Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

leprechaun

Zamieszcza historie od: 21 października 2017 - 11:23
Ostatnio: 23 sierpnia 2018 - 18:08
O sobie:

Moje drugie konto tutaj, założone po tym, jak do pierwszego profilu logowanie zepsuło się na amen.

Co ze mnie za cholera? Mały, zacięty, niepozorny z wyglądu chochlik, na co dzień mieszkający w Irlandii i głęboko w niej zakochany. Poganin-asatryjczyk. Z zawodu fotograf, z zamiłowania psiarz, włóczykij i mól książkowy. :)

  • Historii na głównej: 4 z 6
  • Punktów za historie: 427
  • Komentarzy: 248
  • Punktów za komentarze: 616
 

#80853

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ciąg dalszy gehenny, jaką jest poszukiwanie pracy w małej miejscowości. Dziś o stażach.
Definicja z oficjalnych źródeł PUP: "Staż oznacza nabywanie przez bezrobotnego umiejętności praktycznych do wykonywania pracy przez wykonywanie zadań w miejscu pracy bez nawiązania stosunku pracy".

Wpadłam ostatnio w PUPie na znajomego, którego różne koleje losu także doprowadziły do bezrobocia i konieczności zarejestrowania się dla ubezpieczenia. Od słowa do słowa postanowiliśmy siąść sobie w parku i, zgodnie ze stereotypami na temat Polaków, od serca sobie ponarzekać. ;) Tematem przewodnim był istny kociokwik PUPu na punkcie wspomnianych staży (na 1 ofertę normalnej pracy przypada średnio 10-15 ofert stażu). Zebraliśmy kilka "perełek" z naszych wspólnych doświadczeń na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy, za zgodą znajomego publikuję.

1. Półroczny staż na stanowisko sprzątaczki w jednej z instytucji państwowych. Bez możliwości zatrudnienia po stażu, po zakończeniu "współpracy" z jedną osobą instytucja po prostu bierze kolejną na pół roku. Składki i wynagrodzenie (zawrotne 800zł) płaci PUP. "Nadzór" nad stażystą sprawuje pan siedzący na dole w recepcji, budynek sprząta się w pojedynkę po zakończeniu godzin urzędowania, na pełen etat. Można w desperacji napić się wybielacza i "nadzór" zorientuje się, że coś jest nie tak, dopiero kiedy nie wyjdzie się z budynku o zwyczajowej porze.

2. Trzymiesięczny staż w zakładzie stolarskim. Bez możliwości zatrudnienia, bezpłatny, PUP opłaca tylko składki. Póki co nie brzmi jeszcze najgorzej, prawda? W końcu umiejętności stolarskie zawsze się przydadzą, choćby w domu... A guzik. W papierach faktycznie widniała "nauka podstawowych czynności stolarskich", w rzeczywistości zakład szukał jelenia, który przez trzy zimowe miesiące będzie za darmo odśnieżać plac wokół zakładu, znosić odpady i zapieprzać w kotłowni. Znajomy wpadł w taką furię, że niemalże można by było nim w tej kotłowni palić zamiast węgla. Odwołanie poszło.

3. Milion pięćset sto dziewięćset ofert stażu typu "Potrzebna pomoc biurowa, bez doświadczenia!", "Potrzebna rejestratorka medyczna, doświadczenie nie jest wymagane!" etc. Na miejscu okazuje się, że osoba normalnie pracująca na danym stanowisku jest na urlopie macierzyńskim / zdrowotnym, a zakład szuka zastępstwa za pół darmo. Podczas rozmowy bardzo nachalnie wypytują o to, czy "aby na pewno" nie ma się doświadczenia w danym zawodzie i są święcie oburzeni, gdy pokazuje się im wydrukowaną ofertę z zaznaczonym "bez doświadczenia".

4. Roczny staż, "pełne przyuczenie do zawodu", zakład fotograficzny. Wymagania: minimum dwuletnie doświadczenie zawodowe jako fotograf, mile widziany dyplom fototechnika lub pokrewny. Zawrotne 800zł miesięcznie minus 200zł na dojazdy z przesiadką (dwoma niezależnymi przewoźnikami), odpowiedzialność materialna za wszelkie straty, w tym za nieodebrane przez klientów zdjęcia i psujące się maszyny. Warunki sanitarne skandaliczne. Poszło odwołanie, dwa miesiące biegałam jak rącza sarenka do PUP i pisałam elaboraty, żeby tylko się wykaraskać z tego syfu. Z ogromną łaską pozwolono mi zrezygnować ze stażu. Ufff...

5. Staż w biurze rachunkowym, które zamknęło się dwa dni po złożeniu w PUPie oferty... Do dzisiaj nie wiem, co to miało być.

6. Staże prywatne - plaga, dosłownie PLAGA ofert stażu na 3 miesiące / pół roku / rok, na pełen etat, na umowę o dzieło bez składek ani ubezpieczenia. "Pracodawcy" w zakładach oferujących te wspaniałomyślne oferty bronią się rękami i nogami przed współpracą z PUP (raz poszłam z całym plikiem papierów, ile to dofinansowań mógłby zakład dostać, gdyby tylko zapłacił mi składki - dosłownie wypchnięto mnie za drzwi). Nie wiem, o co chodzi, teraz po prostu pomijam te oferty. Jedynie każdorazowo się zastanawiam, czy takie zatrudnianie na pełen etat na umowę o dzieło jest w ogóle legalne.

Proponuję zmianę definicji: "Staż - fenomenalna okazja dla pracodawcy, zapewniająca źródło stałej, darmowej lub prawie darmowej siły roboczej, która to siła robocza ma ograniczone pole do manewru i w związku z tym można nią pomiatać. Oferta przedstawiona w dokumentach nie musi być zgodna z rzeczywistością.".

Życzę wszystkim poszukującym pracy dużo, dużo cierpliwości. I promocji na Nerwosol w lokalnych aptekach.

poszukiwanie pracy

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 145 (155)

#80777

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Do szewskiej pasji doprowadzają mnie idioci, którzy na bezczelnego zastawiają chodniki swoimi kolubrynami, a już jeden gagatek przegiął ostatnio po całości.

Moja "metropolia" doczekała się w końcu generalnego remontu jednej z dwóch głównych, przelotowych ulic. Cała droga jest remontowana za jednym zamachem, co powoduje multum utrudnień w ruchu. Na całej trasie ruch odbywa się wahadłowo, a pobocze i część drogi zarekwirowano na pas dla maszyn etc. Jest więc wąsko, karkołomnie i non-stop są korki. Aby nie dokładać zmartwień kierowcom, ruch rowerowy tymczasowo puszczony jest jedynym ocalałym chodnikiem. Tyle przydługiego wstępu.

Musiałam załatwić sprawę w miejscu, do którego przez remont nie dojeżdża komunikacja miejsca. Pożyczyłam więc od matki rower i bez szczególnego entuzjazmu (błoto, wszędzie błoto) ostrożnie pojechałam wspomnianym chodnikiem. Sprawę załatwiłam, wracam tą samą trasą, marząc już tylko o przebraniu się w suche ciuchy... Ale nie mogło być tak pięknie.

Pod jednym z przydrożnych zakładów usługowych stoi ON. Pan i władca, jak się miało wkrótce okazać. Ustawił się tak, jakby chciał wjechać do zakładu (brama zamknięta, przybytek był już nieczynny), zatarasował cały chodnik, a zadek jego karaczana (combi takiej długości, że stare Volvo mają na noc) wystawał jeszcze na dobre 30cm na drogę. Naiwnie sądząc, że facet pewnie musiał tylko awaryjnie na moment stanąć, zlazłam z roweru i czekam. I czekam. I czekam - deszcz się na mnie leje, a facet w środku siedzi, widzi mnie, nie nastawia GPSa ani nic takiego, no po prostu siedzi i się na mnie gapi... Pokazuję na migi, że chcę przejechać (może jakiś zmulony jest i nie ogarnął, no nie wiem), a gościu... wyciąga sobie e-papierosa i spokojnie zaczyna go nabijać, mając mnie kompletnie w poważaniu.

Szlag mnie trafił.

Patrzę na drogę, nieprzerwany sznur aut, każdy siedzi drugiemu niemalże na zderzaku. Obejść cholernego karaczana nie sposób, bo już i tak samochody muszą omijać jego wystający na drogę bagażnik. Podeszłam do karaczana i zapukałam w szybę, ale facet uparcie gapi się tym razem w podsufitkę, kurzy e-fajkę i udaje, że mnie nie ma.

Co miałam zrobić? Przyciągnęłam rower jak najbliżej siebie i bardzo, bardzo ostrożnie zaczęłam wychylać się zza karaczanowego zadka, machając do jadących samochodów, że potrzebne mi przejście. Nikt oczywiście nie poczuwał się do przepuszczenia mnie, więc poczekałam, aż korek stanie na światłach i z duszą na ramieniu zaczęłam przeciskać się pomiędzy karaczanem a pozostałymi autami, chcąc jak najszybciej wrócić na chodnik, żeby zdążyć przed zmianą świateł (tamte mają bardzo krótkie cykle). Niechcący przetarłam kierownicą (gumowaną) po bagażniku. I się zaczęło...

Facet nagle odzyskał zdolność postrzegania świata wokół siebie, wyparzył z samochodu z prędkością nadświetlną i zaczął mnie wyzywać.

[B]uc: - Ty [męski zwisie], porysowałeś mi auto!
[J]a: (wlazłam na chodnik i dopiero wtedy się odwróciłam) - Nic panu* nie przerysowałam, zahaczyłam gumowaną kierownicą.

Buc zorientował się, że nie jestem facetem, zatchnął się na chwilę, po czym nawet nie zerknął na bagażnik i wrócił do bluzgów.

[B]: Ty szmato, celowo to zrobiłaś, z zemsty! Dzwonię na policję! Nie widzisz, że zaraz wyjeżdżam?!
[J]: Proszę dzwonić, to pan zastawia cały chodnik. Pięć minut stałam i pokazywałam, że chcę przejść. Skąd miałam wiedzieć, że chce pan wyjeżdżać?

Facetowi się chyba coś przegrzało w mózgu, bo zamilkł na chwilę, pomemlał i chyba doszedł do wniosku, że brak argumentów można nadrobić decybelami.

[B]: PORYSOWAŁAŚ MI CELOWO AUTO! TY PSYCHICZNA JESTEŚ! DZWONIĘ NA POLICJĘ! PORYSOWAŁAŚ MI AUTO! NIE WIDZISZ, ŻE WYJEŻDŻAĆ ZARAZ MIAŁEM?! (wiwat logika).
[J]: A skąd ja to miałam wiedzieć?! Dzwoń pan, prawo jest po mojej stronie, cały chodnik zastawiony! Muszę się pakować pod tiry, żeby móc przejść!

Ten jakże owocny i odkrywczy schemat dialogowy powtórzył się jeszcze dwa czy trzy razy, po czym osiągnęłam taki poziom wku*wienia, że wyciągnęłam komórkę i zaczęłam sama wybierać numer lokalnej komendy, informując o tym faceta. I nagle cud! Gościu na wieść o faktycznym przyjeździe policji ekspresowo wsiadł z powrotem do karaczana, pozamykał zamki, włączył silnik i na siłę, po chamsku zaczął cofać prosto pod koła jadących ulicą samochodów. Przy tej ekwilibrystyce jeszcze miał siłę machać na mnie środkowym palcem...

A na koniec smaczek: dosłownie pięć metrów dalej jest supermarket z dużym, wygodnym, dopiero co wybrukowanym parkingiem, gdzie można bez problemu na chwilę stanąć, z wygodą dla siebie i społeczeństwa... No ale po co. Lepiej przez kwadrans kłócić się o wyimaginowaną rysę. Wiwat kultura.

* Zawsze staram się nie dać sprowadzić do poziomu "tykania", chyba, że naprawdę się już wpienię.

debil na chodniku

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 88 (118)

#80719

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na co dzień żyję za granicą, a konkretnie w Irlandii. Życie jednak pisze różne scenariusze i nagłe problemy zdrowotne zmusiły mnie do przyjazdu na dłuższy czas do Polski.
Dzisiaj część druga opowieści o tym, jak kreatywnych mamy w narodzie ludzi, jeśli chodzi o zatrudnianie pracowników. Motyw przewodni: "Zaplecze socjalne? Nie znam, nie słyszałem".

Jest to tendencja, która doprowadza mnie do szewskiej pasji. Na wszystkie odwiedzone do tej pory miejsca trafiłam na jedno (jedno!), które podeszło po ludzku do kwestii zaplecza dla pracowników. Wszystkie inne mają absolutnie gdzieś to, żeby te zawrotne 15 minut dziennie pracownik mógł spędzić w normalnych warunkach. Palma pierwszeństwa należy się pracodawcy z podpunktu a) z mojej poprzedniej historii (80462) oraz pewnemu zakładowi fotograficznemu, który był tak żałosny, że aż śmieszny.

a) Mili państwo "1,5 etatu płatne za 1" prowadzą duży market należący do ogólnopolskiej sieci + w tym samym budynku mają jeszcze jeden swój biznes (zajmują cały parter + część piętra). Nie brakuje więc powierzchni użytkowej, a w markecie obowiązują konkretne standardy. Niestety, sieciówki najwyraźniej wymagają jedynie tego, co widoczne dla klienta (mundurki, ekspozycja, standardy obsługi), zaplecze techniczno-socjalne mając w głębokim poważaniu.

W tym konkretnym miejscu na zapleczu nie było czajnika, szafek pracowniczych ani nawet wieszaków na ubrania. Cały "pokój socjalny" ograniczał się do... wstawienia jednego krzesła do magazynu zwrotów. Kazano mi przebrać się na oczach innych pracowników, a ubrania i plecak (z portfelem, komórką i dokumentami), tu cytat, "rzucić gdziekolwiek". Cała klitka szumnie zwana magazynem jest od podłogi po sufit zawalona pudłami oraz dosłownie górami luźnych ubrań, pomiędzy którymi dodatkowo walają się butelki po napojach, jakieś wymiętoszone papiery i inne atrakcje (podejrzewam, że gdyby sieciówka widziała, jak się traktuje zwroty, to szybko zerwałaby współpracę z tym miejscem). Trzeba jakoś się przez ten bajzel przedostać za każdym razem, gdy chce się skorzystać z toalety umiejscowionej za magazynem. Natomiast po skończonej pracy trzeba przekopać się przez te sterty barachła, żeby znaleźć swoje ubrania oraz torebkę lub plecak, cały czas modląc się, żeby nikt nas jeszcze nie zdążył okraść oraz żeby nasze ciuchy nie zostały wysłane razem ze stertą zwrotów...

Miejsce zgłosiłam do PIP, zarówno za praktyki godzinowe, jak i za to obrzydliwe zaplecze (poparte zdjęciami).

b) Zakład fotograficzny "z tradycją". Pomijam już kwestię tego, dlaczego PUP mnie tam skierował (w ogóle nie mój rejon) i jakie przeżyłam przeboje z odwoływaniem się, pozwolę to sobie opisać jako osobną historię, bo trochę tego jest. Skupię się na zapleczu i ogólnych warunkach pracy.

Cały przybytek mieści się nieocieplonym baraku na dworcu i utrzymuje się w zasadzie wyłącznie z ekspresowych zdjęć do dokumentów. Tradycję widać, a jakże... Jak zakład założono w głębokiej komunie, tak chyba nic się od tej pory nie zmieniło. Okna były tak niemiłosiernie brudne, że ledwo przebijało się przez nie światło, a że cały zakład był oświetlany zawrotnymi dwoma jarzeniówkami (jedna na parterze i jedna na pięterku), to było w nim... posępnie.

Lada, która biegła przez cały parter i oddzielała nas od klienta wykonana była ze sklejki obitej ceratą (design "wściekle zielone kwiatuszki w rzędach", hit późnych lat 80-tych) i na wszelkich łączeniach, zawiasach i od spodu lepiła się tak, jakby zakład specjalizował się w faworkach, a nie w fotografii. Część lady była dodatkowo zastawiona gablotami na towar, które to gabloty z nieznanych mi przyczyn wykonane były ze szkła dymnego i stanowiły kolejną zaporę dla światła. Klawiatura i myszka były tak potwornie zasyfione, że cofało mnie na samą myśl o dotykaniu ich (dla zwizualizowania: niektóre klawisze po naciśnięciu nie chciały z powrotem wracać na swoje miejsce, bo tak się kleiły). Jedynie kasa lśniła nowością, widać stara się zepsuła.

Podłogę stanowiła zeszlifowana w miarę na gładko wylewka betonowa, na pięterku miłosiernie przykryta płytkami.

Kiedy zapytałam o toaletę, wskazano mi... dworzec. Zakład nie ma swojej toalety, nie ma w ogóle zaplecza. Do kibelka biega się na dworzec, jedzenie trzyma się w gablotach na towar (nie ma to jak trzymać jogurt pomiędzy albumami foto, w 30-stopniowym upale, mniam!), a czajnik stoi na minilabie. Za to kubki jakie stylowe, z durapleksu! ;)

Całość okraszono hojnie jednym jedynym kaloryferem (na parterze, zimą na pięterku pozostawało chyba tylko grzać się pod lampami fotograficznymi), cerberem pod postacią bardzo niemiłej pani właściciel (równie komunistycznej, co wnętrze) i ofertą życia... Ale to już może w następnej historii.
Jak łatwo się domyślić, spieprzałam stamtąd w podskokach. Do dziś zastanawia mnie, jakim cudem taki relikt PRL-u przetrwał na rynku i jak przechodzi kontrole sanepidowskie...

Mówiąc krótko, ręce i nogi opadają.

poszukiwanie pracy

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 60 (86)

#80462

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na co dzień żyję za granicą - jak łatwo wywnioskować z nicku i avatara, w Irlandii. Życie jednak pisze różne scenariusze i nagłe problemy zdrowotne zmusiły mnie do przyjazdu na dłuższy czas do Polski.

Kiedy już udało się zażegnać najgorszy kryzys i doprowadzić mnie do stanu, w którym mogłam w miarę normalnie funkcjonować, zaczęłam szukać pracy, jako że większość moich oszczędności poszła na bieganie prywatnie po lekarzach, a muszę zostać pod opieką lekarską w Polsce jeszcze mniej więcej do połowy przyszłego roku. Zarejestrowałam się w PUP, aby perfidnie skorzystać z dobrodziejstw darmowego ubezpieczenia i rozpoczęłam Tour de Frustracja po wszelkich możliwych miejscach oferujących pracę.

Obecnie mijają cztery miesiące bezskutecznych poszukiwań, a ja dochodzę do wniosku, że jeśli uda mi się wreszcie znaleźć normalnego pracodawcę, to chyba wyślę go do komisji badania cudów w celu sprawdzenia, czy to nie jakaś fatamorgana.

Kilka kwiatków:

a) Praca na 1,5 etatu z umową na 1 etat.

Minimalna krajowa, obowiązkowe nadgodziny (za minimalną stawkę godzinową, świątek, piątek czy niedziela), dzień wolny za pracę w sobotę "może być oddany w tygodniu, a może dopiero zbiorczo pod koniec kwartału”… MOŻE, podpytani delikatnie pracownicy przyznali się, że jest problem z wypłatami w całości.

System pracy: zmiany 9h dziennie + w dzień zmiany ekspozycji (która następuje centralnie w środku tygodnia roboczego) zmiana od 9:00 do 22:00, choć według pracowników najczęściej siedzi się do północy lub dłużej, a potem wraca pieszo 7-10 km do domu, bo nic już o tej porze nie jeździ. Na następny dzień znowu na 9:00 rano. W umowie oczywiście nie ma na ten temat ani słówka, praca przez cały tydzień teoretycznie w godzinach 9:00-18:00.

Jedna przerwa piętnastominutowa bez względu na liczbę godzin. Zakaz picia wody w sklepie, można tylko na przerwie (a u mnie odwodnienie kończy się potwornymi bólami głowy). Do tego odpowiedzialność materialna za ewentualne straty w towarze i obcinanie wypłat, jeśli nie wciśnie się klientom narzuconej odgórnie liczby "bonusów". Brak apteczki pierwszej pomocy.
Zastanawiam się nad zgłoszeniem tego miejsca do Państwowej Inspekcji Pracy, żeby choć trochę ulżyć ludziom, którzy tam pracują na stałe.

b) Zgłosiłam się na kilka ogłoszeń dotyczących sprzątania na 1/4 czy 1/2 etatu w biurowcach, gabinetach lekarskich etc.

Ze wszystkich odrzucono mnie ze względu na brak orzeczenia o niepełnosprawności (oczywiście w ogłoszeniu ani słowa na ten temat).

c) Pan, który w połowie dnia próbnego nagle się zorientował, że na co dzień żyję w Irlandii (bo wcale tego nie widać w CV, wcale...) i wywalił mnie niemalże na kopach ze swojego przybytku, wyzywając mnie od ladacznic, zdrajców narodu, antychrystów, islamistów (?) i przyczyny upadku RP.

Pieniędzy za przepracowany czas oczywiście nie zobaczyłam nigdy na oczy.

d) Nagminne, namolne drążenie moich problemów zdrowotnych.

Rozumiem oczywiście, że pracodawca musi wiedzieć o chorobach, które mogą mnie dyskwalifikować z pracy, ale moja przypadłość już do takich nie należy. Dźwigać mogę (dopóki to nie jest 20 kg, rzecz jasna), niczym nie zarażam, nie ma ryzyka omdleń i tym podobnych - o tym wszystkim uczciwie informuję pracodawców.

Ale to nie wystarcza, o nie! Rekordzistką była pani, która przez cały dzień próbny próbowała dociec, na co choruję. Przegięła w momencie, kiedy przy klientach zaczęła na głos się zastanawiać, czy przypadkiem się "nie kryję" z powodu choroby psychicznej albo czy nie mam "syfa od k*rwienia się". Poczekałam, aż klienci wyjdą, wygarnęłam babsku, co myślę, wzięłam pieniądze za przepracowany czas i wyszłam.

e) Wszystkie najbardziej syfiaste oferty pracy na olx.pl są zawsze pisane w dwóch językach: po polsku i ukraińsku. Raz z ciekawości zadzwoniłam pod numer z takiego ogłoszenia, zaproponowano mi umowę o dzieło i zawrotne 5 zł na godzinę. Ogłaszającego zgłosiłam do olx, o dziwo zablokowano mu konto.

Coś czuję, że powstaną jeszcze jedna lub dwie historie na temat szukania pracy w mojej okolicy; mam takich sytuacji dużo, dużo więcej, a część z nich jest znacznie gorsza od tego, co opisałam tutaj...

Jeśli kiedykolwiek tkwiły we mnie jakieś sentymenty odnośnie moich rodzinnych stron, to coś czuję, że po tym roku nie będę już mieć żadnych. I tylko niezmiernie żal mi tych, którzy tutaj żyją na stałe i nie mają zbytniego wyboru w kwestii pracy.

poszukiwanie pracy

Skomentuj (49) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 115 (137)

1