Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

lomempojajach

Zamieszcza historie od: 13 października 2014 - 10:37
Ostatnio: 2 stycznia 2016 - 11:04
  • Historii na głównej: 2 z 3
  • Punktów za historie: 2135
  • Komentarzy: 11
  • Punktów za komentarze: 162
 

#70364

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie było mnie tutaj już jakiś czas, nawet czytanie historii zaniedbałem. Cóż robić, trochę się działo w moim życiu - kilka rzeczy się zesrało, parę naprawiło, a jeszcze inne są w fazie rozwojowej. W ogólnym rozrachunku cieszę się jednak, że na roku 2015 postawiliśmy już krzyżyk. Był on jakąś wylęgarnią baboli i podejrzewam, że będę się uśmiechał wpisując w dacie "6" zamiast "5".

Co się takiego wydarzyło konkretnie, że pałam nienawiścią do roku 2015? Kobieta się wydarzyła. Moja była kobieta, która jeszcze kilka lat temu nosiła moje nazwisko i dzieliła ze mną małżeńskie łoże.

Od czerwca zeszłego roku spotykam się z pewną miłą, wesołą istotą. Oboje mamy trochę nie tak pod beretem jeżeli chodzi o związki. Ja przeszedłem ciężką batalię rozwodową, podczas której chciano mnie puścić w samych skarpetkach. Musiałem robić stójkę na dwunastnicy, żeby nie oszwabiono mnie z całej pracy rąk moich i dobrego imienia. Gosia natomiast dostała w twarz z bombardy dużego wagomiaru kiedy okazało się, że jej narzeczony regularnie i entuzjastycznie spędza intymne chwile w męskim towarzystwie. Podejrzewam, że to właśnie nas zbliżyło - założyliśmy jakiś cholerny, dwuosobowy klub kombatanta. I git, dobrze nam z tym, chociaż do całej sprawy podchodzimy z dużym dystansem i bardzo zachowawczo. Obojgu nam to psuje.

Z byłą żoną kontaktów nie utrzymuję żadnych. Serio. Dzieci nie mamy, nic nas nie łączy. Mówiąc szczerze, to mam głęboko w dupie, co się z nią dzieje. Jest dla mnie obcą osobą. Ona traktuje mnie tak samo.

A raczej tak mi się wydawało.

Od kiedy zacząłem się spotykać z Gosią, miały miejsce dwie dziwne sytuacje. Pierwszą był telefon od Marty. Myślałem, że coś się stało. Pierwszy jakikolwiek kontakt od trzech lat, kiedy wyszliśmy z sądu jako obcy, niczym niezwiązani ludzie. Z duszą na ramieniu odebrałem, bo za nic nie mogłem wykombinować, co się mogło stać. A jak się okazało, nie stało się nic. "Co u ciebie, tyle czasu minęło, chyba już okrzepło, możemy wrócić do ludzkich relacji, może nawet się spotkać". Sorry, nie możemy. Nie po tym co było, nie po tym piekle które mi zrobiłaś, nie po tym jak przez poroże prawie nie mieściłem się w drzwiach. Koniec rozmowy i, jak mi się wydawało, całego tematu.

A takiego wała. Po jakimś miesiącu, po wyjeździe z Gosią do Reykjaviku i opublikowaniu na twarzoksiążce zdjęć Marta przypuściła kolejny atak. Pojawiła się w lokalu, którego nie znosiła, na koncercie zespołu, którego nie znosiła jeszcze bardziej. Niby jej prawo, może chodzić gdzie chce, dorosła jest. Problem w tym, że od razu nas upolowała. Nie chciałem robić Gosi przykrości wychodząc z imprezy dobrze na nią nie wchodząc, więc poinstruowałem Martę, że strefa bezpieczeństwa to 5 metrów, a najlepiej jeśli w ogóle postara się nie wchodzić mi w pole widzenia. OK, ona tu jest na koncercie, nie chcę gadać to nie.

Gosię przydybała w toalecie. I jak się okazało, przedstawiła jej dokładną wizję naszego małżeństwa i rozwodu. Co do jednego szczegółu. Tylko że całe równanie poprzedziła znakiem "-". Gosia przyszła do mnie, poinformowała że wychodzi i mam się do niej nie odzywać, bo musi przemyśleć, komu wierzy. Sama da mi znać, do jakich wniosków doszła. Biorąc pod uwagę, czego doświadczyła stwierdziłem, że ma prawo nie wierzyć nikomu i w nic.

Marty w klubie nie znalazłem, prawdopodobnie ewakuowała się bezpośrednio z wychodka. Może to i lepiej. Dla niej i dla mnie.

Gosia nie odzywała się do mnie. Po prostu nie dawała żadnego znaku życia. Telefon milczał, maili nawet nie odczytywała. Zameldowała się z kolei Marta. Zadzwoniła z nieznanego numeru na firmowy telefon i dała mi wykład, w którym zaznaczyła jasno i wyraźnie, że wie o mnie wszystko. Że ma ludzi, od których dowiaduje się, co robię, z kim się spotykam, jak mi się wiedzie. Że nigdy się z nikim nie zwiążę, bo ona storpeduje każdą, nawet najwątlejszą nić sympatii, jaka mnie z kimś połączy. Że nie zawaha się kłamać, manipulować, podburzać ludzi wokół mnie. Że jestem stracony, jeśli nie...

...JEŚLI NIE BĘDZIE MIAŁA UDZIAŁU W ZYSKACH, KTÓRE PRZYNOSI MOJA FIRMA!

Nie ukrywam, że pieprznąłem słuchawką jak tylko to usłyszałem. To o to jej chodziło. Dopiero skojarzyłem fakty: podczas podziału majątku jak lwica walczyła o firmę. MOJĄ firmę. Firmę, którą założyłem sam, którą przez pierwsze dwa lata pchałem własnymi łapami, żeby utrzymać się na rynku. Która w chwili, kiedy Marta nie pracowała, była naszym jedynym źródłem dochodu.

I którą, niestety, zarejestrowałem dopiero po ślubie, kiedy staraliśmy się o kredyt na mieszkanie. Cudem udało mi się wywalczyć firmę zamiast dwóch pokoi na Targówku. Musiałem nieźle poszperać w papierach i udowadniać, że firma jest warta mniej więcej tyle co rzeczona nieruchomość. A Marta była gotowa zrezygnować z mieszkania, żeby tylko przejąć interes (na którym nota bene wcale się nie znała).

Kiedy już się odezwała (z odpowiedzią na NIE), całość rozmowy przytoczyłem Gosi, która do tematu podeszła sceptycznie. Mówiąc krótko - nie uwierzyła mi.

I tu Marta strzeliła sobie w stopę, bo sama zrobiła coś, co odpowiednio nakierowało Gosię i zasiało w głowie wątpliwość co do prawdziwości jej słów.

Otóż zapukała do mnie kontrola z US, z donosu. Siedzieli mi na karku prawie półtora miesiąca, sprawdzając wszystko, chyba z rozmiarem fiutów pracowników włącznie. Dzięki Bogu, to właśnie przekonało Gosię, że ktoś mi specjalnie kłody pod nogi rzuca. A kontrola nie znalazła nic (i tu dziękuję Pani Wioli, co to jako jedyna się zna na naszych papierkach :)).

Było długo, może chaotycznie. Na usprawiedliwienie powiem tylko, że mam całkiem solidne rozchwianie emocjonalne. Otóż dowiedziałem się przy życzeniach, że z Nowym Rokiem, już w tym tygodniu, wprowadzi się do mnie Gosia. Na razie na próbę, z dużym wyjściem ewakuacyjnym. Ale kto wie...

Skomentuj (63) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 623 (663)
zarchiwizowany

#64890

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Witam ponownie. Od czasów mojej pierwszej historii (na marginesie chciałbym podziękować za głosy) tylko czytałem pojawiające się wpisy, jednak to, co zdarzyło mi się w miniony weekend, a konkretnie w nocy z soboty na niedzielę, zmusiło mnie do przerwania rozbratu z klawiaturą. Od razu zastrzegam, że w tej opowieści na miano piekielnego zasługuje karma/los/szczęście - niepotrzebne skreślić.

Wszystko zaczęło się od tego, że kumple wyciągnęli mnie na piwo. Pojechałem do lokalu niemal na drugim końcu Stolicy, gdzie posiedzieliśmy, pogadaliśmy, pośmialiśmy się i posłuchaliśmy muzyki. Piwko się rozmnożyło i przyprowadziło kilka koleżanek o wymiarach 40%/40ml/6*C. Trzeba oddać im honor, że żadnego z nas nie zostawiły z dziurami w głowie i portfelu. Takie kulturalne młode damy.

Około godziny 2:00 stwierdziłem, że trzeba jechać do domu. Poprosiłem w barze o zamówienie taksówki i wróciłem do stolika. Po jakimś czasie wyszedłem z kolegą zapalić. Kiedy tak sobie dymiliśmy podjechała taksówka. Pan złotówa wysiadł i również oddał się temu zgubnemu nałogowi. Jednak kiedy oparł się o maskę - najzwyczajniej po niej zjechał, przy czym jego ruchy były zdecydowanie bardziej niezborne niż nasze, po całym wieczorze w lokalu. Kumplowi od razu zmienił się wyraz twarzy, zgasił niedopałek i podszedł do taryfy. Zanim kierowca się zorientował, wyciągnął ze stacyjki kluczyki. Cóż, niefart sałaciarza polegał na tym, że zwyzywany na całego złodziej kluczyków to policjant, który od razu zadzwonił do kolegów po fachu.

Pijanego taryfiarza zgarnęli zanim przyjechała druga taksówka. Kiedy do niej wsiadałem myślałem naiwnie, że to koniec przygód na tę noc. Jak się później okazało, mogłem sobie to myślenie wsadzić w tyłek i podpalić (taki polski program kosmiczny).

Samochód zepsuł się kiedy dotarliśmy na obrzeża mojego Ursynowa. A konkretnie zepsuł się układ jezdny. A konkretnie to złapaliśmy gumę. Kierowca, wkur**ony jak arab na świńskiej fermie, zatrzymał się w zatoczce autobusowej. Cóż, bywa. Niestety, nie docierało do niego, że na owym przystanku zatrzymuje się nocka, którą dojadę sobie spokojnie do domu, więc chciałbym się rozliczyć. Przecież umawialiśmy się na konkretny kurs, za konkretną stawkę, a teraz przeze mnie (!!!) traci czas i należy mu się rekompensata. Na moją sugestię, że chyba raczy żartować, zaczął mi grozić kolegami z korporacji. Zasugerowałem mu, że póki co żadnych kolegów w okolicy nie widzę, więc niech lepiej przystopuje z groźbami. Na horyzoncie zamajaczył mój autobus, więc odliczyłem kwotę na jaką się umawialiśmy, wepchnąłem mu banknot do kieszeni i wsiadłem do ZTM-ki.

Autobus niemal pusty (aż dziwne w weekend o tej porze), tylko pięciu dresików na końcu i dwóch długowłosych kolesi przy przegubie. Atmosfera napięta, bo ortalionowi paladyni cały czas raczyli kudłaczy niezbyt wybrednymi uwagami odnośnie ich higieny (a raczej jej rzekomego braku) i pochodzenia (a raczej jego rzekomego zagmatwania). Kiedy jednak usiadłem i podłączyłem do telefonu słuchawki swoją uwagę skoncentrowali na mnie. Dwóch z nich podeszło i zasugerowało, że chcieliby zobaczyć mój telefon. Zanim odpowiedziałem cokolwiek obaj w mgnieniu oka zniknęli. Jak się okazało, zmieceni potężnymi łapami długowłosych dżentelmenów. Bo "od kiedy wsiedli, to nas wk**wiali". Podziękowałem kulturalnie i chciałem się tylko ewakuować na najbliższym przystanku. Niestety, nie było mi to dane, bo kierowca zahamował gwałtownie, otworzył drzwi i jak rozjuszony niedźwiedź ruszył wywalić wszystkich ze środka transportu. No, o ile są siwe niedźwiedzie ważące 60 kg i wyglądające jak wychudzony gibon. Zanim jednak dobiegł, awantura zaczęła się na całego. Sceny jak z filmu kung-fu, z latającymi nad głowami chudzielcami w pasiastych kimonach włącznie. Niestety, podczas całego tego zajścia wydarzyło się coś, co stanowi idealne podsumowanie tej nocy. Mianowicie, przebijając się do drzwi w celu ewakuacji z cudzego piekiełka zostałem przypadkiem podcięty i popchnięty, aż piękną trajektorią jak z podręcznika balistyki wyleciałem na zewnątrz autobusu. Mogłoby się wydawać, że dobra moja, bo przecież chciałem wydostać się na zewnątrz. No niby tak, ale nie wkalkulowałem w to momentu, w którym z niedopiętej kieszeni wypada mi wspomniany wcześniej telefon, i po krótkim ślizgu po zaśnieżonym asfalcie wpada do studzienki ściekowej.

Muszę albo zmienić miejsce wieczornych wypadów ze znajomymi, albo chociaż korzystać z usług innej korporacji taksówkowej.

sobotnia_noc; komunikacja_miejska; niefart

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 322 (554)

#62474

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historii o współlokatorach było sporo. Nie mówię, że moja przebija pozostałe, ale z pewnością jest inna. Bo czy ktoś prowadził wojnę z całą (choć pokręconą) ideologią w ciele niewielkiej kobiety? Dramat w czterech aktach.

PROLOG

Jakiś czas temu kupiłem mieszkanie. Nie apartament, nie penthouse, tylko 3 pokoje w ramie H z lat '60. Wyremontowałem, zaaranżowałem i mieszkam. A że kredyt ciąży, zdecydowałem się na znalezienie współlokatora. Jednak zamiast dawać ogłoszenie w internetach, zaciągnąłem języka wśród znajomych, czy ktoś nie poszukuje lokum na cito.

Po dwóch dniach spotkałem się z siostrą kuzynki ze strony szwagra bratowej dziewczyny dobrego kumpla mojego kumpla. Nie wiem skąd wygrzebali takiego pociotka, ale wywnioskowałem, że dziewczyna naprawdę potrzebowała pokoju na dobrych warunkach, skoro rozpuściła wici tak daleko.

Dziewczę o dumnym imieniu Marlena wywarło na mnie dobre wrażenie. Sympatyczna, uśmiechnięta, energiczna. Może trochę zakręcona (wiecie, sto wisiorków i ciuch z firanki w zestawie z glanami z kolorowymi sznurówkami), ale dogadaliśmy warunki, pokój się spodobał tak samo jak wysokość opłat, więc podpisaliśmy umowę. I tutaj zaczyna się seria mniejszych i większych szpilek wbitych w mój zad. Ale po kolei.

AKT I

Punktem pierwszym było obudzenie mnie o 3 w nocy, kiedy spałem smacznie po ciężkim dniu w pracy. Czym zostałem obudzony? Krzykiem i płaczem, i to o takim natężeniu, że człowiek ma ochotę wejść pod kamień z nadzieją, że tam go nie znajdą. Ale jako facet poszedłem sprawdzić co się dzieje. Co się okazało? Redagując artykuł na stronie fundacji dla której pracowała, Marlena natrafiła na filmik przedstawiający ubój rytualny. Dostała spazmów, bezdechu, histerii, palpitacji serca i rozdwojonych końcówek. Uspokoiłem ją, zaproponowałem herbatę. Siedzieliśmy do rana. 4 godziny słuchania o bezdusznych oprawcach, masakrach zwierząt, występnej naturze ludzkiej i zagładzie ku której zmierzamy. Na każdą delikatną sugestię, że może by tak pójść spać, Marlena purpurowiała i groziła powodzią. O 8:00 wyszedłem do pracy i chciałem włożyć do stacyjki klucze od domu. Pojechałem taksówką.

AKT II

Sytuacja numer dwa to raczej trend niż jednorazowe zdarzenie. Okazało się bowiem, że jestem faszystą, Hitler mógłby się ode mnie uczyć antyludzkiej postawy i powinni mnie prewencyjnie zamknąć. Dlaczego? Bo jestem kibicem. Bo chodzę na mecze, a jak nie chodzę to oglądam z kumplami w barze lub w domu. Bo mam koszulkę, szalik i tatuaż. Starałem się puszczać to mimo uszu, ale takie litanie wypowiadane przez cały dzień meczowy od samego rana są irytujące jak ujadanie wkurzonego ratlerka. Aż chce się oblać lodowatą wodą, prawda?

AKT III

Trójką w tym zestawieniu jest moment, w którym naraziła mnie i moją firmę na niemałe koszta. Całą załogą byliśmy przez tydzień w terenie. Od kolejnego tygodnia mieliśmy wejść z pracami w miejsce, gdzie BHP było ważniejsze niż Biblia, Koran i Talmud razem wzięte. Musiałem zaopatrzyć chłopaków w odpowiednie ubrania ochronne. Pojawił się jednak problem z dostępnością, ale w hurtowni zobowiązali się ściągnąć wszystkie potrzebne rzeczy i dostarczyć w terminie. OK, czekamy na informacje ze sklepu.

Pewnego dnia dostaję telefon od dostawcy, że dotarły na magazyn zamawiane przeze mnie ubrania i buty. Nie wiedzą tylko gdzie je wysłać. Cóż, siedziba pusta, bo wszyscy ze mną. No to zaprzęgniemy Marlenę do odbioru przesyłki w domu. Telefon z pytaniem, czy mogłaby odebrać, gwarancja tego, że kurier wniesie wszystko na górę itd. Nie ma sprawy, załatwi to. Nie załatwiła. Dlaczego? Bo na liście przewozowym było napisane "Buty ochronne skórzane model XXXX". Skórzane to zło, ona odebrać nie może, bo to tak jakby wspierała mordercę. Paczki wróciły na magazyn firmy kurierskiej, dotarły do mnie dwa dni po planowanym rozpoczęciu prac.
Efekt: przed pierwszym wbiciem szpadla potrącone z kontraktu za dwa dni opóźnienia. Marlena oddała mi pieniądze w ratach. Stosunki między nami popsuły się diametralnie.

AKT IV

Czwarte zdarzenie tak mi podniosło ciśnienie, że koło od Stara napompowałbym ustami do 8 barów. Otóż dostałem od znajomego comber jeleni. Ucieszyłem się jak dzieciak, bo lubię takie frykasy. Szykował mi się akurat kilkudniowy wyjazd poza miasto, więc zamarynowałem mięso z myślą, że jak wrócę to od razu wrzucę je na blachę i wieczorem będę się delektował smakowitym pieczystym. Po powrocie zaglądam do lodówki, a tu Zonk. Nie ma wędliny. Nie ma kiełbasy i kurczaka. Mleka nie ma i masła też nie ma. I co najgorsze - nie ma mojego jelenia! Marleny również nie było w domu, ale do niej mogłem chociaż zatelefonować. Co się okazało? Że Marlena wprowadza w domu dietę wegańską i wyrzuciła wszystko, czego nie można do niej zaliczyć. Zaniemówiłem na chwilę. Kiedy odzyskałem głos i wątek zapytałem, jakim prawem coś takiego zrobiła. Dowiedziałem się, że ona ma w sobie więcej moralności i empatii niż ja i w związku z tym jej obowiązkiem jest sprowadzenie mnie na drogę wolną od niepotrzebnego cierpienia. Obcesowo odparłem, że ona będzie cierpieć, jeżeli jeszcze raz zrobi coś podobnego. Pokłóciliśmy się ostro. Po raz pierwszy użyłem argumentu, że to ona mieszka u mnie, więc ma przestrzegać moich zasad. Wydawało się, że zrozumiała.

EPILOG

W piątek wróciłem z pracy i w lodówce przywitało mnie echo. Zakłócane było jedynie jakąś dziwną śmierdzącą breją stojącą w garnku na honorowym miejscu i opakowaniem tofu (swoją drogą, sama nazwa mnie odrzuca - zdaje się mówić prewencyjnie "To jest FU"). Marlena dziwnym trafem znów była poza domem. Telefon wykonałem, zj****em jak rudego węża. Dowiedziałem się, że jestem nieczułym barbarzyńcą, że ona niesie mi światło i chce uwolnić od zła, które wyrządzam zwierzętom, a ja tego nie doceniam i najwyraźniej jestem tak przesiąknięty okrucieństwem, że nie ma dla mnie ratunku. Poinformowała mnie, że się wyprowadza i nie ma zamiaru dłużej przebywać ze mną pod jednym dachem. Cóż, twoja wola. Wypłaciłem w bankomacie równowartość ostatniego czynszu (a niech ma, nie zbiednieję), przygotowałem formularz rozwiązania umowy najmu i czekałem na jej powrót. Wybłagała u mnie (czyli strasznego barbarzyńcy) dwa dni na zorganizowanie sobie noclegu. Dzisiaj rano się wyniosła, a ja odetchnąłem z ulgą.

Ja rozumiem przekonania, poglądy i indywidualny system wartości. Ale tego typu rzeczy powinny być jak dupa: każdy jakąś ma, ale niekoniecznie trzeba ją pokazywać i mówić, że najładniejsza.

mieszkanie

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1001 (1105)

1