Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kominek

Zamieszcza historie od: 31 sierpnia 2013 - 15:55
Ostatnio: 10 listopada 2022 - 21:20
  • Historii na głównej: 30 z 30
  • Punktów za historie: 18540
  • Komentarzy: 151
  • Punktów za komentarze: 1107
 

#89856

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zawsze myślałem, że te wszystkie historie o orzecznikach ZUS-u są mocno przesadzone, a samych lekarzy demonizuje się tylko dlatego, że ośmielili się przeprowadzić kontrolę zwolnienia lekarskiego. No naprawdę! Tak myślałem, słowo daję! Do dziś...

Tytułem wstępu należy nadmienić, że od wielu lat borykam się z problemami z kręgosłupem. Wdrożone leczenie przyniosło oczekiwany skutek i na ponad pół roku miałem święty spokój i czułem, że żyję. Od pewnego czasu bóle się nasiliły i poza kręgosłupem doszedł okresowy ból kolan i lewej stopy. O ile ból kręgosłupa utrudniał mi zajmowanie jednej i tej samej pozycji przez dłuższy czas (musiałem naprzemiennie kłaść się, siadać, stać, „rozciągać się” – wtedy bolało mniej), o tyle ból stopy dosłownie uniemożliwiał mi poruszanie się. Moje obecne miejsce pracy jest położone na piętrze, nie ma windy, a co najmniej kilkanaście razy dziennie muszę chodzić z góry na dół nosząc pudełka z archiwaliami. Niestety ostatnio ból nasilił się tak bardzo, że znów wylądowałem na niechcianym zwolnieniu. I tutaj pojawia się ZUS...

Wezwany, stawiłem się na komisję. To, że był blisko dziesięciominutowy poślizg odpuszczam, bo zdarza się przecież nawet przy najlepszej organizacji. To natomiast, czego doświadczyłem w gabinecie, to już było zdecydowanie nieakceptowalne. Już od wejścia bowiem atmosfera była wyjątkowo nieprzyjemna.

L(ekarz) – Maskę proszę założyć.
Ja – Nie mam.
L – Jesteśmy w placówce medycznej, chyba wszyscy wiedzą, że maski trzeba nosić?
Ja – A Pani doktor gdzie ma wobec tego maseczkę?
L – Ja nie mam.
Ja – Ja też nie mam.

Dopiero potem przyszedł czas na standardowe przedstawienie się, dokumenty i nieśmiertelne "proszę się rozebrać". W międzyczasie lekarz w dość niejasny sposób zadawał mi pytania dotyczące mojej historii zwolnień lekarskich, przez co wyszła nam całkiem abstrakcyjna dyskusja, ale wreszcie udało się ustalić o co chodzi i udzieliłem wyczerpujących informacji. Orzecznik postukał młoteczkiem pięć, czy sześć razy to tu, to tam, pozginał mi kolana, rękoma kazał pomachać i przespacerować się na dystansie nieprzekraczającym dwóch metrów. "Proszę się ubrać". Dalej wywiązała się dyskusja, która przebiegła, mniej więcej, tak:

L – Jakieś badania obrazowe były robione?
Ja – Dawno temu rentgen kręgosłupa, ale to było naprawdę dawno. Teraz lekarz skierował na rezonans magnetyczny.
L – To czemu nadal Pan nie zrobił rezonansu? Przecież skierowanie jest wystawione dwa tygodnie temu?
Ja – Ponieważ w obecnej sytuacji nie mam wystarczających środków, żeby zrobić badanie to prywatnie.
L – No przecież ma Pan możliwość na NFZ. Tam teraz nie ma dużych kolejek.
J – Doprawdy? Na konsultację po złamaniu kazali mi czekać osiem miesięcy. Jak dzwoniłem o rezonans, to mi podali termin na styczeń 2023.
L – No nie wiem... Ogólnie ja tam nie widzę u Pana żadnych problemów.
Ja – Cieszy mnie to, jednak mój lekarz ma inne zdanie, stąd też skierowanie na rezonans magnetyczny, natomiast ja sam odczuwam ból.
L – Przecież Pan ma pracę biurową, nie fizyczną, więc nie rozumiem, w czym problem?
Ja – A to od siedzenia kręgosłup nie może boleć? Od noszenia ciężkich pudeł z dokumentami też nie? Nikt mi łaski w miejscu pracy nie robi i sam sobie muszę przynieść dokumentację z archiwum, i zanieść tam z powrotem. Po schodach. Kilka razy dziennie.
L – Przecież Pan jest jeszcze młody.
Ja – Przepraszam, ale to młodzi nie chorują? Ich boleć nie może?
L – Pan się do bólu powinien przyzwyczaić. Poza tym proponuję nie przeciągać więcej zwolnienia lekarskiego, bo może być różnie.
Ja – Czy Pani doktor uważa, że zwolnienie jest mi na rękę? 80% pensji? Siedzenie w domu i gapienie się w sufit? Lubię swoją pracę, rozwijam się w niej, cenię sobie współpracowników i atmosferę, branie zwolnień mi się zwyczajnie nie opłaca.
L – To proszę nie brać zwolnień.

W tak zwanym międzyczasie orzecznik zeskanowała posiadaną przeze mnie dokumentację medyczną i rzuciła "to wszystko". Podziękowałem więc, pożegnałem się i wyszedłem z niesmakiem.

Ja rozumiem, że zdarzają się ludzie, którzy biorą lewiznę z różnych powodów (nie oceniam). Nie rozumiem jednak, dlaczego już z marszu na "dzień dobry" jestem traktowany jak złodziej i kombinator. Słabe to...

ZUS

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 191 (203)

#89298

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu znajomy wspominał o swoich sąsiadach i ich psiaku.

Rzeczeni sąsiedzi mieszkali w mieszkaniu o powierzchni nieprzekraczającej 40 metrów kwadratowych - dwa pokoje, kuchnia, łazienka, niewielki przedpokój, a do tego dwoje dorosłych, 5 dzieci i wspominany pies - młody owczarek niemiecki.

Obecność psiaka w tej klitce (czy tam mieszkaniu, jak kto woli) była fuzją fanaberii dzieciarni z bezdenną głupotą ich rodziców, bo przecież mały szczeniak nigdy nie urośnie, szczególnie tej rasy, prawda? ;)

Zwierzak nie znał pojęcia komfortu. Krótki spacer po miejskich betonach rano i jeszcze jeden wieczorem. Wiecznie na smyczy, wiecznie bez poczucia jakiejkolwiek wolności.

Oburzeni krzywdą zwierzątka postanowiliśmy zaoferować odebranie im tego stworzonka i zapewnienie mu godnych warunków. Znajomy zaczął więc dość stanowczo sugerować swoim sąsiadom, że to powoli podchodzi pod znęcanie się nad zwierzętami, zaoferował adopcję, i, o dziwo, dotarło.

Finalnie psiak trafił do nas, mając do dyspozycji mnóstwo wolnej przestrzeni i nowego przyjaciela (rówieśnika, również rocznego) który bardzo szybko go zaakceptował i pokochał, szczególnie, że tak samo, jak my, dość ciężko przeżył odejście poprzedniego psiaka, zabranego nam przez nowotwór.

Oba zwierzaki (i my) dostaliśmy, w pewnym sensie, nowe życie. Niestety przed nami wszystkimi nadal jeszcze bardzo długa droga. Owczarek, przez brak miejsca i konieczność sypiania w bardzo niekomfortowych warunkach, często w nienaturalnej wręcz pozycji, nabawił się problemów z kręgosłupem. Wychudzony i mający kłopoty z chodzeniem, bardzo powoli odzyskuje sprawność.

Ja ogólnie rozumiem, że psiak, to coś wspaniałego. To przyjaciel, kompan i świetny antydepresant, ale na Boga Ojca, jeśli nie masz warunków, to nie kupuj/nie adoptuj zwierza, słowem: nie krzywdź go!

zwierzyniec

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 171 (197)

#87740

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dawno mnie tu nie było i sporo się w moim życiu zmieniło. Z góry przepraszam za długaśny wstęp.

Od jakiegoś czasu jestem ratownikiem, choć jest to bardziej realizacja wielkiej pasji do medycyny i nie jest to moje główne źródło zarobku. Niemniej w chwilach wolnych oferuję, między innymi, szkolenia z pierwszej pomocy. Z racji, że kocham to z całego serca, przykładam się do tych szkoleń z całych sił i zawsze oferuję rzetelne zajęcia, nierzadko poprzedzone bezpłatnym audytem zagrożeń w miejscu pracy - i nie, Kochani, to nie chamska reklama, tylko dość ważna rzecz rzutująca na dalszą część historii...

Szkolenie może się odbyć bez certyfikatu lub z certyfikatem. To taki dokument ważny przez 3 lata, który można wrzucić w akta pracownicze, ponieważ PIP, teoretycznie, może się do tego doczepić, albo sam pracownik, w razie wypadku, również teoretycznie może namieszać pracodawcy w sądzie. Słowem - kask chroni głowę, papier chroni d*pę, i co bardziej przezorni przedsiębiorcy chętnie z tego korzystają.

A teraz historia właściwa: parę miesięcy temu dzwoni do mnie kumpel z informacją, że jego znajomy pracuje w firmie, która poszukuje kogoś, kto zrobi im szkolenia z pierwszej pomocy. Kontakt złapany, audyt zrobiony. Firma zajmuje się konstrukcjami ze szkła, więc upadki z wysokości, złamania, skaleczenia, amputacje, to przykłady największych zagrożeń w ich branży. Przechodzimy więc do rozmowy z Januszem:

- No, to Panie Januszu, proponuję cztery godziny konkretnych zajęć z omówieniem szczególnych zagrożeń. Szkolenie zakończymy certyfikatem ważnym 3 lata.
- Dobra, dobra, a jaka kwota?
- 50 zł od osoby.
- To ja proponuję 20 zł, Pan wystawi tylko certyfikaty, a my wpiszemy, że zajęcia się odbyły. Dostanie Pan też referencje.
- Nie ma takiej opcji. Nie wystawiam certyfikatów z pominięciem zajęć...
- To ja nie chcę. W ogóle mówiłem, że te szkolenia, to głupi pomysł, strata czasu i pieniędzy!

No i okej, podziękowałem za współpracę z lekkim uczuciem niesmaku, bo jednak płatne szkolenie z pracownikami jest warunkiem bezpłatnego audytu zagrożeń. Ale no dobrze, jest nauka na przyszłość, żeby podpisywać umowę przedwstępną, albo promesę. Takie zachowania, czy w ogóle lipne szkolenia z BHP lub z pierwszej pomocy, to w Polsce szara i smutna rzeczywistość, stąd nie byłem jakoś szczególnie zaskoczony obrotem sprawy. Jeśli historia się przyjmie, to mogę wrzucić kilka innych "kwiatków", z jakimi miałem do czynienia :)

Ale uwaga, teraz wisienka na torcie. Następnego dnia dzwoni do mnie ten sam znajomy z informacją, że rano w firmie Janusza był wypadek. Pracownik spadł z rusztowania na tafle szkła, w wyniku czego połamał się, dotkliwie pokaleczył i stosunkowo mocno krwawiąc co rusz tracił przytomność. Przybyły na miejsce Zespół Ratownictwa Medycznego zabrał poszkodowanego w stanie krytycznym do szpitala... Żaden z kilkunastu obecnych na miejscu pracowników nie był w stanie pomóc koledze, bo "nie umiem", albo "boję się".

Życie ludzkie jest, podobno, bezcenne. Janusz wycenił je na 50 zł. Przykre...

Szkolenia z pierwszej pomocy

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 216 (226)

#68517

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kupiłem nowe mieszkanie, więc porządki, meblowanie, remont i nowe zakupy nowych sprzętów. Szedłem sobie więc przez miasto z reklamówką sieci "nie dla idiotów", w której było sporej wielkości pudełko. Gdy tak szedłem, to zauważyłem, że koło chodnika leży jakiś mężczyzna. Odłożyłem więc reklamówkę na bok, wyjąłem rękawiczki i chciałem mu pomóc. Okazało się, że był pijany, ale nie chciał żadnej pomocy. Namawiałem go, ale stanowczo odmawiał. Pomogłem mu więc wstać i Szanowny Pan poszedł chwiejnym krokiem (chyba) w stronę domu. Kiedy zdjąłem rękawiczki i obróciłem się, żeby zabrać reklamówkę i pójść dalej, to zobaczyłem, że jej nie ma...

W tym miejscu serdecznie pozdrawiam złodzieja. Pewnie już zdążyłeś zauważyć, że w środku są jedynie różnych wielkości deseczki, które niosłem do Castoramy, żeby mi docięli kilka na wymiar. Zatrzymaj je. Ja mam jeszcze parę w domu, a Tobie się przydadzą w miejscu, do którego trafisz po śmierci ;)

Polsza

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 140 (150)

#66942

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przypomniała mi się dziś piekielna i niebezpieczna sytuacja sprzed roku.

Kiedy któregoś razu szedłem na swój wydział, zauważyłem przy drodze osobę niewidomą. Charakterystyczna laska trzymana w charakterystyczny sposób. Mężczyzna oczekiwał na możliwość przejścia przez pasy. Kto kojarzy miejsce (https://www.google.pl/maps/place/Jana+Kilińskiego,+Łódź/@51.7750613,19.4824825,64m/data=!3m1!1e3!4m2!3m1!1s0x471a34cf17dede7b:0x2949bf684043e2df) wie dobrze, że jeśli się nie idzie wystarczająco szybko, to czerwone złapie nas w połowie przejścia. Ja także czekam na zielone, a gdy następuje ta chwila widzę, jak mężczyzna ten zaczyna... iść ukosem tak, że jeśli będzie kontynuował taki marsz, to skończy kilkanaście metrów od przejścia (a tam są barierki, więc nie przejdzie). Drogą tą poruszają się z ogromną prędkością ciężarówki, osobówki, a zdezorientowany niewidomy w takiej sytuacji, to przepis na tragedię.

Mężczyzna coraz bardziej oddalał się od pasów, więc podbiegłem do niego wiedząc, że zaraz zapali się dla nas czerwone, a pojazdy ruszą. Nie chcąc go wystraszyć, zanim go dotknąłem rzuciłem:
Ja - Przepraszam, ale zszedł Pan bardzo z przejścia i znajduje się pośrodku jezdni. Czy mogę pomóc Panu wrócić na chodnik?
M[ężczyzna] - Zostaw mnie, nie dotykaj mnie! Ja sam!
Ja - Dobrze, w takim razie proszę pozwolić, że chociaż pokieruję Pana na chodnik, bo stanowimy zagrożenie.

W tej chwili auta ruszyły i zaczęło się trąbienie. Niewiele myśląc, złapałem Pana za rękę i zacząłem przeciągać na chodnik. Ten jednak stawiał opór i krzyczał, żebym go puścił i najlepiej w ogóle nie dotykał. Kiedy obaj byliśmy już bezpieczni, poinformowałem go, gdzie się znajduje, opisując krótko okolicę i informując, w którą stronę znajduje się jaki charakterystyczny punkt (osoby te często poruszają się swoimi utartymi szlakami i rzucenie ich gdzieś indziej skończy się zagubieniem). Pan jednak nie słuchał, tylko krzyczał, że on nie chce pomocy. Czas naglił, poszedłem na wykład. Kiedy wracałem (troszkę ponad 2 godziny później), ten sam Pan znów był na środku jezdni, ale tym razem ściągały go już dwie dziewczyny. Podszedłem bliżej, aż wtem facet złapał za laskę i... uderzył nią dziewczynę. Znów zaczął krzyczeć, że on chce sam, że on nie chce pomocy.

Dziewczyna spojrzała na mnie, ja na nią. Jedyne, co nam zostało, to wezwać Straż Miejską. I tu się zaczyna kolejny cyrk:
Ja: - Dzień dobry, Kominek Piecykowski się kłania, chciałbym prosić o podesłanie patrolu tu i tam, bowiem znajduje się tu osoba niewidoma, która nie chce naszej pomocy, a co rusz wkracza na ruchliwą drogę.
Dyspozytor SM: - Proszę w takim razie zadzwonić na Policję.

Ok, dzwonię na Policję, przedstawiam tę samą sytuację. Odpowiedź dyspozytora "proszę dzwonić na Straż Miejską". Cóż, okej. Dzwonię na SM, znów wyjaśniam sytuację i proszę o interwencję. Dyspozytor stwierdził, że Policja ma większe kompetencje od nich i to oni muszą się tym zająć. No kur...czaki. W porządku. Dzwonię więc ponownie pod 997.
Ja: - Dzień dobry, to znów ja. Miejscy odesłali do Was, więc ostatecznie proszę o podesłanie patrolu.
Dyspozytor Policji [DP]: - Po raz kolejny tłumaczę, że tym się zajmuje Straż Miejska i tam proszę dzwonić.
Ja: - Proszę Pana, oni mówią, że Wy. Wy, że oni. Może kłóćcie się sami, a kiedy obywatel prosi, to pomóżcie?
DP :- Proszę kontaktować się z SM.
Ja: - Wie Pan, równie dobrze mogę zostawić tego niewidomego w spokoju, ale wtedy, to już pozostanie wezwanie karawanu, bo jak znowu wyjdzie na ulicę i coś go potrąci, to szans większych mieć nie będzie.
DP: - Dobrze, wysyłam patrol.

Po kilkunastu minutach pojawił się patrol... a i owszem, Straży Miejskiej. Co z tego wyszło, to już nie wiem, bo poszedłem do domu, ale Pan stawiał im równie zacięty opór, co mi i dwóm dziewczynom.

Łódź - Kopcińskiego

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 440 (466)

#66778

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dziś okazałem się piekielny wobec samego siebie, przez co (dosłownie i w przenośni) prawie padłem na zawał serca...

Udałem się dziś oddać płytki krwi. Pobrano ode mnie krew do badań, czekam na swoją kolej do lekarza. Nagle ten idzie z paroma kartami (w tym moją), po czym wchodzi do pokoju swojej koleżanki i mówi dość głośno:
L[ekarz] - Mamy trąbę, dwa pozytywne.

Mi przed oczami zrobiło się czarno. Pierwsza myśl - HIV, albo inne gówno... Serce tak zaczęło mi walić, że słyszałem jego bicie. Zacząłem się pocić i poczerwieniałem. Lekarz wywołuje mnie na badanie. Wchodzę, trzęsę się. Ten pyta:
L - Wszystko w porządku?
Ja - Tak, tak...

Po chwili widzę, że skreśla coś na mojej kartce. Już kolejna myśl "no syf, jak nic...". Zakłada mi mankiet, żeby zmierzyć ciśnienie, po czym wychodzi wynik: 192/86.
L - Pan masz ciśnienie, jak maszyna do szycia...
J - Bo mnie Pan doktor przestraszył...
L - Ja?!
J - Tak, bo usłyszałem rozmowę, jak mówił Pan do koleżanki, że jest trąba i są dwa pozytywne i ja myślałem, że to chodzi o moje wyniki wirusologii, albo coś...

Lekarz po chwili zaczął się ze mnie śmiać i mówi:
L - Nie "trąba", tylko "tromba", gdzie chodziło nam o zabieg. A pozytywy, to chodziło o dodatnią grupę krwi Pana i drugiej Pani. Mamusia nie uczyła, że się nie podsłuchuje? Wyjdzie Pan, odpocznie i wróci.

Ciśnienie ze mnie zeszło, lekarz zakwalifikował do zabiegu, płytki krwi oddałem bez problemów, ale teraz chyba będę nosił słuchawki na uszach, żeby nie słyszeć przypadkiem żadnych rozmów... A mamusia uczyła - nie podsłuchuj!

Nie podsłuchuj!

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 545 (679)

#66735

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od 5 lat wynajmujemy różne nieruchomości. Głównie są to mieszkania. Dotychczas zawsze trafiali się obcokrajowcy, między innymi Chorwaci, Ukraińcy, Rosjanie, Czesi, Słowacy, czy Kazachowie. Zawsze po wyprowadzeniu się poprzednich lokatorów i przed wprowadzeniem się nowych, sprzątaliśmy mieszkanie. Zawsze było sporo roboty, zawsze jakiś bałagan, ale to, co zobaczyłem dziś, po prostu sprawiło, że zwątpiłem w swój Naród...

Uwaga - historia dość obrzydliwa.

Oto bowiem miesiąc(!) temu wynajęliśmy mieszkanie Polakom. Pierwszy raz wprowadzili się tam nasi rodacy. Wczoraj się wyprowadzili, więc dziś przyszło nam sprzątać. Przyjechaliśmy o 7:45 i po szybkim ogarnięciu niezbędnej chemii, rękawiczek i wypiciu kawy ruszamy, żeby zacząć punkt ósma. Planowaliśmy góra dwie godzinki. Kiedy jednak weszliśmy do mieszkania, opadły nam kopary. Nie musicie mi wierzyć, ja sam nie wierzyłem - takiego syfu w życiu nie widziałem. Zacznijmy może opis od najwyższej kondygnacji:

a) Sypialnia numer 1 - dość znośnie, poza kilkoma butelkami po piwie, kiepami i parą skarpetek tak sztywnych, że można by nimi wybić szybę;
b) Sypialnia numer 2 - na tym piętrze najlepiej wyglądająca. Jedyny zarzut, to właściwie trochę śmieci porozrzucanych na podłodze;
c) Sypialnia numer 3 - wyjęte: 2 zużyte prezerwatywy spod łóżka, ponad 20 butelek po piwie, jeden CZUBATY worek śmieci o pojemności 120 litrów, pełno kiepów i ponad 40 słoików, które upchnęli... za szafą (nie pytajcie, jakim cudem, bo nie wiem);
d) Łazienka - no tu, to myślałem, że się popłaczę... Kafelki, które KIEDYŚ były białe, były... czarne. I to dosłownie. Domycie tego wymagało prawie dwóch butelek domestosa, bo brud nie chciał puścić. Do tego urwana lampka przy lusterku i urwany kran przy wannie, z którego sączyła się lekko woda. Wielkie lustro na środku ściany calutkie ufajdane jakimś syfem. Potłuczone dwie płytki na ścianie;
e) Toaleta - syf, kiła i mogiła. Podłoga klejąca tak, że strach o buty. Wokół muszli ślady moczu, kału i jakby pozostałości po wymiocinach. Oczywiście pełno petów, resztek papieru na podłodze i niewyrzucone, zużyte rolki po "srajtaśmie".

Najniższa kondygnacja:
f) Sypialnia numer 1 - obsikane jedno łóżko, pełno pustych butelek po piwie i napojach bezalkoholowych. Sporo niedopałków, coś dziwnego rozlane na podłodze;
g) Sypialnia numer 2 - resztki jedzenia walające się po łóżkach i podłodze. Pełno butelek po piwie, puszek po żarciu i słoików. Skarpetki, majtki, koszulki - słowem Bangladesz (nie ubliżając Banglijczykom). Kolejny worek śmieci (120 litrów);
h) Jadalnia - znośnie, naprawdę, znośnie, nie licząc kawałków jedzenia przyklejonych do podłogi, które trzeba było rwać szpachelką;
i) Kuchnia - no, ciężki kaliber. Szczególnie lodówka, po otwarciu której jeden z nas pobiegł się wyrzygać. Generalnie jeszcze ze dwa dni i rzeczona lodówka doszłaby do demokracji, po czym za 4-5 dni posłała sondę w kosmos. Tak zaje*anej kuchenki gazowej, nie widziałem chyba w życiu. Aż dziw, że ona jeszcze funkcjonowała. Zafajdana olejem, przypalonym żarciem i resztkami makaronu. Podłoga klejąca na maksa. Wszędzie porozsypywana sól/cukier (?). Kilkanaście zapleśniałych bochenków chleba, worek zgniłych ziemniaków, reklamówka żyjących już własnym życiem marchewek. Do tego szafka, na której był rozlany olej;
j) Toaleta - smród niesamowity. Najlepszy był jednak kleks z odchodów. Świetnie podnosił walory estetyczne tego obrazu nędzy i rozpaczy. Był bezbłędną alegorią upływającego czasu i kontrastem dla uje*anych płytek. Teraz sobie pomyślcie, że czyiś tyłek ma lepsze maźnięcie, niż Picasso...

Podsumowanie:
Ogólnie z mieszkania o powierzchni niecałych 200 metrów wynieśliśmy 84 butelki po piwie, 2 butelki po wódce, kilkadziesiąt (nie liczyliśmy) puszek po piwie, 3 butelki po szampanie oraz 5 pełnych 120-litrowych worków śmieci (plus jeden zapełniony do około połowy). Razem jakieś 650 litrów odpadków - nie licząc butelek! Było nas do sprzątania czterech. Zapierniczaliśmy bezustannie troszkę ponad 5 godzin. Po skończeniu byliśmy wykończeni, jak konie po westernie. Mówią, że na Wschodzie jest burdel. Właśnie zmieniłem swoje podejście do tego tematu. Widać stwierdzenie "Polaczek-Cebulaczek" nie bierze się znikąd. Żal ściska miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Polacy byli więc u nas dwa razy - pierwszy i ostatni.

Wynajem mieszkań

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 476 (582)

#66545

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeglądając swoje konto w allegro, przypomniałem sobie pewną historię sprzed lat.

Na portalu tym handluję od bardzo dawna. Wiele sprzedałem, jeszcze więcej kupiłem. Moją nieskazitelną listę pozytywów psuje jeden negatyw i to o nim będzie historia.

Posiadałem w swojej kolekcji wojskową kamizelkę ratunkową KR-7/3M. Używana była przez lotnictwo, a piloci zakładali ją, kiedy odbywali przelot nad morzem, obok linii brzegowej lub nad większym akwenem. Postanowiłem ją sprzedać ze względu na reorganizację zbiorów i przestawienie się na inny okres historyczny. W związku z tym zrobiłem bardzo dokładne zdjęcia, napisałem jeszcze dokładniejszy opis i wrzuciłem od złotówki. Co ważne, w opisie uwzględniłem wadę przedmiotu, jakim był brak lampki stroboskopowej (znajduje się w kamizelce i służy sygnalizowaniu położenia pilota w wodzie), a także zaznaczyłem, że w grę wchodzi jedynie wysyłka paczką priorytetową lub ekonomiczną za pośrednictwem Poczty Polskiej po uprzedniej wpłacie na konto.

Licytację wygrał pewien Jegomość, który jeszcze tego samego dnia zadzwonił do mnie celem ustalenia szczegółów. Minęło kilka lat, więc będzie to parafraza, ale z zachowanym sensem:
[K]lient - Dzień dobry, ja w sprawie aukcji.
[J]a - Dzień dobry, słucham?
K - Bo ja bym chciał, żeby Pan mi wysłał to za pobraniem.
J - Niestety, ale w grę wchodzi jedynie standardowa paczka pocztowa po uprzedniej wpłacie na konto podane w aukcji.
K - Jutro czekam na paczkę pobraniową, żegnam.

Tu rozmowa się urwała. Nie zdążyłem nawet nic powiedzieć. Napisałem zatem SMS, że oczekuję wpłaty na konto. Następnego dnia, już wieczorem, znów telefon:
K - Gdzie paczka?!
J - Dzień dobry... Nie otrzymałem wpłaty, więc nie wysłałem. Przedmiot jest już zapakowany, czeka na wpłatę i wysłanie.
K - GDZIE PACZKA?!
J - Proszę Pana, nie otrzymałem wpłaty, toteż nie wysłałem Panu paczki, proste chyba?
K - Żądałem paczki na dziś!
J - Nawet, gdyby Pan mi wysłał pieniądze tego samego dnia, to paczka na pewno nie doszłaby nazajutrz.
K - Jutro ma być paczka!
J - Będą pieniądze, będzie przesyłka.

Tu znów urwanie rozmowy, Pan rzucił słuchawką. W końcu, kilka dni później, otrzymałem wpłatę i wysłałem towar. Myślałem, że sprawa załatwiona, wystawimy sobie komentarze (albo i nie) i będzie po krzyku. W pewnym sensie się nie pomyliłem, bowiem otrzymałem komentarz negatywny, w którym Pan zarzucił mi, że wyzwałem go od chamów, sprzedałem mu "jakiś zdezelowany towar" i nawtykałem mu "jakichś dziwnych słów". Zarzucił mi także brak kultury językowej i uznał, że niegodny ja sprzedawać cokolwiek na allegro. Z racji tego, że wychodzę z założenia, że klient ma (prawie) zawsze rację, dzwonię.

J - Dzień dobry, ja w sprawie aukcji dotyczącej kamizelki.
K - I?
J - Otrzymałem negatywny komentarz, w którym, pomijając osobiste wycieczki, zarzucił Pan mojemu towarowi jakieś uszkodzenie. Czyżbym o czymś nie wspomniał w opisie? Coś się uszkodziło po drodze?
K - Tu nie ma żarówki! To jest zdezelowane!
J - Napisałem, że jej brakuje. Nie wykręciłem jej przecież złośliwie. Wystarczyło zadzwonić, napisać i spytać. Wyjaśniłbym, choć uważam, że opis wystarczająco wszystko wyjaśnia.
K - Oszust jesteś i tyle! Zdezelowany towar sprzedawać i jeszcze to chamstwo!
J - Chamstwo? Nie zauważyłem. Aż sam się sobie dziwię, że nadal mam na tyle dużo cierpliwości, żeby Panu nie strzelić w pysk.
K - No cham i prostak! Taki jeszcze na allegro handluje! Won!
J - Proszę Pana, jeśli Panu nie odpowiada przedmiot, proszę mi go odesłać, a ja oddam Panu pieniądze wraz z połową kosztów, jakie poniósł Pan tytułem wysyłki przedmiotu.
K - A spier*alaj!

Telefon, a jakże, urwał się. Pan kamizelki nie odesłał, sprawa zamknięta, ale (jak mawiał klasyk) niesmak pozostał :)

Klienci na alledrogo

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 560 (598)

#66252

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Łódź, ulica Narutowicza. To było chyba przeznaczenie, bo autobus odjechał, dosłownie, minutę przed czasem, więc musiałem kopytkować na dworzec pieszo.

Pod sklepem leży mężczyzna, jakaś Starsza Pani [SP] trąca go laską. Pan ubrany dość marnie, ale nie wyglądający na bezdomnego. Obok jakaś pusta butelka po wódce. Moja pierwsza myśl - pijany. No, ale nie ma co generalizować. Podchodzę i pytam, czy trzeba pomóc. Na to paniusia:

SP - A gdzie, naje*ane to to, leży tylko, ludzi straszy.

Naturalnie paniuchna nadal trąca leżącego swoją laską. Założyłem więc rękawiczki jednorazowe (apeluję i zachęcam - noście dla własnego bezpieczeństwa), nachylam się nad tym człowiekiem i pytam, czy mnie słyszy. Strasznie bełkocze, ale alkoholu nie czuć. Nade mną zrobiło się nagle zbiegowisko kilku osób. "Macam" tył głowy faceta i widzę, że jest trochę krwi. Poprosiłem o to, aby jeden z mężczyzn przyglądający się "szopce" zadzwonił na pogotowie. On się natychmiast zmył. Razem z nim większość osób. Podeszła jakaś uprzejma kobieta, która zaoferowała, że zadzwoni, ale poprosiła, żebym jej mówił, co ona ma powiedzieć dyspozytorowi. Zgodziłem się. Na to jednak Starsza Pani musiała wtrącić swoje 3 grosze:

SP - Ale on pijany, Pani nie dzwoni!
Ja - Proszę Pani, jeśli nie chce Pani pomóc, to proszę przynajmniej nie przeszkadzać.
SP - Pani nie dzwoni, on jest nachlany!
Ja - Proszę Pani, powtarzam, że ten Pan wymaga pomocy lekarskiej, proszę się nie wtrącać.

W tym czasie, na całe szczęście, druga kobieta wykonywała już telefon. Staruszka jednak nie ustawała w protestach:

SP - Pijanego wozić na szpital?! A nigdy! Pani nie dzwoni, a Pan dohtóra nie zgrywa! Pijany, to niech leży! Na Policję, nie Pogotowie!

Stwierdziłem, że tego już za wiele i (przyznaję, poniosło mnie, przesadziłem) wydarłem się:

Ja - No wypie*dalaj, stara kwoko!

Staruszka szok, kobietka z telefonem szok i chyba nawet ten półprzytomny nieborak lekko oprzytomniał. Babuszka zanosząc się lamentem, jaka to młodzież jest bezczelna, odeszła w swoją drogę.
Po chwili dyspozytor przyjął zgłoszenie i kazał czekać na pogotowie. Kobieta, która dzwoniła, przeprosiła mnie i spytała, czy może już iść, bo musi odebrać dziecko ze szkoły. Oczywiście podziękowałem jej za pomoc i "puściłem wolno".

Na karetkę czekaliśmy ze 20 minut. Nie to jednak było piekielne. Pan co jakiś czas znów zdawał się "odpływać". Obok nas przeszło w tym czasie kilkadziesiąt osób i NIKT nie zaoferował swojej pomocy.

Pierwsza pomoc

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 442 (524)

#62834

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój bardzo dobry kolega szukał pracy. Gościu jest bez matury i bez jakiegokolwiek doświadczenia zawodowego. Jak mówił "na gwałt". Spoko, stanąłem więc na głowie, żeby mu pomóc i uruchomiłem wszystkie możliwe znajomości, wiedząc, że serio potrzebne mu są aktualnie pieniądze (powód nie jest tu istotny, choć w swoim ciężarze znaczny). I tak oto zaczęła się jazda bez trzymanki:

1. Stacja paliw.
Udało mi się namówić znajomego, żeby go zatrudnił. Płatność niezła, bo trochę ponad 1300 zł na rękę. Po miesiącu kolega zakomunikował mi, że "on, to rzuca tę robotę, bo nie chcą z nim podpisać umowy, a on na dziele nie będzie siedział". Spoko, może i chłopak miał trochę racji.

2. Cmentarz.
Moja przyjaciółka zgodziła się go zatrudnić normalnie na umowę, płatność dobra, praca pewna, a co kolega? "Ja przy trupach robić nie będę". No dobra, bywa. Cierpliwości mi już brakło, ale do trzech razy sztuka.

3. Monter.
Mój dobry znajomy ma firmę. Zarabia ogromną kasę, bo zatrudnia specjalistów, którym dobrze płaci, więc ma połączenie idealne: dobrzy ludzie, dobry sprzęt i dobrze wykonywana praca. Propozycja płatności? 4000 zł miesięcznie na rękę + dodatkowa kasa za pracę w weekend. Obowiązki? Sprzątanie na miejscu pracy, drobne robótki typu "wykop, zakop, skuj, wbij, wyjmij, włóż". Po 5 tygodniach znajomy właściciel rzeczonej firmy dzwoni do mnie z pretensjami, żebym więcej nie robił takich numerów, bo on sobie nie może pozwolić na takie sytuacje, a kolega od tygodnia "pracę w dupie ma!". Co się stało? Ano mój kolega przypadkowo zrzucił jakieś narzędzie elektryczne, którego nazwy już teraz nie pamiętam, przez co uległo ono uszkodzeniu. Nowe urządzenie kosztowało jakieś 600 zł, co właściciel firmy odliczył mu od pensji. Kiedy się kolega o tym dowiedział, przez następny tydzień nie pojawił się już w pracy.

I bądź tu dobry, chciej pomóc... Kolega oczywiście teraz siedzi w domu i narzeka, że "na tym zadupiu w ogóle pracy nie ma!".

Pomoc koleżeńska

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 779 (859)