Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

plombabomba

Zamieszcza historie od: 14 czerwca 2011 - 7:40
Ostatnio: 12 marca 2018 - 22:13
  • Historii na głównej: 8 z 11
  • Punktów za historie: 4192
  • Komentarzy: 93
  • Punktów za komentarze: 1043
 

#81476

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miał być komentarz do 81449, ale tradycyjnie za długo wyszło.

Małżonek mój ukochany miał kiedyś, jeszcze w kawalerskich czasach, mamę dopisaną do swojego konta bankowego. Ot tak, na wypadek gdyby mu się coś nagle stało. Mama zmarła, małżon zatargał do banku wszelkie wymagane papierki, aby dane mamy z konta i lokat usunąć. Zrobione, ok. I tak sobie to konto tam wisiało jako "kasa na czarną godzinę" bo my po ślubie założyliśmy wspólne konto, w innym banku. No i tak się złożyło, że skumulowały nam się większe wydatki i zaszła potrzeba sięgnięcia po tę "zapomnianą" kasę.

I się mąż w banku dowiedział, że konto zostało zablokowane. Dlaczego? Ano bo skończyła się ważność dowodu osobistego mojej teściowej. I odblokują dopiero, kiedy dostarczymy jej nowy dowód. No ale chwila, teściowa od 8 lat nie żyje.... papiery były dostarczone do banku... Nie szkodzi, ktoś zapomniał "odhaczyć" w systemie, ale to nie ma problemu, bo kiedy doniesiemy dowód teściowej, to oni odblokują konto.
No nie... nie doniesiemy, bo zmarłym nie wydają już dowodów. Poza tym cała papierkologia z naszej strony została załatwiona 8 lat wcześniej, to oni popełnili błąd, więc niech naprawią teraz.
Pani rozłożyła ręce i ona nie wie co ma zrobić, bo jak ona nie wklepie nowego dowodu, to system nic jej na tym koncie nie pozwoli zrobić. Więc mamy go dostarczyć i już.

Wymiana pism z bankiem trwała kilka miesięcy, w końcu odblokowali.

włoski bank pocztowy

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 201 (207)

#80298

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Środkowe Włochy, mała miejscowość, poniedziałek, 5 rano. Pobudka, marsz do łazienki, rzut okiem w lustro i wielkie "o k...a!!!". Jak nic ospa mnie wysypała przez noc. Po prostu jedna wielka tragedia. Twarz, szyja i dekolt.
Na czole policzyłam: 37. Po godzinie krosty wyszły również na brzuchu i plecach. W sumie to już są ze 3-4 dni, jak się czuję ogólnie rozbita, jakby mnie coś brało, ale bez żadnych kaszli czy katarów. I teraz ta postępująca wysypka, co to najpierw są czerwone plamki, ale szybko zmieniają się w gustowne krosty. Trochę swędzi. No jak nic ospa, galopem na nocną opiekę lekarską, bo czynne do 8, po zwolnienie z pracy.

No i teraz piękne:

1. Dla dyżurnej lekarki to ja mam uczulenie na coś. No bo żeby dorosła kobieta i ospa? Ospę to małe dzieci mają. I to nic, że ja ospy w życiu nie przechodziłam i nie mam żadnych alergii.

2. Zawołała kolegę z pogotowia, żeby mieć drugą opinię. On najpierw stwierdził, że ospa. Ale ona chwyciła drewnianą szpatułkę - myślałam, że mi chce gardło oglądać. A ta franca mi przeciągnęła kantem po 3 krostach na czole, żeby mu pokazać, że nie wychodzi z nich ropa. Bo jakby to była ospa, to by wychodziła ropa. (Będę miała śliczne blizny dzięki babsku, bo oczywiście te 3 krosty się teraz babrzą i nie chcą goić.
Wyszłam stamtąd z diagnozą, że to nie ospa, chociaż może i ospa. I bez zwolnienia, bo w sumie to oni nie wiedzą co to, najpewniej alergia.

3. Rodzinny, 4 godziny później. Krosty miałam już również na nogach i ramionach.
Obejrzał i... alergia. Ale ja nie mam żadnych alergii. A to może ODRA. Aha. Odrę już przerabiałam, prawie 40 lat temu. A... to w takim razie może ospa. Ale to mało możliwe, bo ospę to dzieci mają... No ale przynajmniej dał zwolnienie.

Trzech lekarzy, żeby rozpoznać ospę i diagnoza, że "być może".

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 138 (156)

#75803

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkam w małej miejscowości. Mamy tu niewielki lasek sosnowy, a w nim plac zabaw. Jedno z niewielu miejsc przeznaczonych dla dzieci.

Wczoraj rano ktoś wymazał czarną farbą sprzęty na placu zabaw. Kilka imion, durne teksty i rysunki, jakieś bohomazy. W końcu Halloween było, nie?

Zrobiłam fotki i wrzuciłam na fejsa, bo mnie wściekło - córa mało co nie starła tego tyłkiem ze zjeżdżalni, a jeszcze świeże było.

Miejscowość mała, ludzie oburzeni chuligaństwem, lokalna gazetka zaraz podłapała fotki i zamieściła artykuł o wandalach.

I dzisiaj przed szkołą napada mnie jedna matka - jakim prawem zrobiłam te zdjęcia? Mi nie wolno robić takich zdjęć! Tam jest napisane imię jej syna! Ja nie mam prawa robić takich zdjęć!

Ahaaa...

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 436 (458)

#72993

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Miał być komentarz do historii http://piekielni.pl/72990, ale za długo wyszło.

We mnie też się gotuje, kiedy obcy ludzie upierają się, żeby coś dać mojej córce. Po pierwsze, to córę uczę, żeby niczego do jedzenia od obcych nie brała - świat jest pełen świrów, nigdy nie wiadomo. Po drugie to coca-coli oraz chipsów wszelakich nie uznajemy za rzeczy jadalne - dziecko to rozumie i w pełni pogodziło się z faktem, że niektóre rzeczy szkodzą, więc my ich nie jemy, a w zamian możemy zjeść coś innego, pysznego, co nie szkodzi. A do tego przez zestaw leków (silna alergia na roztocza) ma skłonności do tycia, więc słodycze są raz w tygodniu w ilości rozsądnej. No i oczywiście jestem wyrodna matka-wariatka, bo kiedy zostajemy po szkole na placu zabaw, to nie lecę do sklepiku po chipsy czy batony, tylko przynoszę ze sobą pojemnik z pokrojonymi owocami albo jakąś inną, nieprzetworzoną przekąską. I wodę do picia, a nie jakiś kolorowy napój.

Na tym placu zabaw jest stały zestaw bywalców, spotykam wciąż tych samych rodziców. No i kiedyś taka akcja miała miejsce: jedna z mamusiek pyta, czy skoczę z nią do sklepu po coś na podwieczorek dla dzieci.
- Dzięki, nie, moja właśnie zjadła.
- Aha... A to może chociaż chipsy byś jej kupiła?
- Nie.
- Aha... A to kupić jej?
- Nie, dzięki, nie kupuj.
- Ale ja zapłacę.
- Nie, dzięki, mała nie je chipsów.

Kobitka poszła i wróciła z chipsami, wręczyła młodej. Ta się popatrzyła jak na wariatkę, podeszła do mnie i pyta, co ona ma z tym zrobić, bo tamta pani jej dała. Powiedziałam "wyrzuć". No to młoda sru torbę do kosza i poleciała się bawić. I to był ostatni raz, kiedy na tym placu zabaw próbowano coś wcisnąć mojej córce.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 312 (372)

#72138

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z dzisiaj.

Jestem we Włoszech, zajechałam do koleżanki, która mieszka w małej miejscowości, około 1000 mieszkańców. Wynajęty dom trochę na uboczu pipidówy. Kawkujemy, plotkujemy i nagle pukanie do drzwi. Minutę nam zajęło zdziwienie typu kto to może być, ja na nikogo nie czekam, może brat czegoś zapomniał. A dobijanie się do drzwi coraz bardziej natarczywe, przeszło w walenie chyba pięścią, a po chwili to już chyba w kopanie, bo aż drzwi latały. I tak dobre 5 minut, jakby ktoś miał zamiar wejść razem z drzwiami.

No to krótka piłka - telefon po karabinierów, bo koleżanka wraz z dziećmi rok temu została "prewencyjnie oddalona z domu" w asyście karabinierów po tym, jak mąż jej złamał rękę i kolejny raz wtłukł. A że szanowny małżonek czasem odwiedzał i awanturował się pod jej domem, to nawet nie podchodząc do okna obstawiałyśmy, że to on. Przyjechali panowie w mundurach po około 10 minutach - walenie w drzwi przez cały ten czas nie ustawało - za drzwiami się uspokoiło, moment ciszy i telefon, że można otworzyć. Otwieramy, a tam... patrol, ksiądz i 2 ministrantów. Bo oni widzieli, że wchodziłyśmy, więc skoro jesteśmy w domu, to się dobijali.

PS Tutaj w okolicach Świąt Wielkanocnych chodzi coś w rodzaju kolędy, błogosławią domy i biorą "cołaskę". Koleżanka się nie spodziewała, bo zapowiadali, że będą chodzili przed świętami, a ona wtedy wyjechała na parę dni. Chodzili jednak po świętach, bo ksiądz miał grypę.

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 268 (316)

#62571

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wynajęłam ludziom kawalerkę. Bardzo, bardzo młodemu małżeństwu. Kawalerka po remoncie, część sprzętów nowych, m.in. nowa lodówka.

Nie minął miesiąc od zakupu, jak lokatorzy dzwonią do mnie, że lodówka z tyłu popuszcza jakiś płyn i śmierdzi. I bardzo się nagrzewa. Do serwisu dzwonili, ale serwis nie chce rozmawiać z lokatorami tylko z właścicielką lodówki. No ok: zadzwoniłam, zgłosiłam, podałam nr do lokatorów żeby się Pan Serwisant mógł na termin umówić, powiedziałam że dalej to już wszystko z lokatorami proszę i zapomniałam o sprawie.

Za tydzień lokatorka dzwoni: Pan Serwisant był, ale nie obejrzał lodówki bo go plecy bolą i nie będzie się schylał. Zalecił wymycie octem wewnątrz... Nie chciał usłyszeć, że śmierdzi tył lodówki, a nie wnętrze. I odmówił dalszej rozmowy z lokatorami, bo nie są właścicielami lodówki... W serwisie rozpierduchę zrobię jak tylko uwierzę, że to się działo naprawdę.

serwis Candy Koszalin

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 557 (635)
zarchiwizowany

#40941

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia z wczoraj. Musiałam się z tym przespać, żeby uwierzyć. To nie był sen.

Wujek tysiąclecia.
Szwagier ma działkę na odludziu. Duuużą, przy działce lasek, za nim droga szybkiego ruchu. Na tej działce różne rzeczy uprawia, ja w tym roku też uprawiam kawałek. Są zwierzęta - kury, indyki, świnie, banda kotów i 4 psy. Dwa z nich to wielkie psiska rasy pastore abruzzese, z czego jeden (WAŻNE) agresywny, na łańcuchu.
Na działce są budynki gospodarcze rozmieszczone tak, że z kurnika, chlewu ani składziku nie widać wejścia ani okien od części wypoczynkowej, którą nazywamy "pokojem".
Przy tych budynkach milion rzeczy na które można się wdrapać i spaść na coś ostrego, bo budowa szopki i muru w toku, narzędzia rolnicze wszędzie wokół.

Szwagier ma 60 lat. Moja córka ma 3 lata.

No i wczoraj na tej działce idę zebrać ostatnie pomidory (z pomidorownika nie widać "pokoju" ani reszty pomieszczeń), ciągnąc córę za sobą. Nie chciała iść, a samej nijak zostawić w takim otoczeniu. Szwagier zaproponował, że ją popilnuje te pół godzinki. OK. Dwoje dzieci wychował, jak ma siedzieć i patrzeć jak trawa rośnie, to niech małej pilnuje.
Po 15-20 minutach wracam i zastaję szwagra w składziku, zaplatającego warkocze czosnku. Małej ani śladu. Pytam gdzie jest a SZwagier na to:
SZ: "NIE WIEM, mówiła że idzie do pokoju."
JA: "Kiedy to było?"
SZ: "A z 10 minut temu."
Pierwsze co sprawdziłam, to budę Mojry. Pies znany w okolicy z tego, że zagryzł i zjadł kozę, o kurach nie wspominając. I między wejściem do pokoju a budą jest jakieś 20 metrów.
Córka faktycznie poszła do pokoju, kiedy tam weszłam, to moja trzylatka kroiła kiełbasę nożem bo zgłodniała.
Do teraz zastanawiam się, czy mi się to nie śniło. Szwagrowi nic nie powiedziałam, pojechałyśmy bez słowa do domu. Odbiera mi mowę w obliczu takiej głupoty i nieodpowiedzialności.

działka szwagra

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -5 (39)

#30622

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dwa lata temu poszłam do ginekologa w pięknym mieście na polskim Pomorzu. Prywatnie. Na przegląd podwozia i zderzaków.

Wszystko super, ale pan doktor coś mi w lewej piersi namacał. Zrobił usg na przedpotopowym sprzęciku i stwierdził, że jest "jakaś zmiana". Duża. I że trzeba to dokładnie zdiagnozować. Wypisał karteczkę z nazwiskiem i nr telefonu jakiejś pani i przykazał do niej iść na specjalistyczne usg. Koniecznie do niej, do nikogo innego bo ona najlepsza. Koniecznie do niej. On już dzwoni, że ja idę. No ok, pójdę. Za wizytę doktorek skasował nie pamiętam już ile (nie był to najtańszy ginekolog w mieście) i poczłapałam do pani specjalistki.

Urzędowała w takiej przychodni, gdzie jest wielu różnych lekarzy. Wyciągam się na leżance, żel, usg startuje. I od razu baba na mnie z ryjem, że dlaczego ja do tego dopuściłam! Jak tak można! To igranie ze śmiercią! Tu jest trzycentymetrowy guz, nowotwór, jak można tyle z rakiem zwlekać! Ubrać się i marsz do doktorka, koniecznie do niego, bo inaczej to normalnie śmierć!
Za usg oczywiście zapłaciłam, prawie tyle co doktorkowi.

No i poczłapałam do domu, wyjąc po drodze i dzwoniąc do mamy. U nas rak piersi rodzinny, babcia i mama operowane. Kiedy doszłam do domu, to już miałam umówioną wizytę u maminego lekarza.
Tego samego dnia mammografia i kolejne usg. I lekarz stwierdził "TU NIC NIE MA". Zanim wyjechałam do siebie, to miałam zrobione jeszcze 4 razy usg, co tydzień. Tak żebym spokojna jechała.

Kilka dni temu zgadałam się z przyjaciółką z Polski. Zrobili jej dokładnie to samo - nastraszyli guzem w piersi, rakiem. Latała tak między tym doktorkiem i "specjalistką" przez jakiś czas, a on zapisywał jej tabletki hormonalne i kasował za wizyty. W końcu raz koleżanka namówiła ją na wizytę u innego lekarza i... jej rzekomy guz nie istniał.

Koszalin prywatny ginekolog i spółka

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1000 (1046)
zarchiwizowany

#22268

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Skoro o "udających wierzących" zaczynamy, to i ja opowiem, jak mnie ksiądz proboszcz wrobił w udawanie wierzącej na moim własnym ślubie.
Wierząca nie jestem. Katoliczka formalnie tak, bo mnie ochrzcili jak byłam zbyt mała, żeby zaprotestować. Nie podejmuję kroków w celu wypisania się z klubu tylko dlatego, że za dużo z tym zawracania gitary.
No to do rzeczy: ślub mamy cywilny. Urodziłam dziecko i małżonek (wierzący) postanowił je ochrzcić. Ja się zgodziłam. (Tylko dlatego, że miejscowość to zadupie i nie chcę, żeby małej dokuczali. Po mnie spływa co mówią, ale dziecku w szkole mogłoby być różnie.) No to co? To do proboszcza. Ano chrzest - jasne, sper! Ale najpierw musicie się pobrać a nie tak w grzechu żyć. No to wyjaśniam: nie żyjemy w grzechu, mamy ślub cywilny, kościelny nie jest warunkiem koniecznym do chrztu a ja nie jestem wierząca i nie bardzo sobie wyobrażam ewentualny ślub kościelny. Proboszcz najpierw się trochę zapowietrzył, następnie stwierdził, że bez ślubu kościelnego dziecka nie ochrzci. Ok, ja się nie będę żreć z proboszczem, co całą wsią trzęsie. Mężowi zależało na tym chrzcie ale w sumie to możemy dziecko ochrzcić w Polsce, i tak się wybieramy. Aaa, to jak tak to zaraz, to nieee, to możemy jakoś wybrnąć... I proboszcz zaproponował (bardzo uprzejmie i na spokojnie) żeby zrobić taki "specjalny" ślub: osoby wierzącej z niewierzącą. Ponoć mają taką procedurę oficjalną. Wytłumaczył, że wszystko sprowadzi się jedynie do podpisania papierków w jego kancelarii, oczywiście w obecności świadków. Coś, jakby ten ślub kościelny to brał mój mąż ze mną, ale ja z nim już nie, bo nie jestem wierząca. Z dokumentów wymagał jedynie papiurka z parafii, gdzie byłam chrzczona - zaświadczenia, że nie brałam ślubu kościelnego w Polsce. OK. No to się zrobi. Papiurek załatwiłam, termin umówiony (na dwa dni przed chrztem małej). Pojawiamy się na czas, my i świadkowie, parę uprzejmości i pytanie: "Obrączki macie?" ... Ogólny karpik, bo mieć to mamy ale w domu, nie nosimy i nikt nie pomyślał, żeby je zabrać bo to przecież tylko podpisanie papierków w kancelarii... "No tak! Ale obrączki mają być! Wróćcie jutro!"
Dobra, minęło 24h i pojawiamy się w kancelarii w komplecie: młodzi, świadkowie i obrączki. Proboszcz już czeka i... prowadzi nas do kościoła, gdzie jest takie hmm nie wiem jak się nazywa, takie miejsce z boku ołtarza gdzie się udziela ślubów (taka wnęka wielka z jakby osobnym małym ołtarzem, stoliczkiem na obrączki i dokumenty itd "pod śluby" przygotowane). No i wziął i odprawił normalny ślub, z błogosławieństwami, modlitwami i całym cyrkiem. Ciekawie to musiało wyglądać dla obecnych w kościele - ja byłam w starych jeansach, rozciągniętym golfie i przypadkowej kurtce, bez makijażu i fryzury, z niewyspaną twarzą młodej mamy, a i mąż nie lepiej wyglądał bo z kościoła miał śmigać prosto do pracy, a że w budowlance robi...
Tym sposobem mam normalny ślub kościelny, mimo że zadeklarowałam "niewierność" na samym poczatku i nie byłam u komunii ani bierzmowania...
Czy oni mają jakieś bonusy za ilość ślubów w parafii ?

Edit: dopisuję, bo widzę że nie wyjaśniłam i wprowadziłam zamieszanie.
Nie myślę, że mam normalny ślub bo była ceremonia ( o której mógł uprzedzić to byśmy się ubrali jak ludzie... albo zrezygnowali i ochrzcili faktycznie w Polsce i bez ślubu kościelnego). Ja wiem, że mam normalny ślub, a wiem od samego proboszcza. Bo w oficjalnych papierach musi być porządek a "u niego" mam ten specjalny ślub.

zabita dechami dziura we Włoszech

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 126 (262)

#12657

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkam w małej, bardzo małej miejscowości. Jak wiele osób tutaj mam kominek. Pewnego pięknego dnia mój mąż przywiózł traktorem drzewo pocięte na kilka kawałków (wycinka legalna, zezwolenie, drewno nasze). Kawałki miały po jakieś 2 metry, drewno suche więc nie tak ciężkie jak świeże, no ale jednak taki dwumetrowy kołeczek swoje waży. Ślubny zwalił to przed domem i przyszedł na obiad. Jemy sobie, patrzę w okno... a tam [S]ąsiadka (znana miejscowa "podkradaczka" drewna i przydomowych roślin doniczkowych) ciągnie jeden kołek do siebie. Ciągnie i mało jej żyłka nie pęknie, czerwona, spocona, zasapana. No to mój ślubny z okna na nią, że co robi, przecież to nasze. A co kobitka na to?
[S]: A po co ci to, przecież to spróchniałe! Zresztą leży bliżej mojego domu (bo już kawałek przeciągnęła), to jest moje drewno!

Oj to mi chłop wystartował na dwór, wyrwał to babie z rąk, od złodziejek nawstawiał i odniósł na miejsce. Obiad dokończyliśmy zerkając co chwila za okno, bo to nie była pierwsza taka akcja tej pani i wiedzieliśmy, że może jeszcze próbować. Faktycznie, kręciła się w pobliżu, ale chyba już zmęczona była bo nie próbowała niczego do siebie ciągnąć.

Dnia następnego wieszam sobie pranie na balkonie... ręcznie haftowany, przepiękny obrus. Na dole kręciła się Sąsiadka, na ławeczce plotkowały dwie starsze panie.
[Pani nr 1]: Jaki cudny ten obrus, sama robiłaś? (Tak, wali mi na ty choć się praktycznie nie znamy, a lat mam 40)
[Ja]: Nie, moja babcia zrobiła.
[Sąsiadka]: Oj, to babcia mnóstwo czasu poświęciła.
[Ja]: Tak, babcia nie chodziła kraść drewna, to miała czas na haftowanie.
[Sasiadka]: O, to babcia była złodziejką?
Mnie opadły witki, ale wiarę w ludzi przywrócił mi tekst przechodzącego dziadka:
- Co, szukasz jakiejś koleżanki po fachu?

załamująca sąsiadka

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 711 (769)