Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

zaszczurzony

Zamieszcza historie od: 1 czerwca 2011 - 18:23
Ostatnio: 3 maja 2018 - 22:59
Gadu-gadu: 11909198
O sobie:

Chcesz poznać szczura bliżej?Bez obaw!Tu bywam:
GG:11909198
www.facebook.com/zaszczurzony - tu FP Zaszczurzonego. ;) Zapraszam. ;)
Mój blog: http://ratgod.blogspot.com/
---
FAQ:
-Czy pójdę na piwo/zaproszę do swojej stacji?
Nie.
-Czy kobieta powinna iść na RM?
Przejdź się po wszystkich miejscach gdzie zatrudnia się RM,sprawdź w ilu zatrudniają kobiety.
-Coś mi się zrobiło-co to?
Nie wezmę odpowiedzialności za twoje zdrowie.
-Dlaczego dziennikarze szukali cię na piekielnych?
Przez jedną z historii.
-Nie przyjechaliście!Czemu!?
RM nie odpowiada za odmowę wysłania karetki.
-Za nieudzielenie pierwszej pomocy coś grozi?
Pierwszej pomocy - nie, pomocy ogólnie Art.162.KK i 93.KW.
-Czemu nie wystawiliście mandatu za bezpodstawne wezwanie?
Ratownik medyczny NIE MOŻE wystawić żadnego mandatu.

  • Historii na głównej: 151 z 163
  • Punktów za historie: 164648
  • Komentarzy: 1824
  • Punktów za komentarze: 17139
 

#14878

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przypomniała mi się historia, całkiem niedawna, przy wezwaniu do bólu w klatce piersiowej w środku nocy. Pojechaliśmy P (bo teraz przeniesiono mnie na stałe na te karetki), na miejscu najpierw my byliśmy piekielni... Wieżowiec z tych "starszych" i ma ten model domofonu bez kodów, tylko na guziczki i obok numery mieszkania czy nazwiska. A że ciemno było, żadnego światła przed klatką to kolega potknął się o próg i... Ręką trzasnął prosto w domofon i sie podtrzymał, czego efektem było zadzwonienie do kilku mieszkań z pierwszych pięter, a później odprowadzanie nas morderczymi spojrzeniami kiedy szliśmy przez klatkę.

Ale nic, pocieszamy się tym, że za chwilę uratujemy komuś życie i poczujemy się lepiej. Docieramy na odpowiednie, czwarte, piętro. Otwiera nam pani, lat 53, trochę zaniedbana, mieszkanie wygląda jakby było utrzymywane przez osobę słabo przejmującą się brudem, ale nie nam oceniać. Siadamy z panią na kanapie (choć najpierw musieliśmy zgarnąć tonę rzeczy), pytamy co się dzieje, wyciągamy sprzęt, próbujemy badać... Dziwiliśmy się bo pani nie zdradzała żadnych fizycznych objawów.
J - ja, P - pani, K - kolega.

J - Może mi pani jeszcze raz, na spokojnie, powiedzieć, co pani dolega?
P - Brak pieniędzy...
J - Znaczy... Miałem na myśli tak fizycznie. Bo wygląda pani na nienaganny stan zdrowotny, nic niepokojącego nie widzę.
P - To przez brak pieniędzy...
K - Przez brak pieniędzy czuje się pani dobrze?
P - Tak. Nie stać mnie na alkohol, narkotyki, papierosy... Nawet na bilet, taksówkę czy własny samochód - wszędzie pieszo...
J - To dość zdrowy styl życia... Ale interesują mnie w tej chwili pani dolegliwości fizyczne.
P - Mam taką jedną dolegliwość...
J - Jaką?
P - Fizycznie brakuje mi pieniędzy... Nie mam ich.

Załamałem ręce. Rozmowa z taką osobą wykańcza psychicznie, miałem wrażenie, że za chwilę zapyta czy może my jej damy.

J - Ale proszę pani, na zgłoszeniu mam, że ma pani bóle w klatce piersiowej??
P - Bo mam...
J - No to proszę mi opisać to...
P - Serce mnie boli... Jak pomyślę ile trzeba zapłacić, a jak mało zostało...

Okazało się, że pani bardzo chciała się wygadać na temat swoich problemów finansowych, a ból w klatce piersiowym był metaforycznym bólem - jak to czasem się mówi "aż mnie serce boli, gdy o tym pomyślę"... Zrezygnowani podsunęliśmy jej dokument o dobrowolnej rezygnacji z pomocy i udaliśmy się do karetki. Wklepaliśmy na terminalu, że jesteśmy wolni i chwilę tam postaliśmy w milczeniu.

Do końca służby jakoś tak trzymał nas taki melancholijny nastrój...

Pogotowie

Skomentuj (41) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 772 (850)

#14761

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem ratownikiem i historia będzie dotyczyła wypadku, który wydarzył się dwa lata temu. Będzie krótko i konkretnie.

Późna godzina, zgłoszenie o zderzeniu TIRa z osobówką. Nam w "przydziale" przypadł kierowca ciężarówki... Kompletnie pijany. I tak, to on spowodował wypadek. Jednak sprawiedliwość działa i pan nie wyszedł z wypadku cało, a z połamanymi i lekko zmiażdżonymi kończynami dolnymi. Druga strona medalu? Był tak pijany, że... W ogóle nie czuł bólu. W złości, że tacy idioci wsiadają za kółko nie podaliśmy mu żadnych leków przeciwbólowych. A co! Był na tyle głupi żeby wsiąść za kółko niech cierpi.

Niestety plan naszej małej "zemsty" nie podziałał bo pan dopiero pod szpitalem zakomunikował nam, że, cytuję: coś go trochę noga pobolewa...

Smutne jest to, że jak jeździmy do wypadków z udziałem kierowców pijanych to zazwyczaj tylko oni otrzepują się i odchodzą... Aż się ma ochotę ręcznie połamać takich.
Podobno głupi ma zawsze szczęście... Nigdy nie będę szanował osoby, która po "tylko piwie" wsiada za kółko. Nigdy. Za często jeżdżę do wypadków po "tylko piwie/lampce wina/kieliszku wódki/szklance whisky". Chcecie czy nie, to prawdziwa plaga i prawdziwa piekielność.

Pogotowie

Skomentuj (56) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 749 (975)

#14674

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowiem Wam jeszcze jedno zdarzenie z parkingu mojego bloku. Miało miejsce jakiś rok temu.
Parkuję na parkingu niedaleko domu. Połowa moich sąsiadów też raczy stawiać tam swoje samochody. Ogólnie parking jest bardzo duży jak na taki międzyblokowy (normalnie stawiają 20-30 miejsc i koniec, oczywiście o ile postawią aż tyle).

Był to koniec miesiąca, byłem prawie kompletnie spłukany po zapłaceniu rachunków i życiu cały miesiąc, a jakby było mało szef zapowiedział, że wypłata będzie przesunięta na początek następnego miesiąca, a nie na koniec tego... Wściekły jechałem do pracy i nagle policjant popyla za mną na motorku i każe mi zjechać. Moja wściekłość skoczyła ze trzy poziomy wyżej, bo teraz to spóźnię się do pracy. Okazało się, że... Nie mam tylnej tablicy rejestracyjnej! Zaskoczony tym faktem zacząłem tłumaczyć, że nie mam pojęcia jak to mogło się stać.
Jeszcze tego samego dnia pojechałem na komisariat i chciałem, że tak powiem, podpytać jak dorobić taką tablicę. Policjant jednak wytłumaczył mi, że lepiej wyrobić nowe, bo nie wiadomo co ze starą, kto ją używa itp. "Fakt" - pomyślałem. Ktoś będzie przekraczał granicę z kilogramem koki na mojej tablicy i mnie będą ścigać. ;) I zaczęło się, wyrabianie tablic, papierki, dokumenty, zaświadczenia - ogólnie cyrk na kółkach. W dodatku kosztowy jak na moja kieszeń po miesięcznym życiu i przesuniętej wypłacie... Moja wściekłość znów podskoczyła kilka poziomów. Tyle zmarnowanego czasu, pieniędzy, paliwa i nerwów...

Jakiś czas później spotykam panią Jolkę, mamę Bartusia (tak, tego samego co w innej historii), jej nos zawsze dziwnym trafem znajduje się tak wysoko, że widać dokładnie, co ma wewnątrz i chętnie "pufa" na wszystko co się jej nie podoba. Innymi słowy to idealna pacjentka dla otolaryngologa. ;) Zaczepia mnie na klatce:

J - Panie Piotrze, niedawno wyjeżdżałam na lotnisko, wie pan, ja jeżdżę często na wakacje. I niechcący przy wyjeżdżaniu z parkingu puknęłam panu w tył samochodu...

Tu moje oczy zaczęły zdradzać objawy chęci mordu.

J - ... i chyba lekko pękło panu to-to takie od tablicy. Ale rozumie chyba pan, że ja się spieszyłam na wakacje!

Nadal się nie odzywałem, ale moje pięści zaczęły zaciskać się w bojowym nastawieniu...

J - Każdy by to zrozumiał, że ja nie mogę przejmować się takimi rzeczami. Poza tym, pfff, co tam się mogło stać? Zaproszę pana na kawę KIEDYŚ i będzie po sprawie!

Moje zęby coraz mocniej we wściekłości zagryzały wargi...

J - W sumie mogłam panu to powiedzieć zaraz po powrocie, jakieś dwa tygodnie temu, ale po co! No i kto, ja? Ja miałabym iść na to pana piętro, taki kawał (!) drogi? Przecież nikt by MI takich rzeczy nie kazał robić, pan także, prawda?

Tu niestety coś we mnie pękło... Poziom mojej wściekłości skoczył na niebezpiecznie wysoki poziom...

Ja - Pani Jolu, do ku... nędzy. Pomijając fakt, że tylko dzięki miłemu policjantowi nie dostałem mandatu i tego ile godzin spędziłem na komisariacie dopytując się co dalej, anulując stare tablice i martwiąc się, że na nich ktoś właśnie przemyca jakiś towar no i oprócz tego, że zmarnowałem tyle czasu na wyrabianie nowych, w nerwach i wydałem resztę pieniędzy jakie w ogóle miałem bo jest koniec miesiąca i nie mam za co teraz żyć bo pani nie chciało się wejść dwa piętra w górę, a wcześniej była pani łaskawa pier... w moje auto nie informując mnie o tym to rzeczywiście, NIC SIĘ KU... NIE STAŁO!

Pani Jolka uniosła swą głowę w charakterystyczny dla siebie sposób, pufnęła tak, że wnet smarki wyleciały jej z nosa i dodała:

J - Człowiek chce być miły dla sąsiada, na kawę go zaprasza, a ten co?! Wymagania i wymagania! Tak myślałam, że życie wśród tak nisko ustawionych ludzi będzie błędem! Jak można tak do mnie!? TAKIM TONEM!? Do mnie!?
Ja - Co mi da pani kawa, ku...!? - panienka pufnęła dwa razy niczym byk gotowy do walki, a ja dodałem sobie pod nosem - Kawę, ku... Ze szczerego złota chyba...
J - Jak tam można!? Pfff...!

I poszła.

No tak, a przecież chciałem klęknąć i pocałować ją w stopy i przepraszać z całego serca, że ośmieliłem się mieć tablicę rejestracyjną, w którą raczyła uderzyć... Tak myślę, czy nie powinienem dosłać jej bombonierki za tę sytuację...?

Sąsiedzi

Skomentuj (55) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 970 (1070)

#14656

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Swego czasu miałem samochód marki BMW, ale z tych starszych modeli ponieważ bardzo lubię takie kanciaste "mordki" w samochodach. BMW 7, rocznik 1987. Wspaniały wóz i jak się okazało niezniszczalny. ;)

Miałem takiego sąsiada, Bartka, który BARDZO (naprawdę bardzo) lubił przechwalać się swoim, cytat: "super nowym, super drogim i super super" Reno Megan. Codziennie pucował go przed blokiem puszczając przy tym muzykę dość głośno, a przy okazji darł się aż ptaki uciekały (tzn. śpiewał, a przynajmniej próbował). Bartusia nikt nie lubił bo wiecznie wszczynał awantury ("a to pani na pewno dotykała mój samochód, mam ślady palców na masce, jestem pewien, że są pani!" i podobne akcje). Co ważne dla historii pod moim blokiem znajduje się uliczka wewnętrzna, ci zainteresowani ruchem drogowym wiedzą, że wyjeżdżając z takiej uliczki trzeba zachować szczególną ostrożność i przepuszczać wszystkich wokół. Bartuś miał modę parkować w tej uliczce (była tuż pod oknami, wszyscy lepiej mogli podziwiać jego wspaniały wóz), a ja raczej parkowałem na pobliskim parkingu, żeby do niego dojechać trzeba przejechać obok wyjazdu z w/w uliczki.

Pewne uroczego dnia wracałem do domu, zmierzałem właśnie w kierunku tego parkingu, aż mi nagle z prawej wyjeżdża na półpełnym gazie Meganka i skręca prosto na mnie. Oprócz pomyślenia sobie "no ładnie..." nie zdążyłem zareagować inaczej niż spróbować skręcić na lewo (po lewej jest taka polanka jakby). W efekcie walnąłem prawym reflektorem w maskę RM (a właściwie to RM walnęła w mój samochód) i przejechaliśmy tak kilka metrów (w ten sposób, że ja cofałem), podczas których mój wóz nieco "zagłębił" się w nowej koleżance. Po zatrzymaniu się i kilku sekundach szoku spojrzałem czy z kierowcą sąsiedniego auta w porządku. Widząc jak żywiołowo macha rękoma i porusza ustami zacząłem przygotowywać się na awanturę - co z tego, że miałem pierwszeństwo, jechałem zgodnie z przepisami, a on mi wyskoczył na prawy pas? Wina, według Bartusia, była oczywiście moja.

Następnym moim ruchem było lekkie wycofanie się z drugiego pojazdu, później wysiadłem i zacząłem odruchowo oglądać swój samochód, okazało się, że oprócz zbitego reflektora i trzech rys nic się kompletnie nie stało. Później obejrzałem się na auto sąsiada... Które (bez obrazy dla posiadaczy Renówek) zgniotło się jak puszka. Otworzyłem szeroko oczy i usta ze zdziwienie, przecież siła uderzenia nie mogła być aż tak duża żeby skrzywiło się wszystko łącznie z dachem, a Bartuś żeby wysiąść z samochodu musiał użyć tylnych drzwi...

Bartek oczywiście urządził hałas na całą okolicę, że ja zniszczyłem mu jego, cytat: "cacko", jaki to jestem zarozumiały, głupi, bezczelny i gorsze, ale nie będę lepiej przytaczał.
Policjanci, którzy dojechali na miejsce, skwitowali krótko do Bartusia:
- Czego się pan rzucasz na większego? (chodziło o większy wóz, nie mnie ;)).

Tego dnia nasunęły mi się dwie myśli: BMW są jak czołgi. I na wszelki wypadek nigdy nie kupię dla rodziny Reno.

Becia została odprowadzona do "doktorka", który z całą stanowczością potwierdził to, co zobaczyłem na miejscu zbrodni, czyli do wymiany przednie światło i wizyta u blacharza, żeby pozbyć się trzech, niezbyt głębokich, rys na boku.
Bartek na szczęście już nie mieszka w pobliżu.

Sąsiedzi

Skomentuj (52) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 653 (773)

#14222

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z przed jakiegoś czasu już.
Moja dziewczyna była kiedyś dość otyłą osobą, w połączeniu z jej bardzo niskim wzrostem (154 cm, waga 98 kg) wyglądało to tak, jakby była szersza niż wyższa (tak, już wtedy chodziliśmy ze sobą).

Pewnego dnia postanowiła wziąć się w garść, miała dość docinków, że jest grubasem. Po dwóch i latach żmudnej pracy osiągnęła wagę 49 kilogramów. Pracowała naprawdę ciężko nad swoim wyglądem i była niesamowicie zadowolona z efektu. Z niesamowitą satysfakcją wyrzucała stare, sporo za duże, ubrania z szafy.
Druga sprawa, że jestem 10 lat starszy od niej i chcąc nie chcąc widać tę różnicę.
To tyle na wstępie.

Przez ten cały czas zbierała sobie gotówkę na odnowienie garderoby, a i ja obiecałem, że dorzucę się do nowej zawartości szafy. Nastał ten dzień, kiedy rozpromieniona stanęła przede mną i zakomunikowała mi, że to DZIŚ i chce iść na zakupy bo wywaliła już wszystkie za duże ubrania i nie ma co nosić.

Zaszliśmy do jakiejś galerii i wpadła w szał zakupowy. Ja tylko chodziłem za nią i podawałem kartę i mówiłem: tak, ślicznie wyglądasz. ;) Na każdym ubraniu z dumą pokazywała mi metkę z rozmiarem S, to było coś wspaniałego widzieć ją tak zachwyconą efektami naprawdę trudnej pracy nad sobą.

W jednym ze sklepów na M., kojarzącym się ze słynnymi telezakupami, moja dorwała jakieś, podobno, przecudne spodnie. Oczywiście podleciała do mnie podekscytowana, że trzyma w ręku spodnie rozmiaru S i zmieści się w nie. Zaciągnęła mnie pod przymierzalnię i wyskoczyła cała w skowronkach w nowych spodniach żartując: Widzisz! Ha! Zmieściłam się!
Później dobrała i przymierzała kilka innych rzeczy.

Kiedy ja wyciągałem portfel, moja z radością podskakując zbliżała się do kasy. Podała sprzedawczyni rzeczy, a ja zażartowałem:
- No, a ja muszę za to płacić! Hehehe.
Bo oczywiście większość pieniędzy sama sobie odkładała. Na to odezwała się jakaś kobieta, słusznej postury, która stała niedaleko kas:
- No tak, takie gówniary mają 10 cm w pasie to sobie mogą przygruchać bogacza(!?) i ciągnąć mu lachę za ciuchy. A ja to muszę ciężko pracować na to, co sobie kupię i nie na wszystko mnie stać! Co z tym światem się dzieje... - Pufnęła i wróciła do oglądania jakiś bluzek.
Wywiązała się kłótnia (przecież nie dam wyzywać swojej kobiety), w której i mnie się oberwało od najgorszych.

I tak wyczekiwany od ponad dwóch lat dzień zrobił się smutny.
Jak to łatwo skrzywdzić człowieka, kiedy niczego się o nim nie wie...

M. z ciuchami :)

Skomentuj (64) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1067 (1187)

#14129

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedawno miałem urodziny. Moja dziewczyna chcąc zrobić mi niespodziankę postanowiła kupić mi nowe spodnie ratownika do pracy (ponieważ nie używam stroju pracodawcy, tylko mam własny mundur, a spodnie mi się zniszczyły). Koszt takich spodni sięga nawet 160-170 zł (nie używam "klasycznego" wzoru, więc spodnie kupowała "pod" mój mundur, poza tym wygodniej mieć jakieś kieszenie, zaczepki i inne bajerki, w dodatku lepiej, gdy są podbicia na kolanach jak trzeba trzeba klękać w deszczu czy śniegu).

Z początku myślała o Allegro, ale miała kiedyś nieprzyjemność korzystać z tego serwisu, więc znalazła sklep "dla ratowników i strażaków" i tam zamówiła takie bajeranckie spodnie. Nic mi nie mówiła, zna moje rozmiary (pewno lepiej niż ja sam). Oczywiście spodnie były zamówione na jej adres wrocławski, ponieważ wtedy była jeszcze tam.

Po czterech dniach od wpłacenia pieniędzy spodnie przywiózł jej -uwaga- pracownik tego sklepu. Choć podczas kupowania dopłacała za kuriera (i było nawet logo kuriera i zapewnienie, że wysyłają za ich pośrednictwem). Ale nic nie mówiła, wpuściła pana do środka i grzecznie poprosiła czy może sprawdzić towar. Pan z początku kręcił nosem, ale w końcu się zgodził.

W paczce okazały się być spodnie rozmiaru S, a w dodatku kompletnie nie takie, jakie powinny być. Za całość ogólnie zapłaciła 185 zł, a w środku znajdowały się szmatki, które nie dość, że za małe, to warte najwyżej 50. Zdenerwowana zwróciła uwagę dostarczycielowi, że towar jest niezgodny z zamówieniem. Ten jednak upierał się, że to "na bank" te co trzeba i że na moją dziewczynę będą pasować. Na nic były tłumaczenia, że spodnie nie są dla niej bo pan kierował się żelazną logiką: "jak pani odbiera to znaczy, że dla pani"...

Przy nim zadzwoniła do firmy (najpierw musiała wyszarpać od niego numer) i przedstawiła sytuację. Ci kazali jej odesłać dostarczyciela i obiecali następnego dnia dosłać prawidłowy towar. Zgodziła się.

Przez następne kilka dni cisza. Dzwoniła tam kilkakrotnie, jednak zbywali ją mówiąc, że "już docierają". W końcu po pięciu dniach przyjechał kolejny pracownik - tak samo rozgarnięty jak poprzedni. Przywieźli prawidłowy model, ale... Znów S! Na nowo tłumaczenie, że na pewno S nie zamawiała - na co pan uparcie odpowiadał, że "na więcej niż S pani nie wygląda!", powtarzanie w kółko, że spodnie nie dla niej niewiele dawało. Ponownie zadzwoniła do tego sklepu i ponownie kazano jej odesłać pracownika znów zapewniając, że "jutro kogoś doślą".

Nie mając wyjścia zgodziła się. Mijają cztery dni, cisza. Moje urodziny się zbliżają, niedługo będzie jechać do naszego miasta i pod tym wrocławskim adresem na pewno nikt przesyłki nie odbierze. Dzwoni znów. Jedyna propozycja jaka padła od firmy była taka, że może zmienić ten wrocławski adres na ten, pod który się udaje, ale skoro to inne miasto to będzie MUSIAŁA dopłacić za dostawę (sic!). Luba moja nie zgodziła się na ten układ i zażądała dostawy spodni najpóźniej jutro lub zwrotu pieniędzy. W odpowiedzi usłyszała, że postarają się jutro bo "zwrot wpłaconej kwoty jest kompletnie niemożliwy"...

Następnego dnia stawiła się pracownica, nieco bardziej przytomna niż jej poprzednicy, spodnie się zgadzały, moja dziewczyna podziękowała... A pani dostarczycielka informuje ją, że musi zapłacić za towar! W moją ukochaną na miejscu szlag trafił, zadzwoniła do tego sklepu już z ogromna awanturą. Wściekła jak rzadko.
Tamci najpierw upierają się, że żadnych pieniędzy nie dostali, a następnie stwierdzają, że faktycznie, w magiczny sposób jej przelew odnalazł się, a nawet został odebrany dwa tygodnie wcześniej...

Gdy miała nadzieję, że to koniec poinformowano ją, że teraz muszą paczkę zabrać z powrotem do firmy i dowiozą ją jutro! Moja kobieta znając już ich "jutro" z całą stanowczością odmówiła wmieszania się w ten zabieg i zagroziła, że jeżeli teraz zabiorą te spodnie to chce pieniądze i ma ich spodnie już gdzieś.

Oczywiście w jednej sekundzie okazało się, że właściwie nie wiedzą po co mieliby brać te spodnie i dowozić jutro...

Teraz jestem szczęśliwym posiadaczem ciężko upolowanej zdobyczy. :)

Jeden z tysiąca sklepów dla ratowników.

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1015 (1079)

#13721

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z dedykacją dla osób, które twierdzą, że zawód ratownika medycznego jest bezpieczny.

Zgłoszenie na P. do mężczyzny, który spadł z dachu i "chyba" się połamał. W dyspo informacja, że nikt nie podchodzi i nikt mu nie pomaga. Wszyscy czekają na karetkę. Na miejscu zaczynamy rozumieć dlaczego nikt do poszkodowanego nie chciał podejść. Mężczyzna był bardzo agresywny, rzucał kamieniami, w niezłamanej ręce trzymał jakiś badyl i nim wymachiwał. Przez ilość alkoholu nie czuł bólu mimo, że kulał, krwawił, a złamana ręka bezwładnie wisiała.

Wezwaliśmy przez radio policję do pomocy. Kilku gapiów zaczęło nam pomagać, ale za nic w świecie nie mogliśmy pana na tyle utrzymać żeby podać mu coś na uspokojenie. Kilkukrotne próby "wbicia" się w niego spełzały na niczym. Mimo tego, że jesteśmy przeszkoleni w obezwładnianiu takich osób, nie dawaliśmy sobie rady bo w gościa wstąpiła jakaś furia.

Nie wiem czy wiecie, jaką siłę posiada osoba napełniona adrenaliną, alkoholem i wielką, wielką agresją. W końcu i my byliśmy we krwi (nawet własnej), obolali, zmęczeni. Nie mogliśmy się doczekać aż ten facet się zmęczy. Udało nam się zabrać mu ten badyl (wcześniej zdążył kilkakrotnie nas tym trafić). Przyjechała policja. Razem udało nam się skuć pana i wsadzić do karetki. Tam podać mu leki uspakajające.

I w końcu wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Podziękowaliśmy kilku gapiom za pomoc. Jeden z policjantów na "wszelki wypadek" pojechał z nami. Po drodze pan znów nabrał energii, ale tym razem na szczęście szybko zrezygnował z awanturowania się.

Pogotowie

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 625 (677)

#13718

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu zmęczony walnąłem się na kanapę i zamówiłem pizze (w pizzerii, w której zawsze zamawiam, więc mnie tam znają, czasami też jeżdżę tam w mundurze ratownika zaraz po pracy). Była godzina 19, dostawa podobno miała być najdalej za 25 minut. Jednak mina pół godziny, 45 minut, godzina... Zdenerwowany i głodny dzwonię do pizzerii.

-Dzień dobry, zamawiałem pizze godzinę temu i jeszcze do mnie nie dotarła. Mógłbym wiedzieć, gdzie ona teraz jest?
-Dzień dobry. Nie dotarła? To niemożliwe! Nasz kierowca wyjechał szybko i miał tylko dwa adresy do obskoczenia.
-A mogłaby pani skontaktować się z rozwozicielem i dowiedzieć się, co się stało z moją pizza?

Po chwili ciszy i jakiś krzykach w tle (kompletnie nie zrozumianych przeze mnie) pani zaczęła gorąco mnie przepraszać bo... Rozwoziciel chciał zemścić się na ratownikach bo kilka dni temu karetka jechała do niego 40 minut, a na końcu dostał od ratowników pouczenie, że do takich bzdur nie wzywa się karetki (pan zbił sobie nadgarstek, a opowiedział w dyspo jakby to było złamanie otwarte - dotarłem później do ratowników, którzy u niego byli).

Pana nie interesowało, że to nie ja tam jechałem, nie ja kierowałem tą karetką i o tym w ogóle nie wiedziałem. Jak przyniósł mi pizze (zimną) na górę to jeszcze miał pretensje o tamtą sprawę. Nie docierało, że ja nie mam z tym nic wspólnego. W kółko słyszałem, że "wszyscy jesteśmy tacy sami". Rękę koleś miał zabandażowaną po sam bark. ;) W końcu nie chcąc się kłócić rzuciłem mu pieniądze i zamknąłem drzwi przed nosem (wiem, nieeleganckie). Usłyszałem tylko silne kopnięcie w moje drzwi i kilka przekleństw.

A jak dowiadywałem się, o co chodziło z tą sprawą, okazało się, że karetka jechała długo bo była jeszcze u poprzedniego wezwania - u pani z "niewiarygodnie wysoką gorączką", która wynosiła aż 39.1, a została przedstawiona na 45 stopni. ;)

Pizzeria :)

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 697 (797)

#13372

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka lat temu udałem się na trzy tygodnie na wieś do rodziny odpocząć od miasta. Wiadomo, nowa postać na małej wiosce, gdzie każdy o każdym wszystko wie i już po godzinie byłem na wszystkich językach. Po dwóch godzinach już cała wieś wiedziała skąd jestem, jakie kończyłem studia, gdzie pracuję, ile mam lat i do czego to by się taki zdrowy facet nadawał na wsi bo "kończenie studiów jest nienormalne".

Dzieciaki na tej wiosce miały niefajną zabawę, która zaraz po moim przybyciu została przeze mnie ochrzczona jako gra ze śmiercią. Mianowicie, ścigały się, po tych nie do końca równych, drogach na rozklekotanych motorach poobklejanych jakimś metalami i innymi ostrymi przedmiotami, które stwarzały jeszcze większe zagrożenie w razie wypadku, ale za to "szpanersko wyglądały".

Kilkukrotnie zwracałem uwagę wujostwu (ponieważ mój 14-letni kuzyn również brał w tym udział), że to, delikatnie mówiąc, nie jest zbyt bezpieczne. W odpowiedzi słyszałem tylko: e tam, młody jest, wyszaleć się musi, no rozbijają się, rozbijają, ale co tam im się może stać.

I faktycznie, przez pierwszy tydzień mojego pobytu rozbili się zaledwie tysiąc razy, rzeczywiście nic takiego nikomu się nie stało. Gdy powoli zacząłem nabierać przekonania do tego "sportu" i mniej nerwowo rozglądać się kto, gdzie i z jakim skutkiem się znowu rozbił na podwórko do wujostwa wpada sąsiad i szarpie mnie za ramię:

-No rozbił się! NO! Pomóż mu!
-No zapewne nie pierwszy raz... - odpowiedziałem niespecjalnie reagując.
-NOGI NIE MA!
-Jak to nogi nie ma!? - zerwałem się z hamaku i wskoczyłem w buty.

Udałem się szybko we wskazanym kierunku. I faktycznie, młody chłopak, 15 lat, leży pod motorem i krzyczy, że nogę mu urwało. Kazałem młodym przynieść apteczkę z mojego samochodu i dawaj - próbuję coś skombinować. Ojciec chłopaka stoi nade mną i krzyczy:

-Do lodu nogę wsadź! No do lodu wsadź!
-Jakiego lodu znowu!?
-No do lodu trzeba wsadzić!
-Skąd ja panu lód teraz narucham!? Chyba nie myśli pan, że lód w bagażniku trzymam!? Ma pan w domu?
-No nikt nie ma! Kto lodu używa!?
-...

To prawda, że generalnie amputowane kończyny/części powinno się trzymać w miarę chłodnych warunkach (obłożyć sterylnymi opatrunkami i workami z zimna wodą czy lodem), ale nie miałem tego pod ręką, więc starałem się zebrać wszystko do kupy w jałowych gazach i bandażach.

Mimo, że chłopakowi przyszyto nogę (niestety ma sporo krótszą ponieważ trochę tkanek obumarło) to po tym wypadku jednak po wsi poszła plotka jaki to ze mnie nieudolny ratownik (no fakt, nie potrafiłem lodu wyczarować...), rodzina tego chłopaka miała do mnie żal o to, że ich syn miał wypadek(!) i do końca mojego pobytu wciąż grozili mi, że mi samochód zniszczą jak nie wyjadę... Cała wieś zaczęła mnie traktować mnie jakbym to ja spowodował ten wypadek, a chłopak taki biedny, młody, z mojej winy...
Nawet moja ciotka miała do mnie pretensje, że nie włożyłem tej amputowanej nogi w lód (a skąd miałem go wziąć!?).

Skróciłem pobyt do dwóch tygodni. Powtórnie byłem tam ostatni raz rok temu i jeszcze patrzano na mnie jak na nogourywacza.

Wieś.

Skomentuj (106) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1399 (1487)

#13369

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dawno nie pisałem o szczurach, a ostatnio przydarzyła się mi ciekawa historia. Przypomnę, że jestem miłośnikiem szczurów. Moimi ulubieńcami są dwa z nich o dumnych imionach Trabant i Anuk. Właściwie zawsze jeden z nich towarzyszy mi przy wyjściach z domu.

Jako, że na moment zrobiło się cieplej, zabrałem Anuka (tak, tego samego szczura co w innej historii) i wybrałem się do zoologicznego. Przebiliśmy się przez miasto autobusem (tym razem bez niespodzianek ;)), Anuk spał calutką drogę zawinięty na mojej szyi. W sklepie przywitała nas znajoma ekspedientka, zaraz zabrała Anuka, a ja mogłem spokojnie skompletować listę zakupów.
Na ladzie stoi taka spora klatka i można tam zostawić gryzonia na czas zakupów (taka uprzejmość ze strony sklepu) i jak ekspedientka ma klienta to odkładała Anuka właśnie tam. Ten zaspany po podróży zaraz zwinął się w kłębek i ponownie zasnął.

Podeszła dziewczyna w wieku (na oko) 20 lat. Ja właśnie kończyłem dobieranie karm, kolb, cukiereczków i innych dodatków (bo pokończyły się i szczurasom i fretom) i powolutku, powolutku zmierzałem w stronę kasy.

-Ale nie ma nie! - usłyszałem ze strony lady.
-No nie, to nie nasz. To klienta!
-Może nie zauważy? Dacie mu innego. Muszę mieć takiego, takiego mi brakuje!

Kierowany jakąś dziwną siłą zostawiłem te wszystkie karmy i ruszyłem w tamtą stronę. Przyszedłem akurat w momencie, kiedy dziewczyna wyciągała Anuka z klatki. Podszedłem od tyłu, ona trzymała szczurka na dłoni i po prostu go podniosłem. Nagle się odwróciła i... strzeliła mi w pysk. Nie powiem jak się we mnie zagotowało... Musiałem mieć jakąś przerażającą minę bo dziewczyna zrobiła oczy jak denka od słoika i uciekła. A Anuk? Jakby nigdy nic ziewnął, zrobił kilka niezdarnych kroków w kierunku kaptura, zawinął się w kłębek i zasnął...

Muszę go chyba oddać na badania jakieś, musi wydzielać coś podejrzanego, bo ludzie wyrażają niezdrową chęć głaskania i tulenia tego otyłego szczura...

Zoologiczny.

Skomentuj (61) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 740 (820)