Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

limes

Zamieszcza historie od: 20 stycznia 2015 - 9:46
Ostatnio: 30 czerwca 2017 - 8:54
  • Historii na głównej: 6 z 7
  • Punktów za historie: 3129
  • Komentarzy: 17
  • Punktów za komentarze: 65
 

#66613

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wiosna.

Słoneczko wyszło, a wraz z nim na ulicach pojawiły się spacerujące pary, matki z dziećmi, ludzie na rolkach i rowerzyści. Tych ostatnich boję się najbardziej - w dzieciństwie uczestniczyłam w dość traumatycznym wypadku i od tej pory na rower nie wsiadłam, a piekielne dla mnie dwukołowce omijam szerokim łukiem.

Sobota, środek wielkiego miasta. Dzień się chyli ku zachodowi, a ja podążam sobie na przystanek, słuchając muzyki. Przechodzę przez przejście dla pieszych, lądując na chodniku, który przecina ścieżka rowerowa. Rozglądam się w lewo, prawo, lewo - pusto, przecinam ją bez problemu.

Drepczę sobie dalej chodnikiem (ścieżka rowerowa na tym odcinku biegnie wzdłuż, po prawej stronie), kiedy nagle w ciągu ułamka sekundy dzieje się tak wiele: najpierw dotkliwy ból na lewym pośladku, mój własny krzyk, spadające słuchawki i ogromny, niezwykle bolesny upadek. Gdzieś w tle słyszę jakieś 'k***a, jak chodzisz', a potem czuję nicość, boli głowa i kolano. Nie wiem, po jakim czasie się ocknęłam (mogło to być kilka sekund, mogło być pół godziny), ale kiedy wstałam, nikogo przy mnie nie było (centrum miasta), tak samo jak i mojego telefonu. Został za to ogromny ślad opony na tyłku, porządne zadrapania, krwawienie z głowy. I kolejna trauma.

Jednego nie rozumiem - po co te całe ścieżki rowerowe, skoro dość duży odsetek rowerzystów uważa, że cały chodnik jest ich, ulica w sumie też (bo jak na przejściu czerwone, a dla aut zielone to przecież zawsze można się na pas ruchu wepchać). Już pomijając fakt uciekania z miejsca wypadku ('młoda jest, nic jej nie będzie') i okradanie nieprzytomnych (o to Pana Rowerzysty oskarżyć nie mogę, ponieważ zadbał o to, żebym tej części wieczoru nie zapamiętała). Cieszę się jedynie, że kiedy dotarłam na swój przystanek, to ktoś z oczekujących na tramwaj zlitował się nad dziewczyną z zakrwawioną twarzą i zadzwonił po pogotowie.

Pozdrawiam z Miasta Rowerów.

rowery wypadki

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 219 (337)

#70846

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Studia. Bardzo Prestiżowa Uczelnia i Bardzo Prestiżowy Kierunek.

Otóż zdarzyło mi się nie zdać jednego przedmiotu. No cóż, trudno, trzeba było się z tym pogodzić, zapłacić za warunek i zdawać w kolejnym roku. Miałam do wyboru dwa wyjścia: przepisać ocenę z ćwiczeń i przejmować się egzaminem tylko w czerwcu albo zapisać się na ćwiczenia i uczyć się cały rok. Ambitna jestem (byłam), więc wybrałam drugą opcję, żeby uczyć się systematycznie.

Pierwsze zajęcia. Ćwiczeniowiec, którego nie znałam, ale wydawał się wyluzowanym, pogodnym gościem. Zresztą niewielu pracowników na tym wydziale można było spotkać z koszulką Iron Maiden, więc od razu zdobył moją sympatię. Przedstawił zasady: nie przyjmuje usprawiedliwień (dopuszczalne są dwie nieobecności i koniec) i robi niezapowiedziane kolokwia, które pisze się tylko w jednym terminie - nie ma popraw ani możliwości zdawania przez nieobecnych. Super, większa motywacja.
Po możliwości wyrejestrowania się z zajęć, znikła i koszulka i pogodny wyraz twarzy prowadzącego. Welcome to hell.

Połowa listopada.
- Proszę się rozsiąść i wyciągnąć tylko długopisy. Słychać podniecone szepty, studenci posłusznie wykonują polecenia.
- Od tej pory proszę o ciszę.
Ćwiczeniowiec poszedł na koniec sali, by zacząć rozdawać kartki. Ja, siedząc w pierwszym rzędzie, odwróciłam się i pokazałam kciuka w górę koledze - tak, aby dodać pewności siebie.
- Pani limes, proszę wyjść.
Odwracam się do człowieka, który nie zaczął nawet rozdawać kartek i pytam się, dlaczego.
- Naruszyła pani warunki formalne pisania kolokwium.
Wait... what? Jakiego kolokwium? Ktoś w ogóle dostał kartkę? Ściągałam? Podpowiadałam? Widziałam chociaż pytania?
- Proszę pana, kolokwium się jeszcze nawet nie zaczęło, a ja nie odezwałam się ani słowem.
- Proszę wyjść i wrócić po zajęciach, to porozmawiamy.

Zagotowało się we mnie, ale posłusznie wyszłam. Zestresowana jak diabli, bardzo uprzejmym tonem przeprosiłam za wszystkie grzechy świata, nakreśliłam sytuację z mojego punktu widzenia i poprosiłam o możliwość pisania kolokwium choćby zaraz.
- Nie, dyscyplinarnie 2 bez możliwości poprawy, proszę się starać na kolejnym kolokwium.

Łatwo się nie poddaję, na zajęcia chodziłam. Zgłaszałam się, bo w sumie materiał ten sam, co w tamtym roku, więc była to kwestia odświeżenia wiedzy. Wydawało się, że moja 'wtopa' została zapomniana i wybaczona.

Połowa grudnia. Ja przeziębiona, zasmarkana i osłabiona. Mimo to pamiętam o ważnej zasadzie - moją nieobecność usprawiedliwia tylko akt zgonu, więc zakładam najcieplejsze ciuchy i smaruję na zajęcia. Prowadzący wchodzi do sali, patrzy na mnie i pyta czy może ze mną porozmawiać na osobności. Za zamkniętymi drzwiami mówi mi, że docenia to, że przyszłam, ale widzi, że się źle czuję i żebym się nie przejmowała, poszła do domu, on mi wpisze obecność i życzy dużo zdrowia. Upieram się, że zostanę, ale po bardzo natarczywych namowach i zapewnieniach o trosce, daję się przekonać i wracam do łóżka z przekonaniem, że mój ćwiczeniowiec to anioł, nie człowiek.

Zajęcia za tydzień. Prowadzący wchodzi do sali i mówi, że ma oceny z ubiegłotygodniowego kolokwium. Ja robię oczy jak 5 zł. Po zajęciach podchodzę i pytam o co chodzi, kiedy mogę zaliczać, przecież sam mnie zwolnił. Słyszę, że on nic nie pamięta, ale mam tu zapisaną obecność, więc widocznie nie oddałam kartki i dostaję 2 bez możliwości poprawy. Szczęka mi opada i kiedy wychodzę z sali, zalewam się żałosnym płaczem.

Po świętach wracam w świetnym nastroju i z nowymi siłami. Motywacja! Więcej czytam, więcej się zgłaszam. W marcu kolejne kolokwium, tym razem nie dałam się na nic nabrać. Dostałam 4. Jeszcze tyle czasu przede mną, do tego liczę na ocenę z aktywności, która będzie mi się liczyć zamiast którejś z dwójek z poprzednich miesięcy. Wszystko jest na jak najlepszej drodze.

Maj. Trzymam przed sobą ocenę z ostatniego kolokwium. Na odwrocie zapisana ocena z całych zajęć. NZAL. Jak to nzal? Jakim cudem? A aktywność? A wyniki? Nie liczyłam na piątkę, ale trójki byłam pewna, bo dobrze mi szło.
Po zajęciach podchodzę i pytam.
- A wie pani, bo pani ma tu dwie dwójki, pani nie umiała.
Starając się być uprzejma do granic możliwości, tłumaczę, że nie pisałam żadnego z tych kolokwiów i przypominam obie sytuacje.
Reakcja?
Diabelski uśmieszek.
- Wie pani, pani to bym i tak nie zaliczył.

uczelnia

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 321 (389)

#69956

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak stracić przyjaciół i zrazić do siebie ludzi - poziom ekspercki.
Miałam (a przynajmniej wydawało mi się, że miałam) przyjaciółkę. Poznałyśmy się w podstawówce, więc wiele razem przeżyłyśmy, z każdego kryzysu wychodziłyśmy razem obronną ręką. Ale chyba nie tym razem.

Ania, niezwykle inteligentna i pełna poczucia humoru osoba, poznała samca. I to nie byle jakiego samca - poziom IQ doniczki, duży bic i zero szacunku do innych. Mimo to jakimś cudem Misiu podbił serce Ani i nie było możliwości przemówienia jej do rozsądku. Wraz ze znajomymi podejmowaliśmy próby ocieplenia naszych relacji z Misiem - problem był taki, że Misiu nie miał nic do powiedzenia, oprócz pasjonujących historii o weekendowych libacjach z kumplami. No cóż, kto co lubi - pomyśleliśmy.

Ania, wiedząc o naszym niezbyt najlepszym nastawieniu do jej związku, bardzo próbowała ocieplić wizerunek Misiaczka w naszych oczach. Nadaremnie, głównie dlatego, że zaczęliśmy widzieć jak Ania powoli gaśnie - już się nie śmiała jak dawniej, na spotkania nie miała tyle czasu. Któregoś razu przy szczerej rozmowie wymsknęło jej się, że nie układa im się jakoś świetnie, a Misiu, szczególnie po imprezce, lubi rzucać niewybrednymi epitetami w jej stronę. Odpowiedziałam, że moim zdaniem to brak szacunku i nie powinna dać się traktować.

Niedługo po tej rozmowie Ania niemal przestała odbierać ode mnie telefony, a ja tylko dowiedziałam się, że Misiaczek zabronił Ani ze mną rozmawiać, bo ponoć nastawiam ją przeciwko swojej Jedynej Niepowtarzalnej Miłości.

Miesiące mijały, mnie sytuacja zaczęła męczyć - nie lubię się długo narzucać, ile można próbować? Dotarła do mnie tylko wieść, że Ania przeprowadziła się do Misia i są tacy szczęśliwi jak jeszcze nigdy dotąd. Cud, miód i orzeszki.

Tym bardziej byłam zdziwiona pewnej nocy z niedzieli na poniedziałek, gdy zadzwonił telefon. Odebrałam, a Ania z rykiem do słuchawki oznajmiła, że Misiu zwariował, wyrzucił ją z mieszkania, grozi jej, a jej rzeczy wylatują przez okno. Przerażona, ale też świadoma naszej przyjaźni na śmierć i życie, szybko zwlokłam Lubego z łóżka i pojechaliśmy na miejsce zabrać Anię i jej rzeczy. Podrzuciliśmy ją do rodziców, sami wracając do mieszkania mojego chłopaka. Już pod blokiem zauważyliśmy, że w bagażniku został laptop i jakaś reklamówka. Niewiele myśląc (o 3 nad ranem), wzięliśmy rzeczy na górę, a ja wysłałam smsa do właścicielki, że komputer jest bezpieczny i na nią czeka. Odpisała, że podskoczy po bagaż gdzieś w ciągu tygodnia.

Minęło kilka dni, zapracowani z Lubym prawie zapomnieliśmy o sprzęcie, po który nikt się nie zgłosił. Do czasu.

Pewnego dnia do drzwi mojego chłopaka zapukała policja. W wielkim skrócie, Ania i Misiaczek pogodzili się już dnia następnego, wszystko wróciło do normy, lecz oczywiście Misiu musiał się dowiedzieć, kto jest taki bezczelny żeby pomagać dziewczynie wyrzuconej na bruk w środku nocy.

W ramach zemsty Misiu nakłonił Anię żeby zgłosiła kradzież laptopa, jednocześnie wskazując podejrzanego i wymyślając jakąś niestworzoną historię o zakradaniu się przez mojego faceta do ich mieszkania. Oczywiście cel nie został osiągnięty - wyjaśniliśmy sytuację, pokazując zapis wiadomości wysłanej tamtej nocy, a po kilku dniach wpłynął monitoring spod bloku kochasiów, na którym widać Anię pakującą się z nami i bagażem do auta. Nadszarpane nerwy, szok, niedowierzanie. Moja ex-przyjaciółka nie odezwała się do mnie ani słowem, zerwałam kontakt, nawet nie chciałam słuchać tych bzdurnych wyjaśnień. Trudno pozostawić większy niesmak po sobie, zwłaszcza, że w całą sytuację zaangażowano moją drugą połówkę, która użyczyła auto i zerwała się ze mną w środku nocy, znając dziewczynę naprawdę pobieżnie.

Kilka tygodni później w środku nocy znów zadzwonił ten telefon.
Nie, tym razem już nie odebrałam.

przyjaźń związki

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 643 (699)
zarchiwizowany

#65827

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Sezon maturalny tuż tuż, więc powspominam czasy mojego egzaminu dojrzałości. Akcja miała miejsce kilka lat temu w liceum, które zazwyczaj zajmuje górne miejsca we wszelkich rankingach szkół ponadgimnazjalnych.
W ostatniej klasie liceum, gdzieś w trakcie pierwszego semestru zostaliśmy poinformowani, że czas najwyższy składać swoje deklaracje maturalne. Oczywiście oprócz podstawy z polskiego i matematyki każdy maturzysta miał obowiązek wybrać sobie język obcy obowiązkowy - i właśnie na językach się skupię. Postanowiłam zdawać maturę z dwóch języków obcych na poziomie rozszerzonym. Któryś nich musiałam i tak wskazać jako obowiązkowy - żeby zdawać z niego podstawę, ustny i moje upragnione rozszerzenie. Cała klasa wybrała angielski - zrobiłam to też ja.
Tygodnie mijały. Od dyrekcji przyszła wiadomość, że nowych deklaracji składać już nie można, ale za to można zmieniać wybrane przedmioty na deklaracjach już złożonych. Mniej-więcej w tym czasie rozpisałam sobie plan wybranych matur i uznałam, że siedzenie cały dzień w szkole w pierwszym tygodniu (rano podstawa z angielskiego, później rozszerzenie, na którym większość ludzi ma po prostu dość wszystkiego) nie bardzo mi pasuje i z chęcią przełożę sobie taką całodzienną pisaninę na późniejszy termin, tzn. zamienię język obowiązkowy z nieobowiązkowym (podstawy z języków innych niż angielski były w trzecim tygodniu maja bodajże). Jak postanowiłam tak zrobiłam. Udałam się więc do dyrekcji, wyjaśniłam jasno sytuację. Kazano mi coś pokreślić na deklaracji, podpisać się i tak dalej. Zapytano mnie czy chcę zdawać dodatkowo ustny z angielskiego - powiedziałam, że dziękuję, jeden ustny z obcego wystarczy. Sprawa wydawała się załatwiona, ale coś mi nie dawało spokoju, więc kilka dni później poszłam się upewnić czy wszystko zmieniono tak jak należy. Usłyszałam, że oczywiście i żebym (kolokwialnie mówiąc) nie zawracała im czterech liter. W porządku.
Gdzieś chyba w kwietniu wywieszono rozpiskę egzaminów ustnych. Ze zdziwieniem odkryłam, że nigdzie nie ma mojego nazwiska - ani przy języku niemieckim, ani angielskim. W te pędy do dyrekcji sprawę wyjaśnić. Oj, przeoczenie, przepraszają, dopisali. Pytam czy na pewno w systemie wszystko wprowadzone dobrze - tak, tak, naturalnie.
Minął maj, wszystko wydawało się w porządku. Pod koniec czerwca najbardziej stresujący okres - wyniki egzaminów. Wchodzę sobie na stronę, patrzę w zakładkę egzaminów ustnych, a tu... wynik z polskiego, z niemieckiego i... z angielskiego. 0%. Oczy jak pięć złotych, zszokowana dzwonię do pomocy technicznej strony, że coś jest źle wprowadzone. Pan z drugiej strony słuchawki informuje mnie, że wyniki wprowadza dyrekcja szkoły, u nich wszystko się zgadza i mam kontaktować się z moim liceum w celu usunięcia pomyłki. Dzwonię więc do sekretariatu, łączą mnie z osobą odpowiedzialną za wprowadzanie danych do systemu (tak, tą samą osobą, u której byłam trzykrotnie i wszystko było w jak najlepszym porządku), przedstawiam sytuację i uprzejmie proszę żeby usunąć informację o egzaminie, którego nie zdawałam i koniec końców w mojej deklaracji nie było. Dowiaduję się, że już takiej możliwości nie ma i przecież mogłam przyjść i zapytać (sic!). Zestresowana (krążyły plotki, że jak się z czegoś ma 0% to cała matura uznawana jest za niezdaną), ale nadal trzeźwo myśląca pytam więc jaka komisja i kiedy wystawiła mi tyle punktów, bo gdybym wiedziała o wyznaczonym terminie egzaminu to bez problemu bym przyszła nawet mimo błędu w systemie, bo z językiem bardzo dobrze sobie radzę. Po drugiej stronie jąkanie, kręcenie, ale po dłuższym zastanowieniu dostaję informację, że to w sumie nie jest problem szkoły tylko mój, po czym trzask słuchawki. Drugiego telefonu nikt nie odebrał.
Dla mnie w tamtym czasie piekielność była spora - wiadomo, tak ważny egzamin raz w życiu, świadectwo takie piękne. Do dzisiaj kiedy komuś je pokazuję to ludzie zastanawiają się jakim cudem z pisemnego rozszerzenia miałam ponad 90%, a z ustnego okrągłe zero ;)
i tak btw. - wszystkim tegorocznym maturzystom z całego serca życzę powodzenia :))

szkoła matura

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 171 (257)

#65195

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będąc nastolatką miałam okazję przekonać się o tym jak wygląda życie w internacie. I to jakim - żeńskim katolickim. Wylądowałam tam z powodów rodzinnych i uprzedzając komentarze i dobre rady - nie, nie miałam możliwości zmienić miejsca pobytu :)

Opieką, ewangelizacją, administracją i wszystkim oprócz stołówki i sprzątania zajmowały się siostry zakonne. Jadalnię miałyśmy w dość odległej części budynku od naszych sypialni, za to ściana w ścianę z jadalnią naszych opiekunek. Oto kilka piekielności z czasów, które aktualnie wspominam nawet czasem z uśmiechem na ustach ;)

1) Przydział jedzenia. Kolacja była wydawana o określonej godzinie i w celu jej odebrania ustawiano się w kolejce przy kuchni. Zazwyczaj na ostatni posiłek przychodziło około 20 na 50 lokatorek. Kiedy w jadłospisie było podane, że oprócz chleba, masła i serka będzie jajko, kucharki gotowały 50 jajek. Nawet jeżeli przyszło się wygłodniałym ze szkoły i stołówka świeciła pustkami, a biedne dziewczę prosiło o drugie jajko (widząc, że jest ich cała miska), nie było możliwości dokładki. Bo to dla innych lokatorek. Nie przyjdą? Trudno. Chcesz czyjeś jajko/kawałek pomidora/pasztetu/plaster szynki? Odstępująca musi przyjść i zgłosić, choćby całe kosze jedzenia miały się zmarnować. Absurd? Może. Zdychaj.

2) Siedzę w jadalni, dzieląc te dwa plasterki sera tak żeby wystarczyło na więcej kanapek. Chleb suchawy. Jestem głodna. Nagle widzę jak korytarzem przemyka kucharka, niosąc świeżutkie, pachnące drożdżówki z kruszonką. Niespodzianka? Święty Mikołaj przyszedł wcześniej? A skąd. Ty płać i chodź głodna, dobre żarcie jest tylko dla obsługi.

3) Obiad różnił się od innych posiłków sposobem wydawania. Brało się najpierw naczynia z szafki, wchodziło się do kuchni i prosiło o pierwsze lub/i drugie danie, które było wręcz rzucane w Twoją stronę (jak śmiesz zakłócać spokój kucharki). Potem wracało się do jadalni, gdzie po posiłku trzeba było naczynia wyszorować i odstawić do okienka. Jeśli miało się pecha to biorąc 'czyste' naczynia można było trafić na fragmenty obiadu sprzed tygodnia, bo komuś myć się nie chciało. Ale do meritum.

Przychodzę raz prosto po zajęciach, biorę talerze i udaję się do kuchni, a tuż przy drzwiach wita mnie niezwykle uśmiechnięta kucharka, nawet 'dzień dobry' odpowiada. Robię wielkie oczy, próbuję wejść, ale zagradza mi drogę. 'Nie trzeba przecież, hihi, przecież ja podam, nie ma problemu, poczekaj chwilkę'. W tym momencie opada mi szczęka, ale dzielnie odbieram obiad i idę usiąść. Po chwili do jadalni wpada ta sama kucharka, pyta się czy mi smakowało (?!), po czym mówi, że za mnie umyje naczynia. Poczułam, że ktoś mnie wkręca albo internat pomyliłam, więc zapytałam pani wprost, dlaczego jest dla mnie miła i w ogóle o co chodzi. Konspiracyjnym szeptem otrzymuję odpowiedź, że dostali cynk i SANEPID przyjechał, więc się przygotowały. Przez chwilę miałam nadzieję, że już tak będzie codziennie. Niestety, nazajutrz wszystko wróciło do normy.
Ach, te siostry miłosierdzia :)

internat

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 372 (568)

#64035

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kurs na prawko - opowieści część druga.

W mojej piekielnej szkole jazdy był jeden charakterystyczny instruktor - nazwijmy go Panem Jędrzejem (PJ). PJ miał koło czterdziestu lat, okulary wielkie i grube jak denka od słoika i dziwny układ włosów - na środku wyłysiały, dookoła głowy długie koloru zielono-blond (nie wiedziałam, że można sobie zrobić taki kolor - ponoć jak nie wyjdzie farba ziołowa to może zostawiać zielony odblask). PJ był spokojny, starał się żartować i nie mam zielonego (hehe) pojęcia jakim cudem zdobył uprawnienia instruktorskie.

Pewnego dnia trafiłam na niego na jazdach - wsiedliśmy do opla, toczymy się przez miasto, a on opowiada o swojej miłości:

[PJ]: Wiesz, bo ja wyrwałem sobie laskę właśnie tu na kursie. Młodziutka, w twoim wieku jest. Po prostu jechaliśmy, a w końcu kazałem jej zjechać na pobocze i zaczęliśmy wiesz, no, całować się, a potem...

W tym momencie mocno przycisnęłam dłonie do kierownicy i przestałam słuchać. Po jazdach zadzwoniłam do szkoły, że bardzo proszę żeby mnie z PJ więcej nie umawiać na lekcje.

Wracam za dwa tygodnie. Kto? PJ ze swoim rozlatującym się oplem. Wzdycham. Wsiadam. Mamy jechać na plac manewrowy żeby poćwiczyć robienie łuku. Okej.
Środek ostrej zimy, jezdnie oblodzone, auto ledwo zipie. Tuż przed wjazdem na plac nagle wielkie BUM. Samochód staje i gaśnie. Spanikowana odpalam. Raz - bez skutku. Drugi raz. Trzeci. Dziesiąty. Nic. Panika w oczach - auto umarło. Pytam instruktora co robić.

[PJ]: Pani spróbuje jeszcze raz odpalić.
[J]: Przecież cały czas próbuję i nic.
[PJ]: A bo to auto tak ma, za setnym razem odpali, mówię pani.

Nie odpaliło. Za nami L-ki, blokujemy wjazd, nie wiem co robić. W końcu delikatnie sugeruję, że może by auto popchać, choćby trochę żeby nie stało w bramie.

[PJ]: Świetny pomysł, to pani popcha, a ja posiedzę w aucie, bo zimno.

Patrzę na niego jak na wariata. Ja, metr sześćdziesiąt w kapeluszu, w trampeczkach (przebierałam obuwie na jazdy), w środku zimy mam pchać sama auto z moim instruktorem na siedzeniu pasażera, bo zimno?

[J]: Pan chyba żartuje.
[PJ]: Nie, ja mam bardzo wrażliwe dłonie, naprawdę nie mogę.
[J]: To może pobiegnę po pomoc?
[PJ]: Pani sobie poradzi.

Po 10 minutach ślizgania się na lodzie w trampkach poszłam na pobliską stację benzynową, krótko kreśląc kierownikowi sytuację. Przyszło dwóch facetów i razem z nimi (instruktor dalej w aucie) pchaliśmy auto. Wyjazd był z górki, więc w pewnym momencie wsiadłam na miejsce kierowcy, a mili panowie ze stacji zepchnęli nasz średniowieczny wehikuł, który w końcu odpalił.

[PJ]: Uf, już się bałem. To teraz pani na ulicę Piekielną pojedzie, będziemy parkować równolegle.
[J, zdenerwowana do granic możliwości]: Nie umiem parkować równolegle, poza tym jestem przekonana, że jak ten samochód zgaśnie to już nie odpali.
[PJ]: Co pani mówi, oczywiście, że odpali.
[J]: To Pan mi pokaże jak parkować i jak nic nie zgaśnie to ja to powtórzę.
[PJ]: No dobrze.

Cóż się stało? Dojechaliśmy na Piekielną, zamieniliśmy się miejscami, a PJ w samym środku manewru zgasło auto. Tak. Rozkraczyło się skosem do ulicy. I nie zapaliło. Trzasnęłam drzwiami i wyszłam, serdecznie dziękując za twórcze 95 minut jazd, rezygnując z reszty zajęć.
Za takich instruktorów to ja dziękuję.

prawo_jazdy kurs_jazdy

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 500 (586)

#64034

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moje przygody z kursem na prawo jazdy.

Akcja działa się tuż przed wejściem w życie nowych przepisów dotyczących egzaminu teoretycznego. Mój rocznik był ostatnim, który mógł się załapać na starych zasadach.
Licealna moda na robienie prawka. Każdy był na jakimś kursie, urywał się z lekcji na jazdy, szpanował nowym plastikiem itp. Mi się nie spieszyło, zresztą urodziłam się w grudniu, więc szkolenie mogłam rozpocząć dopiero we wrześniu. Tak się złożyło, że pod koniec tegoż miesiąca tata znalazł na grouponie kurs na prawo jazdy w moim mieście i to 50% taniej - świetnie, bierzemy, zawsze to milej jak 600 zł zostanie w kieszeni.
Zapowiadało się pięknie: od początku października 10 zajęć teoretycznych przez dwa tygodnie, od poniedziałku do piątku. Potem szybciutko 30h praktycznych i już będziemy gotowi stawić czoło panom z MORDu (nawiasem, trafna nazwa ;)).

No i zaczęło się. Uformowano z nas grupę bodajże trzydziestoosobową i nazwano jakże poetycko 'tymi z groupona'. Wykładał nam sam właściciel przybytku, wielokrotnie podkreślając, jakimi jesteśmy szczęściarzami, że trafiliśmy na niego.

Ale od początku coś zgrzytało. Przede wszystkim mniej więcej dwa razy w tygodniu przychodząc wcześniej na zajęcia, byliśmy świadkiem wykłócania się starszych kursantów i niesamowicie chamskiego zachowania instruktorów. Potem na zajęciach tłumaczono nam, że wszystkie negatywne opinie w internecie to od zazdrosnej konkurencji, a przecież u nich wszystko cacy. I że kursanci myślą, że po wyjeżdżonej praktyce są rajdowcami, a wcale nie i że on niedouczonych na egzamin nie puszcza. Seems legit.

Zajęcia teoretyczne polegały na pobieżnym tłumaczeniu przepisów, a później odpytywaniu z bazy starych pytań. Mówiono nam, że w sumie niewiele się trzeba uczyć przepisów - wystarczy zapamiętać odpowiedzi.

Po dwóch tygodniach nadszedł czas na upragnione jazdy - dreszczyk na plecach, wreszcie wsiądę za kółko! Instruktor daje mi kluczyki i każe iść do auta. Na parkingu lekkie zdziwienie - zamiast toyoty yaris (którą jeździ 95% kursantów, bo takie auto jest na egzaminie), czeka na mnie stary ford ka w stanie opłakanym. Próbuję otworzyć drzwi od strony kierowcy - nie da się. Czekam pełna obaw na instruktora. On mnie informuje, że drzwi trochę popsute, trzeba wejść od strony pasażera, ale 'autko, hehe, śmiga jak ta lala'.

No spoko. Wsiadam. Zostaję poinformowana, co gdzie jest. Sprzęgło ciężkie jak cholera, co chwilę się blokowało, ale co mi tam. Pierwsze dwie godziny minęły. Pytam, kiedy następne zajęcia. 'Zadzwonimy do pani'.
Czekam do końca tygodnia - nic. Czekam następny tydzień - znowu nic. W końcu po prawie dwóch tygodniach pytam, co z tymi jazdami. Zostaję poinformowana, że mają tam ogromny ruch i że mam cierpliwie czekać na telefon. Po kilku dniach faktycznie dzwonią, umawiamy się.

Przychodzę i... zdziwienie. Mam innego instruktora. Pytam, co się stało z tamtym panem i otrzymuję odpowiedź, że jak jestem z groupona to nie przydzielają mi jednego instruktora tylko patrzą, który jest wolny. Aha. Oczywiście po dwóch tygodniach od ostatnich jazd niewiele pamiętam, więc trzeba mi pokazywać wszystko od początku. Na parkingu czeka na mnie jakiś stary opel - już się nawet nie dziwię. Przy okazji rozmawiam z moim opiekunem, co to za auta i dlaczego nie yaris. 'Mamy jedną yaris, ale na nią trzeba sobie zasłużyć, jak będziesz dobrze jeździć to na ostatnich zajęciach wsiądziesz do niej'. Cóż za łaskawość.

I tak mijał czas - miałam 2h jazd co dwa tygodnie, a do zmiany przepisów blisko. W końcu zadzwoniłam do szkoły jazdy i pytam czy nie da się tego jakoś przyspieszyć, bo chciałabym zdążyć z egzaminem przed końcem roku. I nagle mojego rozmówcę olśniło - niestety, normalnie się nie da, ale za jedyne 300 zł mogę przyspieszyć mój kurs i będę mieć jazdy nawet codziennie! Aha. To ja dziękuję.

Jazdy robiłam od października do końca lutego. Pod koniec lutego dowiedziałam się, że totalnie nie umiem jeździć i mnie na egzamin nie puszczą. No chyba, że... zapłacę 300 zł ;). Odmówiłam. Uznałam, że wrócę do sprawy po maturze.

Na wakacjach uznałam, że niewiele się nauczyłam w mojej szkole i zgłosiłam się na dodatkowe godziny w inne miejsce. Tam wymagano ode mnie potwierdzenia, że brałam udział w kursie w innej szkole jazdy. Nic takiego nie dostałam. Dzwonię więc do piekielnego miejsca.

[Sz-szef szkoły]: Tak, słucham.
[J]: Dzień dobry, tu limes. Byłam u państwa na kursie i chciałabym odebrać papiery.
[Sz]: A dopuściliśmy panią do egzaminu?
[J]: Nie, ale kurs ukończyłam.
[Sz]: To trzeba dodatkowe godziny wziąć. Dla pani to nawet z rabatem, będzie... 450 zł za 10 godzin.
[J]: Ja jednak podziękuję, chciałabym tylko potwierdzenie, że brałam udział w kursie.
[Sz]: Nic takiego nie wydam, dopóki Pani nie przyjdzie na dodatkowe jazdy. Nie tak się umawialiśmy.
[J]: Proszę pana. Zapłaciłam za kurs - 20h teoretycznych i 30h praktycznych. Nie mam obowiązku brać godzin doszkalających u państwa. Chcę tylko potwierdzenie, że te 50h zrobiłam.

Po dłuższym dialogu [Sz] kazał mi przyjść po kartę (nie wiem jak to się fachowo nazywa, po prostu ta kartka, na której instruktor wypełnia, co robiliśmy na zajęciach), najlepiej natychmiast.

Przyjeżdżam - zamknięte. No świetnie. Dzwonię dwa dni później i pytam czy mają otwarte, bo chcę moją kartę. Oczywiście, wszystko otwarte cały czas, może po prostu trafiłam na przerwę obiadową, oni czekają na mnie z otwartymi ramionami. Wybieram się drugi raz. Znowu całuję klamkę.

Trzeci raz pojechałam już L-ką z moim nowym instruktorem. Pozamykane na cztery spusty. Dzwonię do Szefa z innego numeru - odbiera. Pytam czy szkoła otwarta. Oczywiście, że otwarta, czekają na mnie. Mówię, że w takim razie od pół godziny czekam przed wejściem, jestem tu trzeci raz i że jeżeli za 15 minut nikt mi nie otworzy, to zgłaszam sprawę do właściwego działu w Urzędzie Miasta.

Wróciłam do samochodu i przyszłam za 15 minut. Szkoła otwarta, szef zziajany, a moja karta leży porządnie pomięta i podarta w rogach. Wzięłam, podziękowałam grzecznie. Nawet na mnie nie spojrzał.

szkoła_jazdy prawo_jazdy

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 497 (571)

1