Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

zaszczurzony

Zamieszcza historie od: 1 czerwca 2011 - 18:23
Ostatnio: 3 maja 2018 - 22:59
Gadu-gadu: 11909198
O sobie:

Chcesz poznać szczura bliżej?Bez obaw!Tu bywam:
GG:11909198
www.facebook.com/zaszczurzony - tu FP Zaszczurzonego. ;) Zapraszam. ;)
Mój blog: http://ratgod.blogspot.com/
---
FAQ:
-Czy pójdę na piwo/zaproszę do swojej stacji?
Nie.
-Czy kobieta powinna iść na RM?
Przejdź się po wszystkich miejscach gdzie zatrudnia się RM,sprawdź w ilu zatrudniają kobiety.
-Coś mi się zrobiło-co to?
Nie wezmę odpowiedzialności za twoje zdrowie.
-Dlaczego dziennikarze szukali cię na piekielnych?
Przez jedną z historii.
-Nie przyjechaliście!Czemu!?
RM nie odpowiada za odmowę wysłania karetki.
-Za nieudzielenie pierwszej pomocy coś grozi?
Pierwszej pomocy - nie, pomocy ogólnie Art.162.KK i 93.KW.
-Czemu nie wystawiliście mandatu za bezpodstawne wezwanie?
Ratownik medyczny NIE MOŻE wystawić żadnego mandatu.

  • Historii na głównej: 151 z 163
  • Punktów za historie: 164652
  • Komentarzy: 1824
  • Punktów za komentarze: 17140
 

#21371

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Znów napiszę pewną rewelację, którą zasłyszałem od koleżanki farmaceutki. Wchodzi gość koło 40 do apteki, podchodzi do okienka i z pełną powagą mówi:

-Chciałbym otruć kilka bocianów.
-Słucham?
-Trutkę na bociany proszę...
-Trutkę? Ale to jest apteka...
-No pani kochana, muszę otruć bociana żeby przypadkiem mi czegoś nie przyniósł...

Tak, pan chciał prezerwatywy. :)

Na koniec rzucił:
- Nie wiem po co ludzie kończą tak trudne studia, skoro nie potrafią zrozumieć prostego przekazu.

Ja z kolei nie wiem, co legendarne przynoszenie dzieci przez bociany, ma do studiów medycznych. :)

Apteka

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 929 (1041)

#21620

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niedawno mieliśmy wezwanie do wypadku. Zanim się rozpiszę muszę Wam nadmienić, że jestem człowiekiem niesamowicie spokojnym. Trzeba mieć talent żeby mnie wkurzyć. Taką właśnie mocą mógłby się Wam pochwalić facet, który spowodował wypadek.

Dojeżdżamy jako drugi zespół. Wyskakujemy z karetki. Kolega biegnie do samochodu, ja podbiegam do ratownika z drugiej załogi dowiedzieć się o co chodzi. Okazuje się, że w przydziale przypadł nam sprawca wypadku. Zerkam na poszkodowanego z drugiego auta. Młoda kobieta, na oko 25 lat, z tyłu dziecko w foteliku. Ona usztywniona od koniuszków stóp po czubek głowy, połamana doszczętnie (po obejrzeniu jej wnioskuję, że będzie musiała mieć DUŻO szczęścia żeby ponownie chodzić...). Dziecku na szczęście nic nie jest, ale Nka (karetka neonatologiczna) zabiera je na sygnale.

Podchodzę do auta sprawcy. Ten coś tam bebłocze pod nosem.

-Pijany. Zalany w ch... - Pada z ust kolegi z karetki. - Wyciągamy go.

Wytargujemy gościa, który nie mógł ustać na nogach, trochę nabuzowani (zawsze jakoś tak nerwy same nachodzą jak trzeba pomóc czemuś [tak... czemuś, nie komuś jak na moje] takiemu). Układamy go na noszach, ciągniemy nosze w stronę karetki (gościowi nic takiego nie było, obity łeb, bo nie miał pasów, żadnych złamań ani innych poważnych uszkodzeń nie stwierdziliśmy na miejscu). Podchodzi policjant:

P-Co? Pijany?
K-Taaa... Tak najeb..., że gdyby miał broń nie trafiłby w słonia.
P-Ma dokumenty?
K-Taaa... Coś tam ma. Dał nam sam, leżą na noszach.
P-Jest pan w stanie rozmawiać? - Skierował się do "poszkodowanego".
Po-Tsak... A so?
P-Prowadził pan pod wpływem, mógłby pan dmuchnąć w alkomat?
Po-No... Po wfypisiu lepjej mi siem prowfadzi, nie miej mi ssa złe...

Po usłyszeniu tego zdania, odpadłem. Oddałem go koledze, nie mogłem go prowadzić. Musiałem siedzieć z przodu karetki, żeby mu nie zrobić krzywdy w budzie...

Pogotowie

Skomentuj (96) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1176 (1232)

#21404

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pamiętacie jak pisałem o trzech budynkach: sklep, bar, kiosk przy stacji ratownictwa, których właściciel zaproponował nam, że jak będziemy chcieli zakupy do stacji mamy zadzwonić, a ekspedientka przyszykuje zakupy do odebrania, my podjedziemy i wracamy do bazy?

Okazało się, że jakiś gówniarz (piekielny w tej historii) podłapał ten schemat. My, ratownicy, rzadko z tego korzystamy, naprawdę staramy się żeby wszystko mieć w lodówce podczas służby. Dwa tygodnie temu do naszej stacji wpadła starsza kobieta. Zaczęła od progu krzyczeć:

S-Tak nie można! Co to ma znaczyć, że dwa-trzy razy dziennie wpakuje się taki ch... w kolejkę w sklepie!? Ja rozumiem czasem, ale ciągle!? Codziennie!? - I uderza jakimś badylem w maskę karetki.

Koledzy zaalarmowani krzykami i hukami wybiegli do garażu (tego dnia akurat nie miałem zmiany, ale zrelacjonowano mi przebieg całego zdarzenia).

S-Będą se korzystać, ku...! Też tak chce żeby ktoś mi kilka razy dziennie przygotował i pod nos podstawił!
K-Ale co się stało? Niech się pani uspokoi!
S-Jak co!? No jakby nie wiedział!
K-No jednak nie wiem... Pani się uspokoi bo wezwiemy policję.
S-Przychodzi jeden z drugim kilka razy dziennie i wpier... się w kolejkę!

Co się okazało... W bloku naprzeciw stacji mieszka dzieciak, który na allegro zamówił sobie strój ratownika, skombinował numer do sklepu i jak go rodzice wysyłali po zakupy dzwonił, przebierał się, odbierał zakupy i wracał do domu... Oczywiście nie przewidział, że za podszywanie się pod służby ratownicze grozi kara. Ale to jeszcze nic... Jego rodzice przyszli do stacji, koledzy zobaczyli ich i byli pewni, że przyszli przeprosić za syna, ale nie... Rozmowa w skrócie wyglądała mniej-więcej tak:

M-Jak możecie dziecko oskarżyć!
O-Mojego syna! Chu... zje...!
K-Zaraz wezwiemy policję, jeśli państwo się stąd nie wyniosą.
O-Ja ci kur... dam mnie straszyć! Wycofajcie oskarżenie!
K-Proszę opuścić budynek. - Kolega złapał tu za radio z zamiarem wezwania policji.
M-Nie! Proszę, zapłacimy, wycofajcie oskarżenie.
O-Głupia piz..., przestań gnojów przepraszać!
K-Po raz ostatni mówię, proszę opuścić budynek, albo wezwę policję!
O-Ok, ale załatwię was. Zobaczycie, popamiętacie!

Trzeba nadmienić, że my nikogo nie oskarżaliśmy, szefo tylko zawiadomił policję, że nastolatek podaje się za ratownika medycznego z naszej stacji (było to konieczne bo nie wiadomo było, czy jeszcze czegoś nie załatwia jako pracownik stacji), a dalej jest to sprawa policji i nic z tym wspólnego nie mamy...

Stacja..

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 897 (943)

#21263

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piątek, godziny późnoranne, szedłem do szkoły, w której uczę. Miałem na sobie bluzę, kaptur na głowie, na nogach bojówki, spod nich wystawały glany. Na jednym ramieniu zawieszony plecak. Przechodzę przez ulicę i naglę słyszę gwizd. Obracam się, widzę przedstawiciela władzy.

W-Cho no tu. - Pomachał w moją stronę rączką.

Myślałem, że może przeszedłem na czerwonym świetle i nie zauważyłem, ale po zbadaniu sytuacji dostrzegłem, że za mną wciąż zielone. Podszedłem.

W-Co? Na wagary się chodzi?
J-Nie... Właściwie to ja...
W-No? Właśnie szedłeś do szkoły, co?
J-No w sumie to tak...
W-Taaak, każdy tak mówi! Więc, do której szkoły idziesz?
J-Do policealnej, na następnej ulicy. I bardzo się spieszę.
W-Tak, znam, znam... Więc chodzisz do liceum. Czemu to na lekcjach się nie jest?
J-Tak konkretniej to nie liceum, a ja...
W-No, wiem! Pewnie jeszcze nie zacząłeś lekcji!
J-No właściwie to jeszcze nie... Mam niecałe 5 minut i jak się spóźnię urwą mi głowę.
W-Komu kity wciskasz? Nie wolno wagarować.
J-Panie, ja zaraz lekcje zaczynam. Spóźnię się... Ja się tam nie ucz...
W-Może razem pójdziemy? Zapytamy dyrektorki czy nie powinieneś już dawno zacząć lekcji?
J-Daj mi coś, człowieku, pow...
W-Masz legitymację? Zobaczymy czy na pewno do tego liceum chodzisz.
J-Mam! - Podałem mu... legitymację pracowniczą.
Zdołał wydusić tylko jedno.

W-Ouuu... Pan tam uczy... Rozumiem... Szerokiej drogi...

Ale miło, że wciąż wyglądam na licealistę. :) Może to magia tych luźnych ubrań?

Władza

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1200 (1254)

#21262

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Oddaję krew od wielu lat. Kilka razy w roku umawiamy się z przyjaciółmi i oddajemy krew "zespołowo". Osobiście nigdy nie biorę zwolnienia z pracy z tego powodu, dobieram sobie dni tak, abym miał ten dzień wolny. Rzadko też zostają mi jakieś słodkości, ponieważ są po drodze konfiskowane przez koleżanki, ja jedynie wypijam soczek.

Jednego dnia właśnie oddawaliśmy krew. Zrobiliśmy to z samego rana. Wiadomo, rano ludzie jacyś zaspani... Kolejek brak, oprócz nas tylko jeden gość. Po wstępnych badaniach maszerujemy na piętro do "pokoju krwiodawców". Tam czekamy aż z głośnika ktoś wywoła nasze nazwiska (z moim, nie wiadomo dlaczego, często mają problem :)). Cisza... Czekamy już 10 minut, nikogo nie ma... W końcu kolega interweniował, przecież nie mamy całego dnia.

Dwie ziewające pielęgniarki, które przerzucały krew (taką już w woreczkach oczywiście) z paczki do paczki kazały poczekać jeszcze dwie minutki, które oczywiście zamieniły się w kolejne 10 minut.

W końcu jest! Wchodzę. Po trzykrotnym zapytaniu mnie "z której ręki brano mi krew w laboratorium" nareszcie dostałem właściwe siedzisko. Po przygotowaniu mnie do odkrwienia, pielęgniarka oklepuje mi zgięcie, jednak coś jej nie pasuje i zaczyna uderzać coraz to mocniej. Spoglądam sobie na rękę, żyły wielkie jak banie, ręka czerwona od połowy ramienia po samą dłoń, a pani dalej klepie... Tak sobie pomyślałem, że za chwile wyskoczy mi wielka, fioletowa pamiątka i postanowiłem odblokować ją wykrztuszając drobne "auć...". Obudziła się. Wzięła igłę w rękę i... Nie trafiła. Oklepane, pulsujące z bólu zgięcie zalśniło kroplami krwi. Próba druga, zakończyła się ponowną porażką. Kolejne pięćdziesiąt prób także. Podirytowany, zabrałem jej igłę i sam się podłączyłem. Ziewając rzuciła "ooo, poradzi sobie pan" i poszła zupełnie nie zwracając uwagi na to, że z zadanych przez nią "ran kłutych" sączy się krew na wszystko wokół. No nic, sięgnąłem sobie bezczelnie po rękawiczki z szafki, trochę opatrunków i sam się sobą zająłem (Bogu dzięki, że potrafię ;)).

Po oddaniu 450ml nadszedł czas, aby mnie odłączono. Podchodzi ta sama pielęgniarka:

-Ależ z pana brudasek!
-Przepraszam!?
-No nabrudził pan, wszystko od krwi jest, jak żeś pan to zrobił?
-Pani mnie zakłuwała w ten sposób.
-Niemożliwe, niech pan zobaczy jak ślicznie zakułam! - krzyknęła pokazując wkłucie, które sam sobie zrobiłem.
-...
-Powinien pan to teraz sprzątnąć. - Dodała oglądając zniszczenia jakich dokonałem wokół stanowiska. - Ależ tu jatka! Jakby kogoś zamordowano!
-Bez przesady, sączyło się tylko trochę krwi.
-I wykorzystał pan mój przydział na rękawiczki.

Odwróciła się i poszła naskarżyć koleżance jaki jej się niewychowany typ trafił. Oczywiście mnie nie odłączyła. Rzuciłem tylko, że jak zaraz ktoś mnie nie odłączy, to sam to zrobię i przybiegła jakaś inna kobitka.

Na moje nieszczęście dowody zbrodni (tzn. oddania krwi) również rozdawała "moja" pielęgniarka i po tym jak wszyscy znajomi już dostali swoje kwitki, ja jeszcze czekałem (gdyby było to potrzebne do samych czekolad odpuściłbym, ale potrzebowałem tego do wpisu do książeczki).

RCKiK

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 799 (893)

#20655

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowiem Wam o paskudnym żarcie, który zrobili mojej dziewczynie jej koledzy ze studiów...

Jak niektórzy wiedzą, jestem ratownikiem medycznym, praca dająca ogromną satysfakcję, ale momentami szalenie niebezpieczna. Nie przywiązuję się też za bardzo do telefonu komórkowego, a tym bardziej w pracy, często zostawiam go gdzieś w stacji i nie biorę go na wezwania lub w ogóle zostawiam w domu żeby nie brać do stacji (przeszkadza).
Moja dziewczyna mieszka w mieście oddalonym ok 6h drogi od naszego rodzinnego miasta (studiuje tam).

Pewnego dnia miałem służbę, 24h, ale inaczej niż zwykle, nie od 9 rano do 9 rano, tylko od 21 do 21. Terminarz moich służb wisi u mojej dziewczyny w mieszkaniu (żeby wiedziała w jakie dni się ze mną nie kontaktować bo może mnie nie "zastać"). Jej koledzy wpadli na wspaniały pomysł. Spisali sobie od niej kiedy mam służbę i w dzień mojej służby zadzwonili do niej.

Koledzy-Witam, z tej strony doktor Franciszek Szmigielski. Dzwonię ze szpitala klinicznego Miasta Zaszczurzonego z oddziału Bardzo Niebezpiecznego (chodziło o rodzaj oddziału chirurgicznego) z informacją, że pani partner leży u nas w ciężkim stanie (tu opis moich "uszkodzeń", jeden z nich studiuje ratownictwo, więc wiedzieli co mówić żeby zabrzmiało groźnie).

Mojej dziewczynie zrobiło się słabo. Później padło żeby przyjechała możliwie najszybciej. MD za telefon i dzwoni do mnie, ja nie odbieram bo jestem na wezwaniu. Co robić... Pożyczyła samochód od koleżanki (z którą mieszka) i w drogę. Po drodze zadzwoniła do moich Rodziców, oni nic nie wiedzą, prawie podostawali zawału, że ich syn gdzieś w szpitalu walczy o życie... Dzwoniła do mnie tak dużo, że zanim wróciłem do bazy telefon rozładował się (nie był całkowicie naładowany, więc niewiele mu było trzeba).

Rodzice próbowali dodzwonić się do szpitala, ale jak to do szpitala, nie szło się dodzwonić ani do recepcji ani na Bardzo Niebezpieczny oddział. Dodzwonili się na inny oddział, ale tam nic nie wiedzą. Pojechali do szpitala, tam nikt się nimi nie interesuje, tylko ktoś w kółko powtarza, że sprawdzi czy taki pacjent nie jest operowany...

Moja dziewczyna jedzie czwartą godzinę, Mama wróciła do domu, Ojciec czeka w szpitalu na jakiekolwiek informacje - ciągle jest odsyłany od osoby do osoby, nikt nic nie wie, jeden genialny pielęgniarz nawet stwierdził, że "słyszał o takim pacjencie i wypadku, który się wydarzył"... Dziewczyna dzwoni do kolegi, z którym zawsze mam służbę w tej stacji, ale ten też nie odbiera bo nie ma telefonu w pracy.

Ja w tym czasie nieświadomy tego "co się ze mną dzieje" kończę pracę i zmęczony wracam do domu. Tam niewiele myśląc jem kolację i kładę się spać. Jakieś 1,5 godziny później słyszę szczęk zamka w drzwiach. Zbudzony dziwnym odgłosem idę w ciemnościach w stronę korytarza. Widzę, że ktoś zamierza otworzyć drzwi, łapię za klamkę i pociągam w swoją stronę, nie pomyślałem tylko żeby zapalić światło i moja dziewczyna na widok postaci w ciemności... Zemdlała. Ja zdezorientowany łapię ją. Jak już udało mi się ocucić strasznie się rozpłakała, wtedy opowiedziała mi o całym zajściu. Szybko zadzwoniłem do rodziców poinformować, że nic mi nie jest i takie zdarzenie nie miało miejsca.

Następnego dnia wieczorem zadzwonili do niej wielce rozbawieni koledzy zapytać się czy udało się im ją nabrać... Tak wściekłej jej jeszcze nie widziałem. Teraz przynajmniej wiem, żeby z nią nie zadzierać.

Koledzy

Skomentuj (56) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1166 (1196)

#20566

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia będzie trochę długa ponieważ działa się na przestrzeni trzech lat. Przytrafiła się ona moim Rodzicom, ale byłem jej świadkiem jako dziaciaczek.

Lata 80. Moi rodzice mieszkają w ładnie usytuowanym mieszkaniu, świeżo po remoncie, w tzw. "dobrej" dzielnicy. Niestety po tym jak moi rodzicom drugi raz z rzędu urodziły się bliźnięta Mama musiała zrezygnować z pracy, aby tym przedszkolem się zaopiekować. Na początku dawali radę jednak po trzech latach zaczęło być naprawdę trudno. Rachunki za takie mieszkanie i wychowanie czwórki dzieci dawały w kość. Mama za radą przyjaciółki (i z jej pomocą) załatwiła formalności, aby przeprowadzić się do dwupokojowego mieszkania socjalnego w starej kamienicy. Pod jednym warunkiem: aktualna właścicielka mieszkania ma prawo mieszkać tam z nami do końca życia, a później mieszkanie przechodzi na "własność" moich rodziców. Piekielnymi w tej historii są potomkowie Starszej Pani (SP).

Pani ta okazała się miłą, ale bardzo chorą, starszą osobą. Moi Rodzice jako przedstawiciele zawodów medycznych (takie rodzinne "hobby") podjęli to wyzwanie. Mamie doszło "piąte dziecko" do opieki z tym, że SP ile mogła to pomagała, jednak mogła niewiele z racji naprawdę pokaźnej listy schorzeń. Jak się można domyśleć SP często musiała być wożona do różnych lekarzy, niestety sama nie potrafiła niczego załatwić ani nigdzie dotrzeć. Mama wszystko załatwiała i zawoziła ją gdzie trzeba. Sprawiało to mnóstwo kłopotów ponieważ zapakowanie całej piątki do samochodu (najczęściej nie było nas z kim zostawić, bo nikt nie chciał z nami na tak długo zostawać) nie należało do najprostszych czynności. Właściwie powinny to robić dzieci SP, ale umawianie się z nimi na wizyty lekarskie wyglądały tak:

Mama-Witam, tutaj Aneta Szczurnięta, ja w sprawie pańskiej matki. W poniedziałek trzeba zawieźć ją do lekarza na 9.
Syn-Oczywiście. Będę z samego rana i wezmę mamę.

Nikt się jednak nie stawiał. Nie dzwonił dlaczego nie przyjedzie. Nie odbierał telefonów. Do lekarza SP docierała za pomocą mojej Mamy. Po roku czasu rodzicom udało się przejąć opiekę prawną nad SP ponieważ nie była już zdolna do podejmowania decyzji, a i często się zdarzało, że trzeba było przeprowadzić jakiś zabieg gdy już była nieprzytomna, a do jej dzieci nie szło się dodzwonić, aby ktoś podpisał zgodę.

Moi Rodzice zapewniali tej Pani opiekę 24h na dobę. Nigdy nie była sama (nawet jak Mama szła do sklepu załatwiała kogoś, kogo oczywiście opłacała, żeby z SP i nami został na 30 minut, dłużej nikt nie chciał zostawać...). W zamian SP pozwoliła Mamie gospodarować jej pieniędzmi, no wiecie, żeby kupiła jak czegoś brakuje, opłaciła jakieś lekarstwa, wzięła coś do jedzenia, ewentualnie jak starczy żeby dołożyła do rachunków itp.

Dzieci SP (syn i dwie córki, nieco starsi od moich rodziców) nie dzwonili w ogóle, aby zapytać się o stan matki. Nie dzwonili nawet złożyć jej życzeń na urodziny czy święta (Mama mówiła jej, że dzwonili jak SP spała i kazali przekazać życzenia, żeby nie było jej przykro). Jedna z córek odwiedziła swoją matkę RAZ w ciągu tych trzech lat. Przyjechała po jakieś dokumenty swoje, ponieważ potrzebowała ich do czegośtam.


Największą piekielność jednak pokazali po śmierci Starszej Pani. Najpierw Mama nie mogła dodzwonić się przez dwa dni do nich, żeby poinformować o śmierci matki.

Nie pojawili się na pogrzebie... Za to przyjechali tydzień później. Mama była sama w domu. Przyjechała cała trójka dostawczym samochodem! Wszyscy w eleganckich strojach, "wyższa klasa". Weszli do mieszkania i... Zaczęli przeglądać wszystko. Zaglądali do szafek, wszystko co im się podobało chcieli zabrać (bez względu na to czy były to rzeczy ich matki czy moich Rodziców). Mama pokazała im kartony, w których są rzeczy ich matki, jednak oni bardziej się interesowali zawartością mieszkania Rodziców.

Córka I-Chcę tę pozytywkę.
Mama-Ale ona należy do mnie.
Córka I-Ale pewnie było kupiona za pieniądze mamy!
Mama-Nie, jest to pozytywka od mojej babci. Jest moja i ma wartośc sentymentalną, nie może jej pani wziąć.
Córka I-Ale wezmę.

I zapakowała, ale jak się odwróciła Mama ją wyciągnęła.
Córka II poszła na strych, gdzie suszyły się jeszcze ubrania SP, ponieważ Mama z tego wszystkiego (śmierć SP, załatwianie pogrzebu, zmiana właściciela itp.) zapomniała je ściągnąć. Córka II długo nie wracała, więc Mama udała się na strych zobaczyć, co ona robi. C II właśnie... Wypruwała gumki z starych, bardzo zużytych (jeśli wiecie co mam na myśli) majtek SP...

Mama-Co pani robi?
C II-No chyba pani nie myśli, że zostawię pani te gumki?
Mama-A po co miałyby mi być gumki z majtek? Właściwie te ubrania chciałam wyrzucić ponieważ są wielokrotnie prane z fekaliów i się nawet zabarwiły...
C II-Teraz ciężko kupić! Na pewno się przydadzą!

Mama zeszła na dół, a tam Syn właśnie wynosił komodę...

Mama-Co pan robi!?
Syn-To komoda mojej matki.
Mama-Wcale nie! To nasza robiona na zamówienie komoda! Mamy ją z poprzedniego mieszkania!
S-Z pewnością pani kłamie! Pamiętam tę komodę! Jest moja, zaklepałem ją.

W końcu Córka I zainteresowała się pudłami z rzeczami matki. Po przejrzeniu stwierdziła, że "to są same śmieci i ona chce coś innego w zamian". Zaczęła wybierać sobie z rzeczy rodziców! Mama nie wiedziała co robić i zapłakana zadzwoniła po Ojca żeby przyjeżdżał i jej pomógł bo nie daje sobie rady.

Zanim jednak Tata wrócił C I zdążyła spakować kilka rzeczy Rodziców do osobnego pudła. Syn komodę wywlekł na korytarz, Mama próbowała zabrać ją do domu, ale nie dość, że była za ciężka to jeszcze Syn krzyczał na nią i stwierdzał, że należy do niego. C II zaczęła oglądać ciuchy Mamy! W tym wszystkim pod nogami kręciła się nasza czwórka.

Na końcu dwie córeczki zaczęły żądać... Pieniędzy! Bo przecież ich matka dostawała rentę! Tłumaczenia Mamy, że przecież jedzenia, leki i lekarze kosztowały, że nawet ze swoich dokładali... Ale dzieci SP zamiast powiedzieć "no racja" zaczęli krzyczeć, że przecież moi Rodzice powinni ze swoich pieniędzy leczyć ich matkę, a renty odkładać i dać im bo przecież mają dzięki niej mieszkanie...

Przyjechał Ojciec i wywalił wszystkich z mieszkania. Wywalił pod drzwi też pudła z rzeczami SP żeby sobie je zabrali.

Dom.

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 946 (970)

#20235

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jako, że nie mam w zwyczaju przebierać się po służbie, ani przez służbą w pracy, a mam swój własny mundur i nie mam nawet takiego obowiązku, to też często w drodze do i z pracy jestem ubrany w mundur ratownika.
Jednego dnia wychodzę z pracy, umordowany jak rzadko wsiadam do auta i... Niespodzianka. Auto nie odpala. "No nic" myślę, na parkingu pod stacją nic mu się nie stanie i idę na autobus. Godzina może to była 8 rano? Trochę wcześniej, ale niewiele.

Wsiadam, do domu kawałek, więc wyszukuję jakieś zaciszne miejsce na końcu autobusu i usadzam na nim swoje szanowne literki. Po dwóch przystankach przy drzwiach obok kierowcy wsiada jakaś pani, rozgląda się i rusza przez cały autobus na koniec. Po minięciu jakiś 50 miejsc szczęśliwa usiadła obok mnie...

P-Nie spieszy się wam, co? - Padło nagle z ust współpasażerki. Myśląc, że może rozmawia przez telefon nie zareagowałem. Cisza... Nagle czuję, że poklepuje mnie w ramie.
P-Nie spieszy się wam, nie? - Zdziwiony patrzę w jej stronę.
J-Słucham?
P-No nie spieszy się wam?
J-Jakim nam? Gdzie się nie spieszy?
P-A gdzie jedziesz?
J-A co to panią interesuje?
P-No interesuje bo jesteś zobowiązany mi odpowiedzieć.
J-Eem... Z jakiej racji? Dlaczego pani w ogóle zaczepia ludzi w autobusie?
P-Słuchaj, ostatnio czekałam godzinę na karetkę! Godzinę!
J-Przykro mi, ale to przecież nie z mojej winy.
P-Musiałam zadzwonić drugi raz i powiedzieć, że serce mnie boli i zaraz zemdleje bo nie chcieli przyjechać.
J-Nie ma się pani czym chwalić, naprawdę.
P-To wy się raczej nie macie czym chwalić!
J-O co pani chodzi? Czego pani chce?
P-Chcę żebyście brali pod uwagę wszystkich ludzi, zwłaszcza takich jak ja!

Dobra, tu już zaczęło być zabawnie. Uśmiechnąłem się, po usłyszeniu tego tekstu, od ucha do ucha.

P-Dlaczego się śmiejesz? Co w tym takiego zabawnego?
J-Pewnie się pani obrazi, ale pani jest śmieszna.
P-Olewacie pacjentów i mówisz mi, że jestem śmieszna!?
J-Proszę pani, ma pani pretensje do przypadkowego pasażera w autobusie, że nakłamała pani dyspozytorce dlatego, że inaczej nie chciała wysłać pogotowia bo nie uznała, że jest potrzeba. To śmieszne.
P-No jakie chamskie!
J-Trzeba być odpornym na wszystkich, zwłaszcza na takich jak pani.
P-Trzeba jeździć do pacjentów i to SZYBKO!
J-Trzeba mieć powód...
P-Nie dziwie się, że tak długo jeździcie do pacjentów jak zapie*dalacie autobusami!!!

Pani wstała i poszła odprowadzana moim śmiechem.
Zastanawia mnie czy naprawdę myślała, że jadę teraz do wezwania...

Autobus

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1102 (1150)

#19694

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kiedyś w trakcie służby złamałem rękę. Stało się to gdy wieźliśmy pacjenta do szpitala na sygnale, jakiś buc zajechał karetce drogę i kierowca gwałtownie zahamował. Nie zdążyłem się złapać i przewróciłem się. Pełen adrenaliny jednak nie od razu zauważyłem, że coś jest nie tak, zajmując się dalej pacjentem.

Ból zaczął się w szpitalu przy przekazaniu pacjenta jak chciałem dźwignąć nosze... Na miejscu (godz 23) natychmiast zgłosiłem się do lekarza dyżurnego, jako, że na służbie pracownik medyczny, przyjęli mnie bez kolejki - choć było mi trochę głupio ze względu na 10 osób, które minąłem w drodze do gabinetu. Ale co zrobić... Przecież możliwie najszybciej muszę wrócić do pracy bo nie mam zastępstwa, a beze mnie karetka stoi bezczynnie pod szpitalem, co jednocześnie pozostawia stację bez ani jednej karetki (u nas w stacji są wozy strażackie i jedna karetka "P")! Odganiając od siebie myśli, że to złamanie (choć było to trochę bardziej niż oczywiste) próbowałem ustalić z kolegą co dalej, dzwonimy do stacji i powiadamiamy o sytuacji. Po godzinie RTG, konsultacja - kurcze, jednak złamany nadgarstek. Dzwonimy znów zapytać do dalej. Dowiadujemy się, że było wezwanie, ale wysłano karetkę z innego rejonu. Szef mówi, ze dzwoni i szuka zastępstwa, nikt nie odbiera... Tona leków przeciwbólowych, nastawienie, zwykłe usztywnienie bez gipsu żeby jakoś dalej pracować.

Godzina 1 w nocy my nadal w szpitalu. Coś poszło nie tak z nastawieniem i po założeniu usztywnienia kość znów się obsunęła i trzeba to zrobić jeszcze raz. Nie mogą nastawić mi kości, zaczyna być mowa o nastawieniu operacyjnym. Szef dzwoni, że znalazł zastępstwo, ale dotrze dopiero rano bo jest w innym mieście. Do rana albo wrócę do pracy albo karetka będzie nieczynna (miałem służbę 48h, rano miała być połowa mojej służby)... W międzyczasie z innej części szpitala doczłapał się ortopeda - nikt nie wie co tam robił o tej godzinie, ale być może mam po prostu szczęście. I to jakie bo okazało się, że ortopeda ten nie jest pracownikiem tego szpitala tylko pacjentem, ale znajoma pielęgniarka, która była w pracy poprosiła go o konsultację. 2:30 w nocy karetka nieczynna od ponad 3h. Dzwoni szef i mówi, że rano zastępstwo nie dojedzie...

Atmosfera serio nerwowa. Teoretycznie powinien być zawsze pracownik, który jest w stanie mnie zamienić. Ale chociaż kość w końcu nastawiona, jednak trzeba gips założyć od zaraz, bo jeśli jeszcze bardziej pokruszę kości będzie trzeba drutować. Od lekarza, który mnie przyjmował na początku nie dostałem zgody na powrót do pracy (bez takiej zgody jeśli by mi się pogorszyło nie mógłbym dostać odszkodowania bo byłbym w pracy "nielegalnie"). Dzwonimy do szefa, co dalej.
Zaczęło się sprowadzanie pracownika zastępczego z zupełnie innej placówki, zupełnie niezgodnie z procedurami - byle jak najszybciej.

W jednym ze szpitali udało się ustalić, że w sumie mogą jednego ratownika "pożyczyć". Nieformalnie, tak po prostu. Żeby posiedział, w razie wezwania pojechał i doczekał aż pojawi się jakieś formalne zastępstwo.

Jednak wszystko trwało do godziny 12, czyli przez ponad 10h wezwania na nasz rejon były kierowane do innych rejonów (gdzie miały status oczekujący ponieważ pierwszeństwo miały wezwania z tamtego rejonu).

Jedno złamanie zaburzyło pracę kilku miejsc...
Wypadła jedna śrubka i cała maszyna zatrzymała się na kilka godzin.

Kochana praca

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 662 (784)

#19787

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka lat temu, podczas mroźnej zimy, Zaszczurzony odpoczywał sobie w trakcie jakże ciężkiej służby na SORze. Chwycił kanapkę i poczłapał dzielnie w stronę gabinetu lekarskiego gdzie mógł w końcu otworzyć do kogoś gębę i porozmawiać z ratowniczką Zosią.

Niestety nie za dużo czasu było do rozmowy bo wezwali Zosieńkę na izbę przyjęć. No więc siedzę sam... Ale Zośka wraca, prowadzi za sobą pana w wieku 41 lat. Pan wyglądał na człeka typowo wyciągniętego z dworu o tej porze roku. Spod czapki, dwóch szalików i niezliczonej ilości swetrów można było dostrzec gdzieś człowieka z wielkim, czerwonym nosem. Panu wyraźnie głupio było zacząć.

P-Widzą państwo... Ja pracuję, no właściwie nie pracuję, śmietniki sobie przeglądałem... A nie ustawili nam w tym roku nic na ogrzanie na ulicy...

W tym momencie wchodzi lekarz, człowiek całkiem miły, ale działający pod wpływem chwili i nie mający nigdy czasu tłumaczyć pacjentom co robi i dlaczego (i w tym objawia się jego piekielność...). Ja biernie przyglądam się pochłaniając kolację.

L-Co jest?
Z-No pan przyszedł, z dworu pielęgniarki mi kazały go ściągnąć.
L-Co panu dolega?
P-Bo jak tam sobie przeglądam to ściągam rękawiczki żeby nie pobrudzić... No i mrozi w palce, mrozi...
Z-Chce pan powiedzieć, że odmroził sobie dłonie?
P-No właściwie tak chcę powiedzieć...

Po chwili trochę żałowałem kęsa, którego wziąłem przed sekundą. Pan ściągnął rękawiczki, co spowodowało u mnie mimowolne i lekkie cofnięcie się przełykanej kanapki... Razem z Zosią i lekarzem tylko wymieniliśmy się spojrzeniami. Dlaczego? Ponieważ spod rękawiczek radośnie przywitały nas odmrożone palce do samych paliczków, czarne bo tkanki dawno obumarły... Gdzieniegdzie pod martwymi tkankami można było dostrzec wesoło spoglądającą na nas kość. Każdy palec trzymał się dosłownie na jednym, martwym ścięgnie. Tak by się chciało zachować profesjonalnie, ale cały profesjonalizm prysnął razem z cofająca się kanapką i otwartą ze zdziwienia gębą.

W końcu panu udało się przerwać zmowę milczenia.

P-Da się coś z tym zrobić?
L-Zosiu, podaj nożyczki.

Doktor chwycił dłonie pacjenta, podciągnął sobie pod sam nos i... Jednym, sprawnym ruchem odciął martwe palce za pomocą nożyczek chirurgicznych.

Zanim się skrzywicie, pana to nie bolało, jego nerwy były kompletnie martwe, nie było możliwości, aby cokolwiek poczuł. Jednak oczy wyszły mu na wierzch.

P-Ale co pan zrobił!?
L-Z tego by już nic nie było...
P-ALE JA LUBIE SWOJE PALCE!

Pan chwycił tym co mu zostało, to co mu odcięto i uciekł z gabinetu.

Jeśli nie jest to dla Was piekielne, to pomyślcie sobie, że ktoś Wam właśnie amputuje dziesięć palców bez ostrzeżenia... Przecież ten człowiek się tego nie spodziewał. Ale ani ja ani Zosia nie zareagowaliśmy bo... My w sumie też nie spodziewaliśmy się takiego obrotu zdarzeń. Lekarz całość skwitował:
- Pff, panikarz. - I wyszedł zostawiając mnie i Zośkę w pełnym osłupieniu.

Pogotowie

Skomentuj (66) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1303 (1375)