywodzę się ze środowiska, w którym wyjazd za granicę w celach zarobkowych wyglądał schematycznie: kobiety jadą sprzątać, mężczyźni jadą na budowę. Nic w tym złego, wielu Polaków tak robi - pieniądze nie śmierdzą, prawda?

U mnie życie potoczyło się trochę inaczej. W Londynie (bo tu mieszkam) bywałam już wielokrotnie, angielski znam dobrze, skończyłam studia, ambicje mam wysokie, a dodatkowo - moja mama ma własną firmę. Początkowo chciałam się trochę wypróbować, chodziłam na wiele rozmów kwalifikacyjnych, miałam nawet staż przez 3 miesiące.

Później jednak naszło mnie wiele przemyśleń, które prowadziły do wniosku "muszę iść za tym, co kocham, a nie za tym, co mi się dostanie". I takim to cudem pracuję z domu - piszę blogi (mam kilku klientów), prowadzę media społecznościowe w firmie mojej mamy, mam dodatkowe prace, które też wymagają mojej elastyczności czasowej, która to (analogicznie) pojawia się przy takim samodzielnym trybie pracy, jaki mam.

Okej, wszystko brzmi "normalnie" i na pewno mój tryb życia i pracy nie odbiega od tego, który znacie? A właśnie, że odbiega!

Na wakacje przyjechała do Londynu moja ciocia. Przyjechała tu sprzątać, przyjeżdża raz na kilka lat i nic w tym złego. Nasze pierwsze spotkanie minęło bardzo przyjemnie, wypytywała trochę o firmę mojej mamy, trochę o moją pracę, wszystko było OK. Wprawdzie wiele razy zadawała pytanie "no ale nie jest wam ciężko?", jednak nie zwróciło to mojej uwagi...

Przy następnej okazji ciocia wzięła moją mamę na prywatną rozmowę. O mnie. "A bo ona tak w domu ciągle siedzi, no nie jest wam ciężko? Może powinna pójść do pracy? Jakieś sprzątanie jej może znajdę?". No nie, no przecież ma pracę! No tak, tak, no masz rację.

Kilka tygodni później, przed samym wyjazdem do Polski, ciocia mi na siłę wepchnęła do kieszeni kilka funtów z komentarzem "Pomóż rodzicom, no nie utrudniaj im sytuacji, teraz są ciężkie czasy, a ty tak nawet nie masz ani jednego sprzątania... Weź te pieniądze, to chociaż na swoje jedzenie będziesz miała".
Tak, też mnie zatkało :-) Żadne argumenty, że pracuję i że nie przymieramy głodem, a rodzice wcale przeze mnie nie cierpią do niej nie docierały. No nie mam sprzątania, to na pewno nie pracuję! Firma to inna sprawa, ale jak ja pomagam, jak siedzę tylko przy komputerze?

Ciocia wyjechała do Polski, ja o sprawie zapomniałam (moja mama nie za bardzo, bo niesmak miała ogromny). W listopadzie pojechałam do Polski i spotkałam inną ciocię. Od początku tak dziwnie na mnie patrzyła, jakoś tak nazbyt bardzo narzekała na ciężką pracę w Polsce. Wywiązała się taka rozmowa:

- Wiesz, no w Londynie też nie jest łatwo, a jakoś ludzie aż tak nie narzekają.
- Nie jest łatwo?!
- Nie jest, jak wszędzie. Jednak czy jest na co narzekać? Trzeba zakasać rękawy i pracować!
- No tak, jak twoi rodzice, ciężko harują, a ty leżysz i pachniesz jak ta księżniczka! Całą rodzina doskonale wie jak wykorzystujesz rodziców, a oni zawsze tak cię chwalą, jakby był jakiś powód!

I tak oto zostałam leżącą i pachnącą księżniczką. Tylko dlatego, że nie sprzątam :-) Ta rozmowa była naprawdę jedną z wielu, bo jak się okazało cała rodzina (nawet ta niesamowicie daleka) zobaczyła już moje wygodne królewskie łoże i poczuła zapach moich perfum z Londynu.

O reakcji moich rodziców i kłótniach z połową rodziny, która wydzwaniała z radami jak mnie zapędzić do pracy (sprzątania i tylko sprzątania) nie wspominam. Mieliśmy niesamowicie przyjemny wyjazd do Polski, nikomu kto mieszka za granicą takiego nie życzę. Więcej nerwów niż relaksu.

Praca w Londynie

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 445 (493)
zarchiwizowany

#68088

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Trochę techniki i... no właśnie.
Zamawiamy raz na jakiś czas z mamą rzeczy do naszej firmy z pewnego magazynu. My mieszkamy w Londynie, a magazyn znajduje się może godzinę poza? W każdym razie niedaleko. Zazwyczaj paczki przyjeżdżają ekspresowo, na zasadzie: zamówiona w poniedziałek wieczorem przyjeżdża najpóźniej po południu w środę.

Tym razem paczki były dwie. Zamówione jedna po drugiej, wyjeżdżały z tego samego miejsca, przyjechać miały pod ten sam adres. Zawsze z ciekawości śledzę przesyłki, daje mi to chwilę oderwania się od pracy, a także pewność, co do dnia dostarczenia. Obie paczki opuściły magazyn o tej samej porze, przewidywany termin dostarczenia "jutro". Super!

Gdy "jutro" zmieniło się w "dzisiaj", już o godzinie 11 zadzwonił domofon- kurier i to wcześniej, niż zazwyczaj! Dosłownie uradowana miłą niespodzianką otworzyłam drzwi, a tu.. przesyłka jest tylko jedna. O drugiej nic nie ma w systemie, nawet na dowód pod nos dostałam urządzenie ze spisem paczek. Faktycznie, tylko jedna była przypisana pod ten adres... Ale cóż, może inny kurier ją ma i przywiezie za godzinę? No nic, pozostaje wrócić do pracy i cierpliwie czekać.

Dla pewności zerknęłam jeszcze na stronkę, by sprawdzić gdzie zapodziała się moja paczka i cóż... Nadal jest tylko informacja o przekazaniu jej kurierowi po opuszczeniu magazynu, więc powinna być lada moment. Do wieczora (ta firma dostarcza do godziny 21, więc nadzieja ciągle była) cisza, nikt nie dzwonił, nie stukał, na stronce termin przewidywany dostarczenia "dzisiaj". Po godzinie 22 termin dostarczenia zmienił się na "opóźniona" za to lista tego co się dzieje z paczką... mnie zdziwiła. Otóż paczka "wróciła do punktu nadania- Manchester". Okej, geografem z wykształcenia nie jestem, jednak Manchester nie jest nawet blisko Londynu, nie jest także punktem nadania! No nie powiem, zdziwiłam się, jednak postanowiłam z samego rana zadzwonić na infolinię. Całą noc obmyślałam co i jak ja im powiem, że jeżeli fundują darmowe wakacje mojej paczce, to mogą zafundować i moje. Oh, ile ripost mi się nazbierało w głowie. Wygarnę im niekompetencję, może nawet jakieś odszkodowanie, czy coś mi się trafi?

Teraz jednak zaczyna się piekielność i to taka, o której istnieniu nigdy nie pomyślałam....
Dzwonię na infolinię, odzywa się... maszyna (rozmowa odbywa się w języku angielskim, więc stąd te 'niedomówienie):
- Jeżeli dzwonisz w sprawie zmiany terminu dostarczenia paczki, powiedz TAK
- tak...
- Jeżeli numer identyfikacyjny Twojej paczki zaczyna się od J powiedz TAK
- tak......................
- Podaj 4 ostatnie symbole numeru identyfikacyjnego
- 47AA
- Symbole, które podałeś to: 4 7 8 8 , jeżeli jest to poprawne powiedz TAK
- Nieeeeeeee!!
- Podaj 4 ostatnie symbole numeru identyfikacyjnego
- 47 A! A!
- Symbole, które podałeś to: 4 7 8 8 , jeżeli jest to poprawne powiedz TAK

W tym momencie niekulturalnie się rozłączyłam, nici z moich ciętych ripost, maszyna! I co dalej? Ok, może mój angielski jest na tyle słaby, że maszyna moje EJ odczytuje jako EJT, ok. Dzwonię po pomoc do rodowego Anglika, Brytyjczyka z krwi i kości.. Nie muszę mówić jaki był rezultat?
Przez kolejne godziny pomagał mi przekopywać internet i wydzwaniać na każdy numer związany z tą firmą kurierską. Wszystkie były ustawione tak, by przekierunkować do maszyny. Nawet numer do głównej siedziby. Nie pomagało odpowiadanie w różny sposób na zadawane pytania, zawsze dochodziło do momentu felernych 4 ostatnich symboli. Mówienie A zamiast EJ dawało jedynie taki rezultat, że maszyna prosiła o powtórzenie numeru. Hm!

Po godzinie 22 moja paczka "wróciła do miejsca nadania", tym razem z kolei było to w Yorku... O proszę, czyli jedziemy dodatkowo w odwrotnym kierunku.
W pewnym momencie wygrzebałam gdzieś najnowszą metodę kontaktu z tą firmą kurierską- sms. Obiecują odpisywać w przeciągu 15-20 minut, należy napisać nazwisko, kod pocztowy oraz problem. Okej, zrobiłam to z samego rana. 15-20 minut trwało około 6 godzin, a odpowiedź była odkrywcza oraz bardzo pomocna: "Twoja paczka jest opóźniona, niedługo jednak powinna się znaleźć u Ciebie :)". Dzięki tej wiadomości odzyskałam nadzieję, bo skoro wysłali uśmiechniętą buźkę, to już coś! Hm.

Paczka dotarła po ponad tygodniu. Zwiedziła więcej Anglii, niż ja póki co zdążyłam.
Jednak mam jeden wniosek: naprawdę wolę opryskliwą panią na infolinii, niż maszynę i uśmiechniętą buźkę w zupełnie nieprzydatnym smsie. Są sytuacje w których zacofanie jest naprawdę lepsze, niż zaawansowane systemy. Tylko ciekawa jestem kto tę paczkę tak nieudolnie wpychał kolejnym złym kurierom? Bo raz rozumiem- błąd, ale nie przez kilka dni...

call center

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 88 (168)

#65918

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia bardziej mojej mamy, niż moja. Kilka dni temu wybrałyśmy się do centrum handlowego i wyszło tak, że wylądowałyśmy w innych sklepach. Kiedy dogoniłam mamę, zastałam dziwny widok - zirytowaną rodzicielkę, płaczące dziecko około 3-4 lat (D), obrażoną młodą panienkę (P) i zamurowaną kobietę około trzydziestki. A co tam się stało? Już mówię...

Mama przeglądała coś na półce, kiedy usłyszała taką 'rozmowę':
P: Ty jesteś normalny?! Chyba na głowę upadłeś! Teraz to matka cię nigdy stąd nie odbierze, zaraz zadzwonię i powiem, żeby cię tu zostawiła na zawsze!
D: Nie dzwoń! (płacz)
P: Nie będziesz mi mówił co mam robić, nie masz nic do gadania! Jak mogłeś, jesteś obrzydliwy! Brzydzę się tobą, wiesz? Każdy się tobą powinien brzydzić! Wyciągam telefon, zaraz powiem twojej matce, żeby tu nigdy po ciebie nie przyszła!
D: (spazmy, głośne łapanie oddechu) nie dzwoń!

Mama w sumie przerażona taką tyradą podeszła zapytać co się stało, bo co takie małe i przerażone w tej chwili dziecko mogło zrobić? I wiecie co obrzydzona panienka powiedziała?
P: Ten mały obsraniec puścił bąka, w sklepie, obrzydliwiec, widzisz? nawet obca osoba się ciebie brzydzi!!

Mama się wkurzyła, bo w sumie jak można za coś takiego poniżać tak malutkie dziecko? Zaczęła pocieszać małego, że nic się nie stało i mówić mu, że mama NA PEWNO przyjdzie. Powiedziała też trochę do słuchu dziewczynie i w tym momencie do sklepu weszła mama malucha, zaraz po niej ja.

Okazało się dodatkowo, że panienka jest nową opiekunką na okresie próbnym. Jak mniemam po reakcji mamy malucha- raczej nową pracą się nie nacieszy. Kobietę zatkało, bo widać nie tego się spodziewała powierzając malucha panience...

I ja rozumiem, można dzieci nie lubić. Można nawet ich unikać. Ale po co iść do takiej pracy i w miejscu publicznym serwować dziecku taki stres? Nie zrozumiem nigdy.

Niania w sklepie

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 600 (656)

#65704

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Możliwe, że nie jest to bardzo piekielna historia, ale.. wkurzająca.

Mieszkam w Londynie i aktualnie szukamy mieszkania. Staramy się odhaczyć wszystkie możliwości szukania, więc sami także zostawiliśmy ogłoszenie o tym, że szukamy. Napisane jest standardowo, po angielsku. Wiadomo - Tyle i tyle osób szuka mieszkania takiego i takiego, w takim i takim przedziale cenowym. Nawet nagłówek jest jasny - "szukamy mieszkania".

Od kiedy tylko ogłoszenie się pojawiło (ba, w rubryce szukających, a nie oferujących) bardzo często dzwoni do mnie telefon. Jednak.... dzwonią do mnie ludzi, którzy także szukają mieszkania. Jeżeli taka osoba dzwoni raz, okej, nie ma problemu. Zazwyczaj kończy się "Przepraszam, miłego dnia". Jednak nie w przypadku jednej, hm. Rodziny? Grupy ludzi?
Ten sam numer dzwonił do mnie 7 razy i za każdym razem była to inna osoba. Dziecko, mężczyzna, kobieta z bardzo wschodnim akcentem, kobieta z akcentem jakby azjatyckim? Za każdym razem inna osoba, za każdym razem rozmowa wyglądała tak samo:

- Halo?
- Za ile?
- Za ile... co?
- Za ile mieszkanie, jeden pokój i gdzie?
- Przepraszam, to MY szukamy mieszkania.
- Ogłoszenie. Mieszkanie. Za ile? Gdzie?
- Przepraszam, to MY szukamy... nie mamy mieszkania...
- Tak, szukamy. Gdzie? Za ile?
I tak 7 razy. 7 różnych osób. Na przestrzeni dwóch tygodni. Po siódmym telefonie po prostu zapisałam sobie ten numer jako "Nie odbierać". Ciekawa jestem ile razy jeszcze zadzwoni...

I ja rozumiem. Słaby angielski, nikogo o to nie winię. Jednak kiedy jest rubryka z ofertami i zdjęciami mieszkań oraz rubryka z opisami kto i gdzie i za ile szuka, to chyba ciężko się pomylić. Nawet mając bardzo słaby angielski.

Poszukiwanie mieszkania

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 292 (340)

#65584

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Gdyby nie jedna osoba, to ta historia byłaby zadziwiająca tylko i wyłącznie pozytywnie.

Kiedy miałam 17 lat i byłam w 2 klasie liceum poszłam na studniówkę z rok starszym kolegą. Na studniówce zginął mi telefon. Nie byłam jedyną poszkodowaną, bo telefonów zniknęło bardzo dużo. Nie aparaty, nie pieniądze- tylko telefony komórkowe. Zgłosiłam wszystko na policję i po trzech miesiącach otrzymałam telefon. Cały i zdrowy. Nieprawdopodobne, bardzo szokujące i naprawdę - super.

Gdzie jest piekielność? Policjanci zapewnili, że wszystko sprawdzili w telefonie (mieli dokupioną ładowarkę, którą także zabrali), nie ma tam nic podejrzanego, wszystko gra, jednak "jakby co, to proszę przyjechać tam i tam". Ok. Kiedy tylko przywiozłam rozładowany telefon do domu, podłączyłam go do ładowarki i po chwili przeglądałam zawartość. Wykasowane były rzeczy, które były oryginalnie w telefonie. Oczywiście żadnych moich zdjęć, kontaktów - nic.

Ale! Weszłam w folder "zdjęcia", a tam.... zdjęcia ludzi. Pary. 4 zdjęcia przedstawiające parę, którą kojarzyłam ze studniówki. Przypadek? No nie wiem, jednak policja zapewniła, że nic nie znaleźli, więc może nie zauważyli? Postanowiłam pojechać następnego dnia z mamą (nie miałam jeszcze 18 lat, więc musiałam jechać z dorosłą osobą) na posterunek i po prostu pokazać im te zdjęcia. Każdy może coś przeoczyć, a ja tylko chcę pomóc i móc je ze spokojnym sercem wykasować na wieki wieków.

Niestety, nie było tak łatwo... Na komisariacie czekałyśmy ponad pół godziny, bo mężczyzna prowadzący tę sprawę jest zajęty. Ok. Cierpliwie czekamy, przeglądamy plakaty, ulotki.

-CZEGO?!

Tak, pojawił się "Pan prowadzący sprawę". Przyznam, trochę przestraszyłam się tonu. Zaczęłam tłumaczyć, że na ukradzionym-znalezionym telefonie znalazłam zdjęcia i chciałam je pokazać, bo może policja przegapiła?
Nie uwierzycie, bo sama nie wierzyłam - Pan Policjant tak zaczął na mnie krzyczeć, jakbym to ja ukradła ten telefon. Usłyszałam, że jestem tylko nic nie wartą gówniarą i że mam nie przeszkadzać w śledztwie! Że policja wie co robi, w d.. mają te moje zdjęcia i wiem gdzie sobie je mogę wsadzić!
Oczywiście to sprowokowało moją mamę do odpowiedzi i do dalszej kłótni (bo może i pyskata byłam, ale w tej sytuacji dosłownie mnie wcięło, przecież chciałam pomóc!).

Pamiętam, że wyszedł młody policjant, bo kłótnia była naprawdę głośna, podszedł do mnie i zapytał co się dzieje i skąd krzyki. Powiedziałam mu dosłownie dwa zdania po co przyszłyśmy, a on w te pędy powiedział coś na ucho krzyczącemu ciągle koledze, który naprawdę szybko pobiegł gdzieś po schodach i tyle go widziałyśmy.

I wiecie co? Przepraszał nas bardzo długo, mówił o tym, że "kolega jest bardzo zestresowany, bo codziennie styka się z przestępcami". Przepraszał nas nadal, bo kiedy zobaczył zdjęcia, okazało się, że bardzo dużo wnoszą. A wszystko mogłoby się obejść bez nerwów, gówniar i wsadzania sobie zdjęć w d.... Gdyby tylko odpowiedni ludzie byli na odpowiednich stanowiskach.

Policja

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 400 (556)

#65299

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zmieniałam dzisiaj konto w banku w uk i przypomniała mi się moja pierwsza w życiu zmiana banku w Polsce....

Kiedy miałam może 13(?) lat rodzice założyli mi konto junior. W zasadzie subkonto ich konta, na które mieli dostęp, widzieli moje transakcje itp. Nie przeszkadzało mi to latami, szczególnie, że rodzice z tego podglądania nie korzystali (a konto po prostu co kilka lat zmieniało nazwę i doroślało razem ze mną). Jednak przyszedł czas, kiedy uznałam, że płacenie 2,50 za każdy inny znany bankomat, a 5 zł za bankomaty malutkich banków to za dużo. Szczególnie kiedy będąc u rodziny w małej miejscowości wyjęcie 10 zł oznaczało zazwyczaj stracenie dodatkowych 5zł. Za dużo.

Poza tym, bank ten blokował mi możliwość logowania na konto przez internet, kiedy byłam za granicą. W Polsce doładowanie telefonu trwało sekundę - za to za granicą.. Musiałam dzwonić do kogoś w Polsce, by albo wysłał mi kod ze sklepu albo doładował przez internet (kiedy tu jeszcze nie mieszkałam nie posiadałam Angielskiego numeru, a dzwonienie na przykład z lotniska zjadało prawie cały kredyt i byłam w kropce).

Poszłam więc do banku z marmurowymi podłogami :), odczekałam grzecznie w kolejce i podeszłam do "niby miłej" Pani. Kiedy usłyszała, że chcę zamknąć konto wyciągnęła tajną broń - broszurę z rozpisem wszystkich możliwych kont tego banku i możliwościami jakie mi oferują. Trochę zbijała ją z tropu moja asertywność, bo jak osoba, która ma ledwie 20 lat może wiedzieć czego chce? O nie, tak to nie będzie!

- To niby co ma inny bank, czego nie ma nasz?
- Na przykład darmowe bankomaty...
- Jak wykupi Pani opcję 'darmowe bankomaty' za jedyne 20 zł miesięcznie, to też będzie taka opcja!
- Ok, jednak bank, który wybrałam ma ją darmową, a 20 zł to nawet więcej, niż te bankomaty mi zjadają za transakcje...

Pani postukała w komputerze, odetchnęła i rozmowa wróciła:

- No i co niby jeszcze takiego super ma inny bank?
- Ich konto internetowe jest dostępne za granicą, na wasze logować się nie mogłam.
- Za granicą?! A po co konto w banku dostępne za granicą?!

No dobrze, porzuciłam ten argument i mówię:
- To nie jest ważne co ma inny bank, ważne jest to, że chcę zamknąć konto tu i teraz. Dzisiaj, bez zbędnych komplikacji.

Kobieta postukała w komputerze, naprawdę urażona i bez uśmiechu. Bez słowa wyjęła jakiś formularz i na dole KAZAŁA mi napisać "Powodem rezygnacji z konta takiego i takiego jest wyjazd za granicę".
-Słucham? Nie napiszę tego, bo to ani nie jest prawda, ani jeżeli takie formularze mają służyć polepszeniu serwisu - na pewno nie pomoże...

Oczywiście nie przyłożyłam długopisu do papieru i nic tam nie napisałam, zaczęłam za to wypełniać swoje dane już trochę zdenerwowana.

Kobieta odeszła od biurka i zniknęła na jakieś 3 minuty, bez słowa. Ja w tym czasie wypełniłam formularz i jako powód rezygnacji napisałam prawdę - Bank nie spełnia moich wymagań, ani oczekiwań.

Kiedy wróciła i zauważyła powód, który wpisałam skwitowała tylko "Super! To teraz stracę pracę przez kolejną gówniarę, która sobie ubzdurała wymagania"

Ubzdurała, zmieniła bank i była zadowolona. A wieloletnią współpracę z tym bankiem zakończyli również moi rodzice. Następnego dnia, w bardziej grobowej i obrażonej atmosferze ze strony pracownicy.

Bank

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 479 (531)

#65001

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielny lub po prostu może nowobogacki klient.

Prowadzimy firmę projektowania wnętrz w Londynie. Jest to mały rodzinny biznes, mama projektuje, ja zajmuję się stroną multimedialną. Na samym początku bardzo ważne było to, by znaleźć klientów wśród znajomych, rodziny, znajomych znajomych. Pomóc im (często po kosztach), zrobić kilka zdjęć i powolutku budować swoje portfolio.

Znalazł się pewnego razu właśnie taki znajomy mojego znajomego, nazwijmy go Max. W zasadzie przyjaciel długoletniego znajomego. Anglik, na dodatek jak to podkreślał "urodzony pod Londynem" i w tym przypadku było to porównywalne z "urodzony pod Warszawą" - 40 kilometrów w jedną, czy drugą różnicy nie robi. Szczycił się tym jednak w co drugim zdaniu.

Pomoc była mu potrzebna w dobieraniu dodatków, kolorów, takich prostych rzeczy - zawsze to coś. Podeszłyśmy do tego bardzo entuzjastycznie, szczególnie, że miałyśmy zapewnienia mojego znajomego, że Max jest w kropce z dwóch powodów- wydał za dużo kasy na remont domu i teraz budżet ma bardzo okrojony, a druga sprawa - pogubił się i nie ma pojęcia jak dalej ruszyć, potrzebuje pomocy i naprawdę bardzo chętnie skorzysta. Wiadomo, doświadczenie dopiero zdobywałyśmy, Max się przyjaźnił z moim znajomym, więc od razu uprzedziłyśmy, że o budżet nie za bardzo ma się co martwić, wszystko uzgodnimy na pierwszym spotkaniu, omówimy i postaramy się pomóc.

Jako, że wszystko uzgadniane było między mną i moim znajomym, spotkanie było w gronie czteroosobowym - Max, wspólny znajomy, ja i mama. Minęło ono w porządku, miła rozmowa, dużo pytań, odpowiedzi i pomysłów. Max jednak nie za bardzo chciał rozmawiać o pieniądzach, bardzo unikał nawet tematu "ile może wydać na meble". Pomimo to był niezwykle miły, uśmiechnięty. Po spotkaniu uzgodnienia były następujące: ma być jasno, praktycznie biało, nowocześnie, łazienka ciemna w stylu spa. W suficie w całym domu miał oświetlenie punktowe, więc zostało wybranie dekoracyjnych żyrandoli, ale wszystko ma być bardzo nowoczesne, minimalistyczne i "czyste". Nie trzeba być projektantem wnętrz, by taki obraz od razu mieć przed oczami, prawda?
Mamy przygotować rozwiązania i przedstawić mu na następnym spotkaniu. Wszystko w bardzo miłej, uśmiechniętej atmosferze.

Następnego ranka po spotkaniu moja mama dostaje maila. Dziwnego. Max bardzo oficjalnym tonem pisze o tym, że "nie rozumie kim jest córka i dlaczego była na spotkaniu" oraz o tym, że "chciałby zrozumieć na czym by polegała współpraca między nim i projektantką, bo nigdy nie miał projektanta i nie bardzo rozumie jak to wygląda". Ach, czyli trafiłyśmy na osobę, która "język w gębie" ma dopiero przed ekranem komputera, trudno, każdy jest inny. I w tym momencie powinna skończyć się historia oraz współpraca, jednak po kilku wiadomościach wymienionych z moim znajomym dowiedziałam się, że Max był bardzo zadowolony po spotkaniu i może źle się wyraził w mailu? Fakt.

Na następne spotkanie przygotowałyśmy w 100% to, co Max chciał. Wszystko nowoczesne, jasne, przejrzyste. Pokazujemy mu nasze rezultaty, jednak widać, że nie do końca mu to pasuje... Co się okazało? "Nowoczesne i jasne" wg Maxa to lata 80? Polska meblościanka, kolor ceglany i... POROŻE (nie, nie takie plastikowe, a prawdziwe, z jelenia) na ścianie. Dekoracyjne oświetlenie nad stołem jak ustaliliśmy na pierwszym spotkaniu? Nie! On musi mieć bardzo dużo światła, kiedy będzie pakował prezenty! Plastikowe krzesła jakimi się zachwycał i sam podsunął pomysł? "Ale jak będę siedział długo to przecież to będzie niewygodne, to co, mam poduszkę na to kłaść?". A i tak w ogóle, to on ma meble, o których wcześniej nie wspomniał. Takie trzydziestoletnie, w tym fotel w kwiaty, więc fajnie by było jakby w zasadzie cała reszta do tego pasowała. "Możecie mi jeszcze raz coś przygotować na następne spotkanie? Ale chcę też zdjęcia tego co teraz macie, to może jednak się przekonam."

To, że nam opadły szczęki to mało. To, że wyszłyśmy z dosłowną niechęcią do tej osoby - też. Bo pierwsze spotkanie przeszło klarownie, on sam mówił co mu się podoba i milion razy użył słowa "nowoczesne", drugi milion użył słowa "jasne", a trzeci milion razy powiedział o tym, że jedynie łazienka ma mieć wyraźny kolor...
Trochę głupio nam było odmówić i zgodziłyśmy się na to, by przygotować kolejne pomysły... Nawet nie wiecie jaka to była ulga, kiedy dostałyśmy kolejny bardzo oschły mail o tym, że on nie widzi współpracy z nami!

Wspomniałam, że nawet nie usłyszałyśmy "dziękuję"? Za to mój znajomy przeprosił nas chyba sto razy oraz powiedział, że od tej strony to Maxa nie znał. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki tej przygodzie wiemy, że kwestia pieniędzy MUSI być omawiana od razu oraz że musimy zabezpieczyć się w kwestii "co Ci się podoba", żeby uniknąć ludzi, którzy mówiąc "nowoczesny i jasny" mają na myśli ściany w ceglanym kolorze, skórzane kanapy, meblościankę z drewnopodobną okleiną, fotele w kwiaty i poroże na ścianie.

Ach, od znajomego wiemy, że Max z chęcią skorzystał z wielu podrzuconych przez nas pomysłów. Niech mu służą.

Bardziej niż nowoczesne wnętrza

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 288 (390)

#64860

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkam za granicą, dokładniej - w Londynie. Polskie produkty są ogólnodostępne w różnych sklepach, jednak wiadomo, kiedy po drodze mija się Polski Sklep (załóżmy, że będzie to nazwą własną), to czasami wpada do głowy coś, co można na szybkiego kupić. Problem w tym, że chyba jestem jakaś wybredna, ale znalazłam jeden sklep, do którego chodzę z przyjemnością. W innych wizyta kończy się zazwyczaj tak samo...

Problemy typowego Polskiego Sklepu w Londynie? Proszę bardzo:

1. Notoryczny brak cen na produktach. Stąd wcześniejsze wspomnienie o byciu wybredną, jednak po prostu lubię wiedzieć, czy nie przepłacam sporej sumy (bo jednak ceny są bardzo różne) za drobny produkt. Niestety, w niektórych sklepach cen po prostu nie ma. W ogóle. Więc opcje są trzy:

a) Wyjść (chyba najrzadziej stosowana, jednak upodobana przeze mnie).
b) Pytać o cenę personelu, który jest tym faktem bardzo niezadowolony... Jednak nie ukrywajmy, kto by był szczęśliwy w obliczu potoku pytań w stylu "przepraszam, ile kosztuje ten sok? aha, a ten?"? No na pewno nie ja, więc z szacunku dla personelu po prostu uciekam do opcji A.
c) Ładować wszystko do koszyka i kupować bez względu na cenę (tej opcji nie praktykuję, oj, nie, bo ceny często okazują się na tyle przebite, że w angielskim sklepie za te same POLSKIE produkty zapłacilibyśmy o 5 funtów mniej).

2. Kiedy ceny są, a przynajmniej ich część... Przy kasie spotyka nas niespodzianka. Chyba nigdy tyle razy się nie zdziwiłam w kwestii cen, nigdy nie usłyszałam "a bo na półce jest stara cena" lub "a bo jest tyle towaru, że nikt nie będzie zmieniał cen". Fakt, różnica często jest niewielka - 10, 20, 30 pensów. Jednak kiedy mamy do wydania konkretną sumę pieniędzy i wybieramy produkty, które wyjdą nam "na styk" (bo np akurat tyle gotówki mamy przy sobie) przy kasie pozostaje opcja płacenia kartą.

3. Kasy, które zamiast nazw drukują słowo PRODUKT. Nigdy w Polsce nie spotkałam się z paragonem złożonym ze słowa PRODUKT i obok podanej ceny. Pamiętam raz, kiedy po drodze wpadłyśmy z mamą po kilka rzeczy, bo (nieznany nam wcześniej) Polski Sklep był dosłownie obok przystanku autobusowego, a nasz autobus miał być za 10 minut. Zakręciłyśmy się po sklepie, złapałyśmy kilka drobnych rzeczy, zapłaciłyśmy i dosłownie zdążyłyśmy na autobus. Jakie było zdziwienie, kiedy się okazało, że paragon składał się właśnie ze słów PRODUKT i dopisanej ceny. Problem polegał na tym, że naklejki na kupionych rzeczach i cyferki na paragonie w żadnym przypadku się nie sprawdziły. Do dzisiaj nie rozszyfrowałyśmy co było w jakiej cenie...

4. Polskie Sklepy dla Polaków. Na szczęście nie wszystkie, jednak spotkałam się z sytuacjami, kiedy osoba anglojęzyczna wychodziła dosłownie z kwitkiem - nikt z obsługi nie potrafił wydusić z siebie słowa w języku angielskim. Kilka razy sama tłumaczyłam coś klientom lub robiły to inne osoby w sklepie, za to dziewczyny (zazwyczaj) zza kasy bez zażenowania czy zawstydzenia wzruszały ramionami.

Możliwe, że to tylko ja jestem dziwna, wymagająca i odstająca od normy? Jednak jest to piekielne, szczególnie kiedy podróż do Polskiego Sklepu zamiast z przyjemnością kojarzy się z oszukiwaniem oraz brakiem zainteresowania. Oby sprzedać i się dorobić.
(Znalazłam jeden, naprawdę dobry sklep, z przemiłą obsługą, cenami, świetnymi produktami. JEDEN. Na niezliczoną ilość.)

Ach, czy wspominałam o przeterminowanych o kilka tygodni produktach, które zostają wystawione w promocji? Żyć, nie umierać.

Polskie Sklepy w Londynie

Skomentuj (58) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 414 (548)

#63060

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przypomniała mi się pewna historia z dziekanatu.
Z wielką przykrością musiałam odwiedzić ten przybytek w czasie wakacji z krótkim pytaniem. Muszę wyjaśnić, że wtedy mój dziekanat był podzielony na kilka specjalizacji, a dwie przeurocze (a jak..) pracownice zajmowały się określonymi kierunkami. Moje pytanie było z natury bardzo ogólnych, jednak... trafiłam na dzień, kiedy "moja pani z dziekanatu" miała wolne.
- Dzień dobry, chciałabym zapytać...
- Specjalizacja!
- PK....
- Przyjść jutro!
- Ja jednak mam krótkie pytanie....
- JUTRO!
- Może jednak Pani byłaby mi w stanie pomóc?

Wysłuchałam w tej chwili wywodu o braku szacunku, o tym, że my studenci mamy dobrze, bo mamy wakacje i musimy szanować ciężką pracę, przede wszystkim stresującą ze względu na nas, okropnych i najgorszych studentów!
Kobieta czerwona już na buzi od wywodu zamaszyście wstała od biurka, pod nosem ciągle mówiła o stresie. Chyba na dowód tego wyjęła z szafki melisę, wrzuciła torebkę do szklanki, po czym zalała ją wodą gazowaną. Ostatnią czynność robiła już patrząc mi prosto w oczy (do dziś nie wiem jak udało mi się powstrzymać nawet uśmiech).

- Jutro będzie koleżanka!
- Ja tylko chciałam zapytać o deklarację x, ponoć mogę ją dostać tylko w tym dziekanacie...

Tak, to zmieniło cała atmosferę, nagle stałam się "kochanieńką", a pani z dziekanatu była uśmiechnięta. Na odchodne rzuciła mi tylko "a bo ja myślałam, że to o ten usos chodzi, a ja nie wiem jak to się obsługuje to odsyłam do koleżanki". No tak, to stąd ta melisa...

Dziekanat

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 452 (530)
zarchiwizowany

#62133

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Piekielnie, jednak powstrzymać śmiechu ze zdziwienia nie umiałam- jedna z takich sytuacji, gdzie człowiek nie wie, czy ma się śmiać, czy płakać, jednak absurd podsuwa do mózgu opcję śmiechu...

Mieszkam w UK. Żeby zostać tu zakwalifikowanym jako osoba niewidoma trzeba mieć mniej, niż 30% wzroku- nie wiem jak to się nazywa medycznie, jednak osoba niewidoma często coś tam jeszcze ma prawo widzieć. Tak jest też z naszym znajomym, Anglikiem, który "od zawsze" ma psa przewodnika. Ma bardzo ograniczone pole widzenia, jednak akurat on rozróżnia kolory lub kształty. Analogicznie- osoby, które urodziły się zupełnie bez zmysłu wzroku, straciły go w wyniku choroby czy też wypadku- mają prawo do psa przewodnika. Każdy z nich wyposażony jest w specjalne szelki z taką rączką i odblaski. To jest jasne, a my, jako osoby będące obok nie mamy pojęcia która z tych osób na ile ten wzrok ma i na ile go nie ma. Pies przewodnik jednak równa się- osoba niewidoma. Dzisiaj zauważyłam, że każdy chyba inaczej rozumie pojęcie "niewidomy".

Sytuacja ze sklepu- znajomy czekał na mnie i mamę w przejściu, między półkami, w tej chwili był sam, nie było widać, że jest z nami.
Podszedł do niego ochroniarz i wywiązała się następująca rozmowa:

- Dzień dobry, czy to pies przewodnik?
- Tak.
- Do naszego sklepu nie wpuszczamy psów.
- Jak już powiedziałem, to mój pies przewodnik, jestem niewidomy.
- Aha, przewodnik...?
- Tak, to mój pies przewodnik.
- Ale on nie ma ZIELONEJ obroży, niech pan zobaczy!

Niestety, tu musiałam wkroczyć, niestety ze śmiechem, którego nie zrozumiał pan ochroniarz- JAK osoba niewidoma (nie nosi ze sobą plakietki ze stopniem, stanem i rodzajem choroby) ma wiedzieć, czy obroża psa jest zielona? Nie wiem... Znajomy w takiej sytuacji musi zawsze wezwać przełożonego, by udzielić paru rad na temat szkolenia wobec świadomości oraz legitymowania osób niewidomych (każda z nich ma obowiązek noszenia ze sobą legitymacji i to jedyny sposób sprawdzenia prawdomówności, nie jest nim kolor obroży psa). Szefowa na szczęście zrozumiała nasz już wspólny śmiech, przeprosiła i powiedziała, że oczywiście wytłumaczy ochroniarzowi (który ciągle stał obok z pytającym wzrokiem) jego błąd...

Nadal nie wiem JAK osoba niewidoma ma znać kolor obroży swojego psa? Osoba głuchoniema, lub na wózku inwalidzkim- ok, psy mają wtedy nawet czasami specjalne "ubrania" by odróżnić w tłumie na przykład osobę, która nie słyszy. Jednak o niewidomym, który sprawdzi czym prędzej kolor obroży jeszcze nigdy nie słyszałam :) Czasami przy takim absurdzie śmiech jest jedyną odpowiedzią, bo ja nadal nie wiem JAK...:) Chyba, że to było pytanie do psa, który przecież ma być oczami niewidomego...

Sklep

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 0 (34)