Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

petitemelodie

Zamieszcza historie od: 21 maja 2018 - 15:23
Ostatnio: 22 grudnia 2018 - 17:42
  • Historii na głównej: 5 z 7
  • Punktów za historie: 680
  • Komentarzy: 34
  • Punktów za komentarze: 190
 
zarchiwizowany

#83798

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jak rozpocząć weekend z przytupem.

Pracuję w teatrze w pewnym zachodnioeuropejskim mieście. Około 17.45 zeszłam z biura na dół i zaczęłam przygotowywać stanowisko do wydawania zaproszeń. Punkt z zaproszeniami znajduje się trochę z boku, więc widzę z niego wszystkie 5 par drzwi wejściowych. Zaraz po tym jak zeszłam na dół, do teatru wszedł ostatni klient. Wyszedł 10 minut później, a za nim podreptała dziewczyna z kasy, zamknęła drzwi na zasuwę i wróciła do kasy, żeby zamknąć swoją zmianę (kończyła pracę o 18). Normalna procedura - zamknięcie drzwi 5 minut przed 18 jeśli nie ma klientów lub 10-15 minut przed 18 jeśli są jeszcze klienci. Najwyraźniej nie dla wszystkich.

Chwilę po tym jak moja koleżanka zniknęła w kanciapie, usłyszałam, a następnie zobaczyłam, jak ktoś szarpie się z drzwiami. Każdymi po kolei. Żadna z nas nie zwróciła na to uwagi. Po prostu ktoś przyszedł za późno i tyle. Dziewczynie nikt nie zapłaci za dodatkowy czas spędzony w pracy, a ja, mimo że dobrze znam oprogramowanie jakim posługuje się serwis rezerwacji, nie mam uprawnień do przyjmowania płatności.
Ale natręt nie zadowolił się sprawdzaniem czy na pewno wszystkie drzwi są zamknięte. Po chwili rozległo się bardzo mocne walenie w rzeczone drzwi i wrzaski zza nich.

Ruszyłam więc zza kontuaru. Po otworzeniu drzwi przywitało mnie głośne "Nie macie prawa!" z silnym, włoskim akcentem. Uprzejmie i spokojnie poinformowałam państwa Włochów, że kasa jest już zamknięta. Nie zdążyłam wytłumaczyć dlaczego, bo szanowni turyści zaczęli się pienić, że jak jest napisane, że otwarte do 18, to ma być otwarte do 18, a nie zamknięte o 17.50 (wtf?!) i oni od 5 minut już tu chodzili i sprawdzali drzwi (taa...jasne...).
Dalej ze stoickim spokojem wyłożyłam Włochom, że w tym kraju, jeśli jakiś przybytek ma napisane godziny otwarcia, oznacza to, że po godzinie zamknięcia ma już w przybytku nikogo nie być, włącznie z pracownikiem. Jeśli wpadnie kontrola do przybytku i zobaczy po godzinach otwarcia kogokolwiek, to może wlepić karę. Powiecie, że teatr i tak mógł być otwarty, skoro wieczorem był spektakl. Teoretycznie tak. W praktyce jednak dziewczyna w kasie jest często sama, a musi jeszcze przygotować bilety do wydania przed spektaklem, co zajmuje trochę czasu. Do tego ochrona, kontrola, reżyserka i produkcja również przygotowują się do przyjęcia widzów. Główne drzwi do foyer są otwarte, a nikt nie ma oczu dookoła głowy. Dlatego, ze względów bezpieczeństwa, zamykamy teatr na godzinę. Po 19 kasa nie sprzedaje jednak biletów na inne dni niż wieczorny spektakl.

Do Włochów jednak dalej nie docierało. Nie zrozumieli nawet, że ja za kasę nie jestem odpowiedzialna. Koniec. Kropka. Oni chcą kupić bilety i mam ich wpuścić. Pani nawet próbowała wyszarpać mi drzwi i wcisnąć się do środka. Zaczęłam żałować, że ochrona przychodzi dopiero na 18.30. Nie docierało do nich, że koleżanka musi zamknąć kasę, że ma inne rzeczy do roboty. Oni nadal chcieli zarezerwować bilety na 26 lub 27 grudnia. Kiedy oświadczyłam im, zgodnie z prawdą, że wszystkie miejsca do końca roku są wyprzedane, zażądali rozmowy z dyrektorem. Tutaj również zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że dyrektora nie ma od wczoraj.

W tym momencie, babka wyciągnęła telefon i zrobiła mi zdjęcie grożąc przy okazji skargą i użalając się, że jak dyrektora nie ma to pracownicy robią, co chcą. Poinformowałam ją, że robienie komukolwiek zdjęć bez jego zgody jest karalne, a co za tym idzie mogę ją pozwać.
Obrażona para odeszła w siną dal, dalej odgrażając się skargami. Czekam na nią z niecierpliwością.

Ze swojej strony, poinformowałam ochronę o incydencie - tak, wykazałam się piekielnością i kazałam im nie wpuszczać tej pary - oraz kierownika działu rezerwacji, że może przyjść skarga opatrzona moim zdjęciem. Na szczęście, cały zespół administracyjny teatru stoi za sobą murem. Ze skargi się pośmiejemy, a za zdjęcie postraszymy pozwem.

zagranica turyści teatr

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 19 (93)

#83598

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pod koniec studiów i po prawie 5 latach przepracowanych w moim pierwszym zawodzie (tłumacz) w branży, która kompletnie mnie nie pasjonowała (marketing i badania rynku), postanowiłam poszukać pracy związanej z moim drugim zawodem, który dużo bardziej mi odpowiada (teatrolog).

Papier dobrej uczelni już prawie miałam, bo obrona za pasem. Doświadczenie również, bo w czasie studiów dużo udzielałam się w różnych teatrach na różnych stanowiskach, zarządzałam własnym zespołem, odbyłam kilka staży itd. Do tego dorzućmy wykształcenie filologiczne, znajomość języków i można wysyłać CV. W kraju, w którym mieszkam, ofert w tej branży nie brakuje, bo branża kulturowa bardzo prężnie działa. Ale co mnie podkusiło, żeby ze wszystkich możliwych propozycji pracy wybrać akurat tą jedną, to nie wiem.

Przyjęłam bowiem ofertę pracy w polskim teatrze na obczyźnie, mimo że po głowie chodziły mi te swojskie przysłowia "Polak Polakowi Polakiem" czy "Jeśli Polak za granicą ci nie zaszkodził, to już ci pomógł".
Teatr jest młody, mało znany, więc i pracy jest tam sporo. Miejsce dosyć nietypowe, a spektakle trzymają poziom i mają potencjał. Co więc było tam piekielnego? Dyrektorka i jej perwersja narcystyczna.

Rozumiem, że zarządzanie taką strukturą, ulokowaną w mało teatralnej dzielnicy, w mieście, które liczy prawie 400 teatrów, jest trudne, stresujące i męczące. Uważam jednak, że nie daje to nikomu prawa, by wyżywać się na pracownikach i traktować ich gorzej niż guano.

Po pierwsze, szanowna pani dyrektor miała napady złości. Często nieuzasadnionej. Pierwszy raz, miałam okazję zetknąć się z jej wybuchem w dniu, w którym podpisałam umowę. Pani dyrektor wpadła do biura, w którym dyskutowałam z nowymi koleżankami i nie spodobało jej się to, że siedziałam przygarbiona i słuchałam tłumaczeń koleżanki, która pokazywała mi co, gdzie i jak. Nasłuchałam się, że nie podoba jej się to, że nie mam energii (?!), że przychodzę do teatru tylko po umowę (sama zaproponowała podpisanie umowy wcześniej i wiedziała, że do drugiej połowy sierpnia, moja dyspozycyjność była dosyć ograniczona przez obronę i okres wypowiedzenia w starej pracy), że jak ona przyjechała do tego kraju to brała każdą pracę, bez względu na to ile płatną i często na czarno (mówiłam jej, że przechodziłam przez ten etap prawie 7 lat temu), i jeszcze kilka innych tego typu rzeczy. Wiem, że już wtedy powinnam wziąć nogi za pas, ale tak bardzo zależało mi na tej pracy...

Po drugie, nie można było przyznać się, że darzy się innego reżysera sympatią, bo zaraz dyrektorka bardzo dobitnie mówiła, co sądzi na temat gustu pracownika. Nawet jeśli sama nie znała pracy danego reżysera. Jako teatrolog, do teatru chodzę bardzo często, a co za tym idzie, mam swoich ulubieńców wśród aktorów i reżyserów, których poczynania śledzę. Dowiedziałam się więc, że lubienie więcej niż 2-3 reżyserów oznacza, że mam gust do czterech liter. A podziwianie pracy Krzysztofa Warlikowskiego to już w ogóle tragedia. Jedyną słuszną artystką do podziwiania jest dyrektorka.

Po trzecie, dyrektorka tak była utwierdzona w swojej wspaniałości, że nie potrafiła zrozumieć dlaczego jej teatr nie odnosi sukcesów. Kazała nam dzwonić do najważniejszych przedstawicieli prasy oraz telewizji i pytać ile kosztuje pojawienie się na okładce gazety lub w telewizji. Reklamy w metrze czy na ulicy również musiały być największe i najdroższe, mimo że ich skuteczność była niska w porównaniu do mniejszych i tańszych reklam. Jako smaczek dodam, że cały teatr jest wytapetowany jej nazwiskiem. Ta megalomania jest jej często wytykana w krytykach. Ona jednak uważa, że krytyczne artykuły piszą osoby, które ją znają i jej zazdroszczą (np. pracownicy lub członkowie zespołu, których zwolniła).

Po czwarte - wbijanie szpileczek. Dyrektorka była mistrzynią w walce podjazdowej. Kiedy widziała, że ktoś na deser przyniósł sobie ciastko czy inne słodycze (obiady jedliśmy z reguły na tarasie w teatrze), to nie omieszkała powiedzieć głośno takiej osobie, że nie powinna jeść słodyczy, bo przytyła. Nieważne czy ta osoba była przy kości czy wręcz przeciwnie.
Bardzo kontrolowała też godzinę, o której wychodziliśmy z pracy. Jeśli wyszło się z pracy dokładnie o godzinie, w której kończyło się pracę (lub godzinę później), to następnego dnia można było się liczyć z wykładem na temat bycia funkcjonariuszem. Nadgodziny oczywiście nie były płatne. Sam fakt, że wiedziałam, o której kończę pracę, był źle widziany. Ja wiem, że w teatrze jest dużo pracy w sezonie, ale w sierpniu, poza sezonem, tej pracy było akurat tyle, że mieliśmy jeszcze czas pograć w internetowe gry w biurze...

Po piąte, brak umiejętności zarządzania teatrem i pracownikami był bardzo widoczny. Stażystka miała większy zakres obowiązków i większą wiedzę na temat funkcjonowania teatru niż normalny pracownik. Każdy był sobie szefem. Każdego dnia, z innymi pracownikami rozdzielaliśmy sobie obowiązki, bo kilka osób było zatrudnionych na tym samym stanowisku, a na innym stanowisku nie było nikogo. Ogarnięcie wszystkiego, to była jedna wielka improwizacja. Do tego, nie mieliśmy wglądu w kwestie finansowe, co w moim przypadku było kluczowe. Jak mam ogarnąć budżet produkcji spektaklu, jeśli nie wiem ile co kosztuje i ile kasy mogę w coś włożyć? Mogłam się za to dowiedzieć od dyrektorki ile wynosi ją moje miesięczne zatrudnienie.

Wyraziła również swoje zdumienie, że nie traktuję teatru jak swojego domu, a jej jak drugiej matki (pracowałam tam ledwo tydzień). No i co ja w ogóle robię w domu, kiedy do niego wracam? Pewnie patrzę się w ściany, a mogłabym posiedzieć w teatrze, Dowiedziałam się również, że pewnie rodzice nie nauczyli mnie sprzątać, bo widząc brudne szyby powinnam od razu chwycić za szmatkę i je umyć. Zmywać po innych też powinnam.

Odeszłam z tego teatru ostatniego dnia mojego okresu próbnego, czyli po 2 tygodniach. W tym samym czasie, umowę wypowiedzieli wszyscy pracownicy administracyjni. Dyrektorka była przekonana, że jeden z pracowników nastawił nas przeciwko niej w ramach zemsty za to, że zwolniła jego przyjaciela.
3 dni później dostałam pracę w większym, bardziej znanym teatrze na stanowisku, które bardzo mi odpowiada. Nie jest to praca idealna, bo piekielności również jest sporo, ale na pewno lepiej mi to na zdrowie wychodzi niż praca u piekielnej rodaczki.

zagranica praca teatr

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 108 (134)

#82788

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O próbie wyłudzenia pieniędzy słów kilka...

Rzecz miała miejsce kilka godzin temu i do tej pory nie wierzę, że byłam świadkiem przekroczenia granic absurdu w taki sposób.

Razem z moją Rodzicielką i bratem wyjechaliśmy do jednej z nadmorskich miejscowości na Półwyspie Helskim, po którym ostatnio jeździ autobus o iście piekielnym numerze. Po kilku dniach sielanki, piekielność spotkała nas na parkingu nieopodal portu, kiedy wróciliśmy po nasz samochód.

Między samochodem mojej rodzicielki a samochodem obok stał Facet, a jego syn, zgięty wpół, namiętnie robił zdjęcia drzwi od strony kierowcy ich auta i od strony pasażera (moje miejsce) naszego auta. Kiedy Rodzicielka otworzyła samochód, facet wyskoczył do nas z krzykiem, że porysowaliśmy mu drzwi, że to skandal, że musi teraz do lakiernika jechać, że to koszta i że on już zadzwonił na policję. Spojrzałyśmy na drzwi, ale poza zaciekami z wody nic nie zauważyłyśmy. Wtedy syn pokazał nam ryskę - 7mm na 3mm - którą również wzięłyśmy za zaciek i zgodnie stwierdziłyśmy, że nikt przy zdrowych zmysłach nie zauważyłby tej rysy (szczególnie przy takim stopniu ubrudzenia samochodu).

Facet zaczął się wtedy usprawiedliwiać, że już tyle szkód miał i nie zgłaszał, że ma dość i teraz nikomu nie przepuści. Kilka godzin wcześniej dwa razy w odstępie kilku minut ktoś mu zarysował lusterko na jego własnych oczach i on już ma dosyć (tyle że jakoś nie dzwonił po policję, kiedy mógł sprawcę złapać za rękę - co ciekawsze, wersja wydarzeń różniła się w zależności od tego, kto ją opowiadał: Facet twierdził, że to jakieś dzieciaki zarysowały mu lusterko, z kolei żona mówiła o dwóch samochodach, które zahaczyły o lusterko, przejeżdżając).

Moja Rodzicielka - zapalony, wieloletni kierowca (mimo że nie wygląda na takiego) - poczęła oglądać drzwi, sprawdzać, czy faktycznie miałam szansę zarysować drzwi tamtego samochodu przy wysiadaniu (siedziałam właśnie od strony pasażera i tamtędy wysiadałam). Nijak rysa nie pasowała do wysokości drzwi naszego auta przy każdej możliwej kombinacji obciążenia.

Policja przyjechała, popatrzyła z politowaniem na rysę i pouczyła Faceta i moją Mamę, że jest to nieumyślne uszkodzenie mienia (o ile takie było), że Mama i Facet mają się dogadać i tyle z ich strony. Spisali, co mieli spisać i pojechali. Facet załamał się, słysząc, że żadne ubezpieczenie tego nie pokryje. Zaczął więc opowiadać Rodzicielce, jak to on nie zapłacił 2800 zł za naprawianie drzwi z wgnieceniem (przypominam, że tutaj chodziło o małą rysę, której pochodzenie nie było pewne). Potem stwierdził, że ma 12 lat gwarancji w serwisie na takie uszkodzenia, a w końcu zażądał 300 zł, na co ja parsknęłam śmiechem.

Owszem, nie mam prawa jazdy, dlatego też wcześniej nie uczestniczyłam w dyskusji. Jedyne co, to powiedziałam jasno, że drzwi nie zarysowałam. Jednak co nieco o samochodach wiem, dzięki własnym doświadczeniom i zmotoryzowanym znajomym czy eks. Potrafiłam więc ocenić głębokość rysy (podkładu nie było widać) i wiedziałam, że na takie uszkodzenia moi znajomi i partnerzy używali markerów do karoserii do nabycia za zawrotne 25-50 zł w marketach budowlanych. Nikt o zdrowych zmysłach nie leci do mechanika z taką ryską. Podzieliłam się tą informacją z Facetem i jego synem, przez co nasłuchałam się kilku podjazdów ad personam z ich strony. W kilku żołnierskich słowach usadziłam chłopaka, który, swoją drogą, mógłby być moim synem. Jak widać, szacunek wynosi się z domu.

Po kolejnej krótkiej wymianie opinii na temat tej rysy, Rodzicielka powiedziała Facetowi jasno, że ma iść z tym do sądu, bo ona nie będzie mu nic płacić, ale chętnie zobaczy monitoring z parkingu, żeby udowodnić mu, że nie obiłam mu tych drzwi. Nagle cała piekielna rodzinka schowała uszy po sobie, wsiadła do samochodu i pojechała w siną dal bez słowa.

Wątpię żeby Facet pojechał z tym do sądu, bo jestem pewna, że była to zwykła próba wyłudzenia. Dlaczego?

Cóż... Mam bardzo dobrą pamięć do detali. Mój mózg rejestruje różne rzeczy, ale nie wydobywa ich wtedy, kiedy trzeba. Jestem jednak pewna 3 rzeczy:
1. Nie otworzyłam drzwi na tyle szeroko, by dotknąć samochód obok. Żeby zarysować sąsiednie auto w ten sposób, musiałabym przyłożyć dużo więcej siły przy otwieraniu drzwi. Zapamiętałabym uderzenie.
2. Ten konkretny samochód nie stał tam, kiedy parkowaliśmy nasz. Zaparkowaliśmy obok czarnego samochodu typu Seat Leon, a nie obok ciemnoniebieskiego Opla Astry Twintop.
3. Facet był dziwnie dobrze przygotowany. W ręku miał notesik, w którym miał już zapisane kilka rejestracji i nazwisk. Do tego wersje wydarzeń jego i żony nie pokrywały się ze sobą. Być może myślał, że jak trafił na dosyć dobry samochód na warszawskich blachach (sam był ze Śląska i dobitnie powiedział, co sądzi o Warszawie), to właściciele od razu wyskoczą z kilku stówek, nie pytając o nic...

Urlop naciągacze

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 78 (140)

#82676

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W nawiązaniu do historii http://piekielni.pl/82619.

Dobre 10 lat temu przypałętała się do mnie kolka nerkowa i, niestety, bardzo regularnie dawała o sobie znać. Lekarz pierwszego kontaktu polecił mi udać się na ostry dyżur urologiczny do warszawskiego Szpitala Praskiego, w razie gdyby atak znowu się powtórzył przed zaplanowaną wizytą u urologa. Na tę okazję nie musiałam długo czekać - dwa dni później, w pewien zimowy, mroźny poranek, siedziałam w taksówce zielona z bólu.

Ostry dyżur urologiczny w Praskim działał wówczas tak, że lekarz przyjmował po prostu nagłe przypadki między zapisanymi pacjentami. Obecnie, chyba już się tego nie praktykuje i kolki nerkowe lądują na SORze.

Jak możecie się domyślić, kiedy dotarłam do gabinetu po odbębnieniu wszystkich formalności, zastałam całkiem pokaźną kolejkę do lekarza. Średnia wieku 60+. Jak również możecie się domyślić, czekające panie (o dziwo, nie panowie) podniosły larmo, kiedy lekarz zaprosił mnie do gabinetu.

Badanie trwało 3 minuty. Lekarz po opisie bólu wiedział, co mi jest, ale dla pewności skierował mnie na prześwietlenie. Kiedy wróciłam pod gabinet z wynikiem prześwietlenia jakieś 15 minut później - nadal zielona z bólu i zgięta w pół - jedna z pań uraczyła moją mamę swoją diagnozą. Według niej, nic mi nie było. Po prostu "przewiało mi nerki, bo pewnie noszę kurki, co ledwie pępek zakrywają i obściskuję się nie wiadomo z kim na mrozie". Wcześniej widziała, jak zdejmuję gruby płaszcz sięgający mi do kolan.

Przekazanie wyników, wypisanie recepty na silniejszy analgetyk i zastrzyk przeciwbólowy zabrały lekarzowi również 3 minuty. Oburzona pani od diagnozy miała umówioną wizytę dopiero godzinę później.

ostry dyżur pacjenci

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 169 (187)

#82680

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielny taksówkarz?

Pisząc poprzednią historię o ostrym dyżurze, przypomniałam sobie, że nie tylko pacjentka była piekielna tamtego dnia. Wiadomo przecież, że jak coś idzie źle, to po całości.

Kolka nerkowa pojawiła się nad ranem i w ciągu kilku godzin przybrała na sile, dlatego postanowiłyśmy z mamą jechać na ostry dyżur. Mama zadzwoniła po taksówkę jednej z najbardziej znanych (i najdroższych) warszawskich korporacji, która nie cieszy się najlepszą opinią, ale ma za to łatwy do zapamiętania numer.

Czarny, wypucowany mercedes podjechał. Kierowca słowem się nie odezwał. Wsiadłyśmy, podałyśmy cel naszej podróży - Szpital Praski - i ruszyliśmy. Ja zielona z bólu, mama zaniepokojona moim stanem.
Podróż spod mojego domu do szpitala trwa zazwyczaj 10-15 minut. Chyba, że wpadnie się w korek...

Nie wiem czy kierowca nie znał zbyt dobrze Warszawy (nie miał GPS), czy kurs okazał się dla niego na tyle nieatrakcyjny, że postanowił sobie na nim dorobić najwięcej jak się da (a może taka jest polityka firmy?). W każdym razie, postanowił pojechać przez ulicę Radzymińską, która w porannych godzinach szczytu była wtedy koszmarem każdego kierowcy, mimo że miał do wyboru dwie inne, dużo lepiej przejezdne trasy dojazdowe.
Wtedy, bo było to 10 lat temu, przed przebudową trasy W-Z (pomnik Czterech Śpiących, Trzech Pijanych stał jeszcze na swoim miejscu), kiedy skrzyżowanie przy Dworcu Wileńskim było jednym z najgorszych w Warszawie, a stacja drugiej linii metra w tamtym miejscu była dopiero w planach.

Jak możecie się domyślić, utknęliśmy w korku. Mimo próśb by skręcić w inną ulicę i ominąć korek, bo w końcu nie jechaliśmy na wycieczkę, a do szpitala, kierowca nadal pchał się w tą nieszczęsną Radzymińską. Czas mijał. Ja, coraz bardziej zielona z bólu, poczułam, że robi mi się niedobrze. Opcje były dwie: albo mój pusty żołądek miał dość ciągłego ruszania i hamowania, albo ból był tak silny, że przyprawiał mnie o mdłości. W tym drugim przypadku, zazwyczaj kończyło się to pawiem. Powiedziałam wtedy do mamy: "Zaraz się porzygam".

I nie musiałam dwa razy powtarzać. Kierowca chyba wyobraził sobie armagedon jaki mogłabym spowodować na jego skórzanych tapicerkach. Nagle jakoś udało mu się wybrnąć z korku i dowieźć mnie pod szpital w ekspresowym tempie. A mógł tak od razu... Być może już kwadrans wcześniej złapałby bardziej lukratywny kurs, bo przed szpitalem chętnych nie brakowało...

taksówkarz

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 151 (163)
zarchiwizowany

#82645

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Musiałam ostatnio wysłać standardową formułkę o RODO do klientów sklepu internetowego, którego administracją się zajmuję. Maile poszły w jeden wieczór. A potem straciłam wiarę w nasz piękny naród...

Po pierwsze: serio tak ciężko jest się wysilić i napisać prośbę o skasowanie danych? Większość wiadomości zwrotnych jakie dostałam to żądania. Tak. Nie żadne "proszę o usunięcie moich danych", a "ŻĄDAM natychmiastowego usunięcia danych". Żadnego dzień dobry, pozdrawiam, pocałujcie mnie w rzyć. Nikt nie oczekuje podania na 5 stron z uzasadnieniem prośby i plikiem załączników. Wystarczy wpisać jedno słowo na P.

Po drugie: zastanawiam się, co siedzi w głowie osoby, która napisała wielką czerwoną czcionką "USUŃ NATYCHMIAST MOJE DANE" (tak, to jest dokładny cytat). Czy tak się odnosi do każdej obcej osoby, którą spotka na ulicy?

Po trzecie: prawnik (o ironio!), który oburza się, że jakim prawem Aledrogo udostępniło nam jego dane po tym jak dokonał zakupu w naszym sklepie na tymże portalu. On zgody nie wyrażał! Korci mnie, żeby odpisać mu, że inaczej nie dostałby tego, co zamówił.

Oczekujemy od innych uprzejmości, a sami się nią nie popisujemy.
Ciekawostka: Nigdy nie spotkałam się z takim zachowaniem ze strony klientów lub przedstawicieli handlowych z innych krajów (a codziennie z takowymi mam do czynienia).

Quo vadis, Polsko?

rodo polska

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 0 (56)

#82582

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nawiązując do historii http://piekielni.pl/82568...

Chodzę do kina mniej więcej raz w tygodniu. Normą jest zajmowanie miejsc, których się nie zarezerwowało. Najczęściej macham na to ręką i siadam gdzie indziej, jeśli wiem, że sala nie jest zapełniona po korek (zazwyczaj nie jest). Ale zdarzyło mi się "przesadzać" kogoś z mojego miejsca i następnie widzieć, jak ta sama osoba przesiada się na jeszcze inne miejsce, bo znowu usiadła na czyimś. Zastanawiam się wtedy, po co takie osoby zajmują miejsca, których same sobie nie wybrały...

Szczytem kinowego chamstwa była jednak inna sytuacja. To, że ekran telefonu miga od czasu do czasu w sali, to norma. Ale co siedzi w głowie osoby, która robi sobie selfie czy nagrywa jakieś filmiki z filtrami ze Snapchata i z flashem podczas filmu?!

Za pierwszym razem te osoby siedziały zbyt daleko mnie, by zwrócić im uwagę. Za drugim razem dziewczyny w moim wieku (czyli już bliżej im było do 30 niż do 20) siedziały przede mną.

Powiedziałam im, żeby wyszły, jeśli film aż tak bardzo je nudzi. Nie wyszły. A co je nudziło w filmie przygodowym z główną bohaterką odgrywaną niegdyś przez Angelinę Jolie, to nie wiem...

savoir_vivre

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 109 (121)

1