Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

unana

Zamieszcza historie od: 5 lutego 2015 - 10:26
Ostatnio: 22 lipca 2022 - 11:27
  • Historii na głównej: 12 z 19
  • Punktów za historie: 2336
  • Komentarzy: 90
  • Punktów za komentarze: 450
 

#89497

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia #89490 przywołała wspomnienia z pracy w korpo.

Swego czasu pracowałam na help desku, czyli tak zwanych "słuchawkach". Mój zespół obsługiwał pewną bardzo znaną międzynarodową firmę, która swoje placówki ma dosłownie w każdym kraju na świecie. Rozwiązywaliśmy problemy tylko pracowników tej firmy i co ważne - dotyczące wyłącznie służbowych spraw, służbowych telefonów/komputerów itp itd Było to bezwzględnie przestrzegane przez nas i mieliśmy procedury, które w pierwszych sekundach rozmowy pozwalały nam upewnić się, że dzwoni pracownik tej firmy, a nie ktoś kompletnie z zewnątrz - w żaden sposób nie związany z firmą.

Żeby się do nas dodzwonić, można było zrobić to ze stacjonarnych telefonów w siedzibie i wtedy numer wewnętrzny do nas był kuriozalnie łatwy do zapamiętania (90% telefonów wykonywali Amerykanie, więc to już wiele mówi) ale był też oczywiście pełny numer "zewnętrzny" pozwalający dodzwonić się do nas będąc poza siedzibą (to były czasy przed pandemią ale już wtedy było trochę osób, które pracowały zdalnie z domu lub po prostu były w "terenie").

W teorii numery do nas nie mogły być opublikowane nigdzie na stronach dostępnych poza wewnętrzną siecią i pracownicy mieli wbijane do głów, że NIE WOLNO im rozdawać telefonu do nas rodzinie i znajomym. To oczywiście teoria, bo w praktyce oczywiście robili to.

Możecie zapytać - ale po co mieliby podać numer telefonu komuś kto nie pracuje w tej firmie? A po to, żebyśmy za darmo naprawili komuś komputer albo przynajmniej zdiagnozowali problem i podali na tacy co należy zrobić.

Wspominałam, że pracownicy tej firmy mogli pracować zdalnie z domu i korzystali z tego. Jedni zabierali do domu swój służbowy laptop, a inni łączyli się ze swojego domowego komputera zdalnie do sprzętu w biurze. I oczywiście zdarzały się problemy - komputer nie działa/nie łączy się z siecią wewnętrzną firmy/ internet nie działa. No to telefon do nas. I tutaj nie chcę się rozpisywać (bo już i tak to zrobiłam) jakie kolejne kroki trzeba było podjąć ale generalnie - jeżeli sprzęt był "nasz" to sporo mogliśmy zrobić.

Jeżeli prywatny użytkownika no to nie mogliśmy go tknąć i jedyne co to była próba diagnozy na zasadzie - proszę kliknąć i mi powiedzieć jaki komunikat wyświetla się w tym miejscu/proszę wpisać taką i taką komendę i przeczytać informację zwrotną. Byliśmy zobowiązani kontraktem pomóc "naszemu człowiekowi" w usunięciu problemu, który uniemożliwiał mu pracę ale była jednak granica. Jeśli problem leżał w jego prywatnym sprzęcie lub sieci no to musi radzić sobie sam, bo my nie wiemy jaką ma konfigurację sprzętu i oczywiście nie mamy żadnego wpływu na jego dostawcę internetu.

Dawniej nasi przełożeni przymykali oko, gdy jednak podłączaliśmy się zdalnie do prywatnych komputerów i udawało nam się skutecznie naprawić problem (o ile to nie była kwestia po prostu dostawcy internetu), więc ludzie nauczyli się - John, masz problem ze swoim kompem? To masz tu numer do takich fajnych ludzi co "wejdą" do twojego kompa i wszystko naprawią. Tylko trochę musisz zbajerować, że pracujesz tam gdzie jak ale jak trafisz na świeżaka to pewnie nie będzie dopytywać o dane tylko zrobi o co go poprosisz.

I oczywiście zaczęło się robić zbyt dużo takich telefonów, a skoro to nie był pracownik to nie dostawaliśmy pieniędzy za taką sprawę. A wiadomo jak w korpo liczą się $$$

Wyszło mi już długo, więc w osobno opiszę jedną kuriozalną dla mnie sytuację związaną z ludźmi z zewnątrz, którzy teoretycznie nie powinni do nas się dobijać a jednak to robią.

call_center korpo

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 112 (150)

#88408

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Napisałam komentarz do historii Nyjki https://piekielni.pl/88405 ale z jakiegoś powodu zniknął. Zamiast więc pisać to samo jeszcze raz postanowiłam trochę rozwinąć to w historię.

Kraków, Szpital Narutowicza, 2013. rok.

Właśnie urodziłam swoje pierwsze dziecko. Ciąża bez problemów (chociaż pod koniec lekarze na usg mówili: proszę nie nastawiać się na duże dziecko), sam poród też "bajka". Bez interwencji, wszystko "książkowo" i bez problemów. Dziecko małe (2,5kg a urodzone w 39. tygodniu ciąży) ale zdrowe (10/10).

Po dwóch godzinach tylko we troje, pielęgniarka zabrała córkę wyjaśniając, że ona jedzie jeszcze na krótkie i standardowe badania, a ja jadę na oddział położniczy i za moment dziecko do mnie wróci. Tutaj skrócę historię o tym jak zemdlałam przy tej próbie przewiezienia i przewijamy do momentu jak w końcu trafiam na salę - pięcioosobową. Jedyną taką na tym oddziale. Reszta to trójki i dwójki. Jedynek brak.

Za chwilę mam dostać córkę. Jestem bez sił, więc po prostu leżę i próbuję ogarnąć rzeczywistość. Mijają godziny i nikt do mnie nie przychodzi. W końcu o 18.00 (na salę przewieźli mnie o 12.00) przychodzi pielęgniarka i mówi, że na razie nie dostanę dziecka. Nikt nie wie kiedy to nastąpi, mogę teraz do niej iść i wtedy dowiem się więcej.

I tak przez cztery doby moje dziecko leżało pod kroplówką przy dyżurce pielęgniarek. Ja mogłam tylko przychodzić z odciągniętym mlekiem, jeśli był spokojny moment i "dobra zmiana" to mogłam spróbować pokarmić córkę z piersi czy w ogóle wziąć ją na ręce. A tak to siedziałam sama na sali z czterema innymi kobietami i czterema noworodkami. Obserwowałam codziennie jak wypisują jedną, dwie, trzy kobiety z dziećmi do domu i po chwili przyjeżdża świeżo po porodzie kobieta i za moment dołącza do niej dziecko. A za dwa dni wychodzi do domu. A ja dalej siedzę na sali i ryczę pod prysznicem. W końcu wychodzimy do domu po prawie dwóch tygodniach.

Rok 2015. Ten sam szpital. Drobne problemy w czasie drugiej ciąży ale nic poważnego i groźnego. Generalnie ciąża przebiega dobrze, dziecko zdrowe, ja czuję się bardzo dobrze. Na ponad miesiąc przed przewidywanym terminem porodu odchodzą mi wody. W szpitalu nie są w stanie zatrzymać porodu i rodzę wcześniaka z hipotrofią (dziecko jest za małe na dany tydzień ciąży).

Trafiam na dokładnie tę samą pięcioosobową salę. Wiem, że nie wyjdziemy szybko do domu. Syn leży na intensywnej terapii wcześniaczej. Powtarzam sobie, że raz już przez to przeszłam, bardzo dobrze pamiętam jak to było siedzieć bez dziecka na tej sali więc jestem psychicznie gotowa.

Nie jestem. Codziennie obserwuję wypisywanie kobiet z dziećmi do domu i przyjazd nowych. Znowu ciągle płaczę, bo chociaż co trzy godziny mam przynosić odciągnięte mleko, to tylko raz mogę dotknąć synka.

Codziennie muszę odpowiadać na pytania lekarzy na obchodzie: a gdzie jest pani dziecko? Każda nowa osoba na sali (czy to matka czy jej rodzina) pyta o to samo: gdzie jest moje dziecko? I czy ja w ogóle rodziłam? Mam prawie płaski brzuch i chodzę w ciągu dnia po oddziale w leginsach i bluzce na ramiączkach. Na korytarzu wszyscy się za mną oglądają, bo mocno odstaję od tłumu opuchniętych kobiet w babcinych koszulach nocnych. Ale mam w nosie krytykę ze strony lekarzy i pielęgniarek - te leginsy i koszulka dają mi +10000 do zdrowia psychicznego.

Znowu wyjście do domu zajęło nam prawie dwa tygodnie. Pewnym pocieszeniem były słowa ordynator w pierwszych dobach - miejsce matki jest przy jej dziecku. Więc my nie wypiszemy pani bez dziecka, chyba że na pani prośbę.

Nawet nie wiecie jak ogromne było moje szczęście, gdy po trzecim porodzie dostałam dziecko zaraz po przewiezieniu na oddział położniczy (tym razem zawieźli mnie do "trójki") i z rana w drugiej dobie neonatolog powiedziała: wypisujemy was dzisiaj do domu.

szpital poród lekarze

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 155 (203)

#88683

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie wiem jakie wprowadzenie zrobić do tej historii, więc ruszam z kopyta:

Mam dzieci, więc oczywiście zbieramy naklejki z Biedronki. Ale na spokojnie. Jeśli podczas zwykłych zakupów uzbiera się na kilka naklejek to fajnie. Jak ktoś zapyta czy zbieramy, bo ma kilka i nie potrzebuje, to chętnie wezmę, ale to tyle. Dawniej dziadkowie wybierali sami w kasie naklejki i potem wysyłali mi pocztą, ale ostatnio stwierdziliśmy, że wygodniej będzie mi odbierać je u siebie podając ich numer telefonu.

I w sobotę dostałam właśnie taką wiadomość: zrobiliśmy większe zakupy i 9 naklejek się uzbierało to możesz iść je wybrać. I poszłam tak gdzieś godzinę po tym telefonie, a tu niespodzianka: konto puste i naklejek nie ma. Zdziwiona byłam i omawiam sytuację ze sprzedawczynią. Ta mi tłumaczy, że kasjerka kasująca tamte zakupy mogła źle kliknąć na panelu. Jak dziadkowie powiedzieli, że nie wybierają naklejek i mają zostać na koncie to ona kliknęła wybranie ich, ale nie wydała niczego. W tej sytuacji najlepiej napisać reklamację. I tak zostało zrobione.
Okazało się, że tamta kasjerka zrobiła wszystko jak trzeba. Ale naklejki z konta zostały wybrane w miejscowości 10 km dalej.

Co to oznacza? Osoba stojąca w kolejce usłyszała dyktowanie numeru telefonu i informacje o naklejkach na koncie. Nie mogła podać tego samego numeru telefonu w tej samej Biedronce, więc zrobiła to w miejscowości obok, czyli po prostu ukradła je.

Ludzie są bezczelni.

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 194 (206)

#86162

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ty, który kierujesz samochodem i równocześnie piszesz smsy na telefonie lub przeglądasz internet. Piszę do Ciebie - mogłeś zabić matkę i dziecko.

Wracam z synem z przedszkola, to ostatnia prosta, ostatnie przejście przez ulicę. Dochodzimy do przejścia dla pieszych i akurat super nam się udało, że ani z prawej ani z lewej kompletnie nic nie jedzie. Nie zatrzymując się wchodzimy na jezdnię. Gdy już obydwoje jesteśmy w pełni na pasach (czyli jakieś dwa kroki od krawężnika) z naszej prawej strony wyjeżdża auto z zza zakrętu (od tej strony ulica biegnie po łuku i dopiero wychodząc z tego zakrętu widzi się przejście dla pieszych - wcześniej widok na ulicę jest zasłonięty). Nic niezwykłego, to się bardzo często zdarza, że gdy wchodzę na ulicę nie mam żadnego samochodu w zasięgu wzroku i po kilku krokach wyłania się auto, które oczywiście ustępuje mi pierwszeństwa.
Bez zatrzymania dalej idę, syn po mojej lewej równo ze mną. Wzrok mam utkwiony na końcu przejścia ale kątem oka widzę, że auto w ogóle nie zwalnia i jedzie z tą samą prędkością z jaką wyszło z łuku. Chwytam syna, zwalniam i w końcu zmuszona jestem całkowicie zatrzymać się na środku przejścia dla pieszych.

Młody mężczyzna, około trzydziestki, ma głowę spuszczoną i patrzy gdzieś na swoje nogi, jedna ręka na kierownicy. Tuż przed tym jak wjeżdża na przejście podnosi wzrok i z wielkim zdziwieniem patrzy na mnie. Miałam ochotę zapukać mu w szybę gdy mnie mijał, ale stwierdziłam, że nie będzie to dobry pomysł przy tej prędkości z jaką jechał. Zreflektował się już za przejściem dla pieszych i wcisnął hamulec. Myślałam, że całkiem się zatrzyma lub zjedzie na zatoczkę autobusową (jest zaraz za przejściem) ale jednak zmienił zdanie i pojechał dalej.

Apeluję - gdy kierujecie samochodem schowajcie telefon daleko poza swój zasięg!

telefony jedziesz_nie_pisz

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 112 (124)

#85203

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z cyklu: na podniesienie ciśnienia z rana lepsza od kawy jest konfrontacja z łowcą siedzeń.

Wyjaśnienie: generalnie zaprowadzam dzieci do przedszkola na piechotę, ale raz na jakiś czas chcą podjechać autobusem 3 przystanki. Dzisiaj tak właśnie poprosili żebyśmy podjechali. Zgodziłam się, bo rok szkolny jeszcze nie zaczął się dzięki czemu nie ma korków i przejedziemy te trzy przystanki "gładko". Pod blokiem mamy pętlę i później nie ma wielu pasażerów więc w momencie jak wysiadamy to autobus (przegubowy) najczęściej jest w 2/3 pusty.

Historia właściwa: Autobus zatrzymuje się na drugim przystanku i wsiada starsza kobieta
- Tam jest naklejka, że ja mam prawo tu siedzieć. Dzieci nie mają prawa tu siedzieć.
- Tak, ma pani prawo tu siedzieć ale dzieci również mają takie same prawo. Ta sama naklejka pokazuje, że to jest również miejsce gdzie mogą siedzieć dzieci.
- (zaczyna się nakręcać) Tomojemiejscetylkojamogętusiedziećdziecimająstądzejść.
- Proszę pani, obok są puste miejsca, a my wysiadamy na najbliższym przystanku. Może pani usiąść....
- Nie, nie mogę! To moje miejsce i ja tu będę siedzieć!

Dzieci na jej słowa same przesuwają się i we trójkę mieszczą się na dwóch siedzeniach. W tym samym momencie autobus rusza, bo ostatnia osoba wsiadła i zamknęły się za nią drzwi.

- (pod nosem) niewychowane, niekulturalne bachory.... nikt ich nie nauczył jak się odzywać do starszych....
- Przepraszam, ale szacunek i kultura działają w obydwie strony....
- A czy ja gadam do ciebie?! Co ty - przekupka jesteś? Na targu się wychowałaś?
- Mruczy sobie pani pod nosem i obraża mnie i moje dzieci na co ja nie pozwolę...
- Widział ją jaka przekupka... zamknij gębę lepiej... niewychowane to... od pińcetplus we łbach się przewróciło... kto to widział żeby tyle pieniędzy dawniej dostawać.... nie szanują starszych ludzi....

Nie jestem w stanie przytoczyć całej naszej wymiany zdań, bo kobieta wypluwała z siebie przeróżne określenia z prędkością karabinu maszynowego i gdy ja zaczynałam mówić natychmiast starała się mnie przegadać, zagadać, zagłuszyć i prowadziła swoją jedyną i słuszną narrację. Po kilku próbach zacisnęłam zęby, bo nie miała sensu jakakolwiek dyskusja, a tak jak mówiłam - zaraz wysiadaliśmy.

Nie jeden, nie dwa, nie sto razy ustępowałam miejsca osobom starszym i ogólnie takim które potrzebowały usiąść. Tak samo bywały sytuacje, gdy prosiłam moje dzieci by przesiadły się. Tutaj tak samo poprosiłabym dzieci, aby usiadły obok gdyby ta kobieta powiedziała coś w stylu: czy dzieci mogłyby się przesiąść, bo np na to miejsce jest mi najłatwiej wejść i potem z niego zejść? Tylko tyle by wystarczyło i ani bym nie dyskutowała ani nawet nie zastanawiała się. Ale jak ktoś startuje z takimi tekstami i w taki sposób...

komunikacja_miejska

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 155 (179)

#83780

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Może ktoś pamięta jak kiedyś opisywałam używaną golarkę do strefy bikini w Lidlu, postawioną na półce do kupienia z włosami łonowymi w pakiecie.
Dzisiaj kolejny raz przekonałam się jacy ludzie potrafią być obrzydliwi.

Zakupy w Auchan. Przy okazji przypomnieliśmy sobie, że trzeba mieć w co zapakować prezenty dla dzieci. Kilka minut grzebania w koszu z papierem do pakowania i można jechać do kasy.
Kierujemy się już na parking i nagle mąż mnie trąca i pokazuje na jedną z tub papieru prezentowego. Ja patrzę i nie wierzę.... Jeśli ktoś nie wie, to taka tuba papieru do pakowania prezentów owinięta jest w przezroczystą folię. Ta folia jest na końcach zgrzewana i zostawiony jest nieduży otwór. Do jednej z tub, przez ten właśnie otwór ktoś wepchnął zużytą gumę do żucia i przykleił od środka do papieru....

Brakuje mi już słów na odpowiednie skomentowanie takiego zachowania...

auchan zakupy obrzydlistwo

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 107 (133)

#70090

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ponad 40 lat temu moja mama pojechała do szpitala, aby urodzić swoje pierwsze dziecko. Jak może niektórzy wiedzą - często pierwszy poród bywa długi. Tak też było w tym przypadku.

Moja matka już sił nie miała, poród trwał bardzo długo i błagała lekarza o cięcie, bo czuła, że to skończy się źle. Co na to lekarz?

Powiedział jej prosto w twarz, że operować nie będzie, bo woli iść spać (były już późne godziny wieczorne) i dlatego MUSI urodzić siłami natury. No i urodziła.

Moja siostra była niedotleniona, lekarze straszyli, że będzie warzywem, ostatecznie stwierdzono dziecięce porażenie mózgowe spowodowane ciężkim porodem. Szczęście w nieszczęściu opóźnienie, jakie lekarze zdiagnozowali wynosiło tylko pół roku, więc w późniejszym wieku wszystko się wyrównało i siostra jest zdrowa.

Ktoś powie: ale to było tak dawno temu. Niestety, ale niektórzy lekarze są niereformowalni. Siostra rodziła swoje pierwsze dziecko wiele lat później, w innym mieście, ale niestety sytuacja się powtórzyła...

Na szczęście jej córka również wyszła obronną ręką z tego po wielu miesiącach rehabilitacji.

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 231 (321)

#82764

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostrzegam - będzie... ciut obrzydliwie. A przynajmniej dla mnie było.

Jakoś początkiem tego tygodnia wpadłam do Lidla. Spacerując wzdłuż koszy z ofertami tygodnia (czy jak to się nazywa) moją uwagę przykuło ostatnie pudełko maszynki/trymera do bikini. Wzięłam do ręki żeby z ciekawości zobaczyć co znajduje się w takim zestawie.... i w środku zauważyłam, że jest włos. Nie jeden, a kilka. Więcej niż kilka. I nie taki długi z głowy tylko krótki. A wiedząc gdzie jest strefa bikini to już wiadomo co to za włosy...

Trąciłam męża stojącego obok i pytam czy on widzi to, co ja. Po jego minie wiedziałam, że mam rację. Jednak naiwnie stwierdził, ze to niemożliwe, bo przecież pudełko jest zamknięte. Szybkie sprawdzenie wierzchu pudełka pokazało, że otwarcie chociaż nie było zniszczone to jednak dało się bez trudu dojrzeć pierwsze oznaki "wyrobienia" czyli kilkukrotnie ktoś już otwierał i zamykał to pudełko....

Od razu przypomniałam sobie historię przeczytaną dawno temu na tym portalu gdzie ktoś zwrócił wybrakowany/zepsuty towar (nie pamiętam czy to był Lidl czy inny sklep), a pracownik całkowicie świadom feleru wystawił pudełko znowu na półkę.

Tak więc nie zdziwiłoby mnie gdyby pracownicy byli świadomi, że maszynka był używana i mimo to próbowali ją powtórnie opchnąć.

lidl

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 103 (119)

#82464

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nasz listonosz wczoraj przeszedł samego siebie.
Godzina 10 i dzwoni domofon. Zdziwienie, kto to o tej porze, bo listonosz chodzi około 13, ale słyszę w słuchawce "POCZTA!!!". Do drzwi nikt nie puka, czyli do nas pewnie nic nie ma.

Po południu wychodzimy z dziećmi na plac zabaw i przy okazji patrzymy do skrzynki. A tam co? Reklama, cztery (!) listy z banku (dwa do męża i dwa do mnie) i awizo. Nosz kur.... skoro otworzyłam mu drzwi znaczy, że jestem w domu! A skoro nie wszedł na to drugie piętro to znaczy, że albo zwyczajnie mu się nie chciało fatygować albo już na poczcie założył, że nikogo nie będzie w domu i tego listu nie wziął ze sobą. Rozumiem, że tak robią jeśli paczka jest większa i jest obawa, że nie zmieści się do skrzynki. Ale akurat ten polecony to była maciupeńka koperta, a pozostałe listy, które wrzucił do skrzynki były 3 razy większe i 10x grubsze.

Dodam, że w 90% przypadków to ja otwieram listonoszom drzwi od klatki, bo chociaż zarząd podał poczcie indywidualny kod dla listonoszy i kurierów żeby nie musieli dzwonić po mieszkaniach, to oni oczywiście mają to w nosie i dopiero ja - przedostatnie mieszkanie - najczęściej wpuszczam łaskawie do skrzynki.

Ps. gdyby ktoś sugerował wypełnienie zgody na wrzucanie listów poleconych do skrzynki bez podpisu - dla bezpieczeństwa wolimy tego nie robić. Co jakiś czas tworzy się jakaś czarna dziura, która wsysa nasze listy i mniejsze paczki i te nigdy do nas nie docierają. A czasami są to ważne pisma (jak np. wczorajsze), na które mamy czas odpowiedzieć np. do tygodnia czasu od odebrania.

poczta listonosze

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 134 (164)
zarchiwizowany

#82448

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ponieważ piekielnych czyta mnóstwo "psiarzy" i osób znających przepisy dotyczące psów, więc może uda mi się uzyskać potwierdzenie lub zaprzeczenie pewnych słów.
Dosłownie przed godziną wracałam z mężem i córką (8 miesięcy) z porannych zakupów. Już jesteśmy prawie pod naszym blokiem, luźne pogaduszki, córka napiera na barierkę wózka i siedzi zwrócona w prawo - patrzy jak auta przejeżdżają przez skrzyżowanie. Idziemy lewą stroną chodnika zostawiając prawą stronę wolną. I własnie z tej strony nagle pojawia się pies (husky, albo podobna rasa), który wskakuje przednimi łapami na wózek i zbliża pysk do twarzy mojego dziecka. Brakuje dosłownie milimetrów a musnąłby nosek/językiem buzię córki. Mocne szarpnięcie za smycz uniemożliwia mu to i razem z właścicielem wyprzedzają nas szybkim krokiem. Wszystko trwa dosłownie sekundę. Ja nie wiem jak zareagować, córka nawet nie zapłakała, bo chyba nie zarejestrowała co się tak naprawdę stało, a po psiaku widzę, że jest aż podekscytowany i chce się bawić, więc teoretycznie nic złego nie planował. Jednak mój mąż jest przewrażliwiony na punkcie psów i rzuca w kierunku właściciela, że pies powinien mieć kaganiec. Na to usłyszeliśmy, że jest za młody, bo ma dopiero pół roku.
I tutaj jest moje pytanie - czy to prawda? Psy do pewnego wieku nie muszą mieć kagańca i jakby ugryzł mi dziecko w twarz to nikt nie byłby winny, albo wręcz ja- bo nie trzymałam dziecka w klatce aby temu zapobiec?

ulica psiarze

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -3 (33)