Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

zaszczurzony

Zamieszcza historie od: 1 czerwca 2011 - 18:23
Ostatnio: 3 maja 2018 - 22:59
Gadu-gadu: 11909198
O sobie:

Chcesz poznać szczura bliżej?Bez obaw!Tu bywam:
GG:11909198
www.facebook.com/zaszczurzony - tu FP Zaszczurzonego. ;) Zapraszam. ;)
Mój blog: http://ratgod.blogspot.com/
---
FAQ:
-Czy pójdę na piwo/zaproszę do swojej stacji?
Nie.
-Czy kobieta powinna iść na RM?
Przejdź się po wszystkich miejscach gdzie zatrudnia się RM,sprawdź w ilu zatrudniają kobiety.
-Coś mi się zrobiło-co to?
Nie wezmę odpowiedzialności za twoje zdrowie.
-Dlaczego dziennikarze szukali cię na piekielnych?
Przez jedną z historii.
-Nie przyjechaliście!Czemu!?
RM nie odpowiada za odmowę wysłania karetki.
-Za nieudzielenie pierwszej pomocy coś grozi?
Pierwszej pomocy - nie, pomocy ogólnie Art.162.KK i 93.KW.
-Czemu nie wystawiliście mandatu za bezpodstawne wezwanie?
Ratownik medyczny NIE MOŻE wystawić żadnego mandatu.

  • Historii na głównej: 151 z 163
  • Punktów za historie: 164648
  • Komentarzy: 1824
  • Punktów za komentarze: 17139
 

#24831

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracowałem kiedyś w prywatnej przychodni na karetce transportowej. Jest to przychodnia położona w odległej części miasta, gdzie nawet drogi asfaltowej nie ma, w pobliżu ani autobusu, ani postoju taksówek, ani tramwajów. Obok las i wyjazd z miasta. Osiedle jednak pełne domków jedno i wielorodzinnych, kilka sklepów na krzyż i każdy każdego zna.

Tego dnia siedziałem z dziewczynami w rejestracji i czekałem na jakieś zadanie (co było rzadkością z racji, że osiedle spokojne i tylko czasem starszych ludzi "na zamówienie" zawoziliśmy do szpitala lub jedną panią na dializy). Praca była spokojna, wręcz nudna, ale nudę umilała nam szefowa, która wiecznie coś wymyślała.

Do rejestracji podszedł młody chłopak. Wszystko na spokojnie, nic podejrzanego. Trochę blady i pokasływał, więc wyglądało to na zwykłe przeziębienie, co zresztą potwierdził. Ubrany był stosownie do pory roku (późna jesień). Nie było widać żadnych oznak, że coś dziwnego się z nim dzieje.
Panie go zarejestrowały, chłopak usiadł w kolejce (był czwarty) i czekał. My wróciliśmy do swoich rozmów.

Jakieś dwadzieścia minut później lekarz wyskoczył z gabinetu i woła nas (ratowników). Krzyczy i pogania... Jako, że takie alarmy zdarzały się najczęściej raz na milion lat i oznaczało to, że SERIO coś się stało, to zerwaliśmy się w stronę gabinetu.

Chłopak był... postrzelony! Nie, nie, że nienormalny tylko naprawdę ktoś do niego strzelił. A on najzwyczajniej w świecie obandażował to, przyszedł sam do przychodni, zarejestrował się jako dumny posiadacz przeziębienia i czekał w kolejce...

Okazało się później, że chciał udawać twardziela przed kolegami, z którymi ukradł pistolet ojca żeby postrzelać do puszek. Niestety coś poszło nie tak i pistolet wypalił jak pacjent ustawiał puszki.

Wtedy pierwszy raz grzałem transportową karetką po dziurawej, piaskowej drodze zalanej przez ulewę (niektóre dziury spokojnie mogłyby dostać miano małych jezior, w których karetka nam tonęła).

Przychodnia.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 949 (985)

#24835

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja Teściowa...
Tak, znów zacznę od tych niezapowiadających nic dobrego słów. Wielokrotnie wypowiedziałem się tutaj na piekielnych na temat tego, że ja psów się boję. Mam stwierdzoną kynofobię i mimo terapii, fanem psów się nie stałem i raczej już mi to nie grozi. Na moje nieszczęście Teściowa hoduje beagle. To takie słodkie, niezbyt duże pieski. Cztery.
Jako, że moja Teściowa świata nie widzi poza swoimi super zgarniającymi medale psami, to są one rozpieszczone do granic wszelkich granic.
A dla tych co nie wiedzą, moja luba studiuje w mieście odległym o jakieś 6h jazdy.

Jednego dnia, z samego rana (9 rano, jakieś 30 minut wcześniej zjechałem ze służby dopiero), dzwonek do drzwi. Wygrzebuję się z łóżka, a dzwonek popędza i drze się niemiłosiernie.

- O nie... - Pomyślałem, bo takie dzwonienie może oznaczać tylko jedną osobę.

Otworzyłem. Przed drzwiami Teściowa z transporterami. Szybkim ruchem wcisnęła transportery za próg i nawija:

- Wyjeżdżam na dwa tygodnie. Zajmij się psami. Na kartce masz jaką karmę kupić i adres weterynarza jakby coś się działo. Wodę lej tylko mineralną! - Wciska mi wielki wór w rękę - Tutaj są miski, zabawki i inne potrzebne rzeczy.
- Mamo! Ja mam trzy koty, dwie fretki, kilkanaście szczurów i tylko dwa pokoje! Nie mam miejsca na dodatkowe zwierzęta!
- Jezus Maria Piotrek! Ale ty komplikujesz jak zawsze!
- Mamo ja się boję psów! A mamy psy nie lubią kotów!
- Jezus Maria Piotrek! Nie panikuj, oddasz koty do hotelu albo znajomym!
- A mama nie może psów do ho...
- Piotrek! Moich psów!? Oszalałeś!

Wpakowała wszystko do mieszkania i wyszła...
Zostawiła mnie z czterema szczekającymi potworami. Wsadziłem je do jednego pokoju, nałożyłem jedzenia, nalałem wody, rozsypałem zabawki, pootwierałem transportery, uciekłem i zamknąłem ten pokój... Następnie zadzwoniłem do znajomej, która zawsze opiekuje się moimi zwierzętami pod moją nieobecność i wybłagałem u niej żeby psy zabrała.

Po powrocie Teściowa zrobiła mi ogromną awanturę, że oddałem jej psy. Wyzywała od najgorszych, groziła, że namówi moją dziewczynę żeby ze mną zerwała. Następnie zaczęła awanturę o to, że ja na pewno zdradzam moją ukochaną, bo jestem starym gamoniem, któremu nic w życiu nie wyszło i nie potrafię nawet zająć się psami, bo jestem bezużytecznym tchórzem. Na koniec pogroziła mi palcem i powiedziała magiczne słowa:

- Już nigdy ci nie zostawię moim pupilków pod opieką!

Jakoś mi ulżyło...

Teściowa ;)

Skomentuj (99) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1199 (1281)
zarchiwizowany

#24839

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nie czytam gazet, ale poczytuję pismo znane jako "Uważam Rze". Nie bardzo idzie dostać tę gazetę w byle pierwszym kiosku, więc umówiłem się z miłą panią z kiosku obok bloku, że będzie mi sprowadzać. W pewien piękny wtorek z rana poszedłem odebrać moje pisemko, w kiosku jednak siedziała inna pani niż zazwyczaj.

-Dzień dobry, ja po uważam rze.
-Aaa... To pan jest tym frajerem co kupuje to prawicowe oszołomoństwo... - rzuciła pod nosem wywalając gazetę na blat.
-Tak... Zdaje się, że to ja...

Wychodząc słyszałem jaki muszę być zdesperowany i przygłupi, że czytuję coś takiego. Cóż, nie czuję się z powodu czytania tego pisma ani trochę gorszy.

Kiosk

Skomentuj (62) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 332 (534)

#24236

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kiedyś (no już ładnych kilka lat temu, tuż po skończeniu studiów licencjackich) w ramach zajęcia swojego wolnego czasu i przy okazji chęci pomocy pokręciłem się i znalazłem wolontariat w DPSie.

Początkowo świetne wrażenie na mnie wywarli. Dla chodzących mieszkańców były organizowane konkursy, mieli sale plastyczne (gdzie malowali, sklejali i oddawali się innym plastycznym zajęciom), była i sala muzyczna, latem był organizowany wieczorami grill z różnymi zabawami i konkursami, mieszkańcy dostawali nagrody. Kuchnia zadbana i zautomatyzowana, wszystkie sztućce, kubki i talerze nowe, jadalnia również czyściutka, pracownicy mili, ale co się dziwić, mieszkańcy płacili 2700 miesięcznie+wszelkie ubrania, lekarstwa, pampersy i potrzebne przedmioty kupowała rodzina...

Pierwsze tygodnie pracowałem w kuchni. Wieczorem pomagałem przygotowywać grilla i pomagałem zmotoryzowanym mieszkańcom dostać się na podwórko.
Później, jako stały wolontariusz, pomagałem przy organizowaniu konkursów, douczałem seniorów żądnych wiedzy czy prowadziłem różne proste zajęcia plastyczne.

Stała opieka medyczna, wszystko podkładane pod nos - nie było mowy o tym żeby komuś zabrakło lekarstw lub żeby ktoś nie wziął swoich leków. Psycholog dla mieszkańców, którzy potrzebowali "porozmawiać".

Dyrektor widząc, że sumiennie wykonuję swoje obowiązki zaproponował mi, że mogę wykorzystywać swoją wiedzę u nich to też zostałem przydzielony do rozdzielania leków. Każda tacka posiadała imię, nazwisko, nr pokoju, schorzenia i zdjęcie mieszkańca (żeby się na 100% nie pomylić - bo przy tylu ludziach to możliwe).

Nie ukrywam, ten wolontariat dawał mi sporo satysfakcji. Przy okazji mogłem porozmawiać z wiekowymi ludźmi o wojnach (jedna pani to nawet o I wojnie i Piłsudskim mogła mi poopowiadać bo miała prawie 100 lat).

Po pewnym czasie dyrektor zaproponował mi, że z racji stażu u nich i mojego wykształcenia mogę pomagać pielęgniarkom przy niechodzących mieszkańcach, którzy znajdowali się na tyłach budynku, gdzie "nieodpowiednim" osobom nie wolno wchodzić.

Pierwszego dnia stawiłem się u pielęgniarki, która miała mnie tam zabrać. Szedłem za nią w głąb budynku, robiło się coraz chłodniej. Weszliśmy do korytarza pokrytego starą, lekko zżółkniętą farbą.
Powiedziano mi, że mam się rozejrzeć. W jednej sali na wózku siedziała staruszka, widać było, że boli ją kręgosłup. Poszedłem do pielęgniarek.

J-Przepraszam, tą panią na wózku chyba boli kręgosłup? Może trzeba ja położyć?
P-A nie, bo zaraz będzie chciała wstać, nie będę latać co pół godziny żeby ją kłaść i sadzać!
J-Ale ją boli, widać to... Jak długo tam siedzi?
P-Przed śniadaniem.

Śniadanie było o 8 rano, a to była godzina 12...

J-To może ja ją położę?
P-Nie bo mi ją przyzwyczaisz! Ty pójdziesz, a ja zostanę i będę latać!

Poszedłem więc do innych sal. Na jednej leżały trzy panie. Na stole leżały dwie kupki gąbek do podmywania, a obok uwijała się pielęgniarka, która właśnie przygotowywała pampersy do zmienienia.

J-Gąbki nie są podpisane... Skąd wiadomo która jest czyja?
P-Obojętnie. Te po lewej do mycia od pasa w górę, po prawej od pasa w dół.
J-No dobrze, to pomogę podmyć.
P-Nie! To jutro o 7 dopiero! Teraz tylko pampersy zmienić.
J-Zmienić pampersy i nie podmyć? Porobią się odparzenia...
P-Wieki by mi to zajęło! Idź pomóc gdzie indziej.

Przegoniła mnie... Poszedłem do sali po przeciwnej stronie. Leżał tam staruszek, widać, że miał problem z przykurczami. Kolejna niespodzianka - przy łóżkach nie ma kart, więc nie wiedziałem co mu jest. Znów podszedłem do pielęgniarek.

J-A temu panu spod piątki co jest?
P-A tam coś z mięśniami.
J-Słucham??
P-Nim zajmuje się Gośka, ja tam nie zaglądam.
J-A gdzie znajdę Gośkę?
P-Dziś jej nie ma.
J-To znaczy, że dziś, jak nie ma Gośki, nikt do tego staruszka nie zagląda?
P-Młody jesteś, życia nie znasz.
J-No faktycznie, takie życia nie znam... I szczerą mam nadzieję, że nie poznam.

Pochodziłem tam jeszcze. Było brudno, zauważyłem, że nie czekają aż ktoś skończy jeść tylko była wyliczona godzina - ktoś nie zdąży zabierali zupę spod pyska. Pacjenci mieli odparzenia, jedna pani ze zmianą nowotworową na głowie nie mogła doprosić się żeby ktoś posmarował jej to jakąś maścią, którą miała na to. Byli myci raz na dzień, nawet ci z pampersami, pampersy były zmieniane trzy razy dziennie (po myciu, ok 12 i na noc - dwa ostatnie razy bez mycia!).
Tych ludzi nikt nie odwiedzał, całe dnie leżeli w swoich salach, jak były studentki pielęgniarstwa to chociaż tych ludzi przekładały na boki, trochę zagadały.

Wytrzymałem tam krótko i się ulotniłem. W miarę możliwości biegałem wokół tych ludzi choć byłem co chwilę poprawiany i strofowany przez pielęgniarki. Ludzie płacili mnóstwo pieniędzy, a byli traktowani jak nędzarze za zamkniętymi drzwiami...
Minęło tyle lat, a pamiętam tamto miejsce. Od dwóch lat jest zamknięte.

Nieistniejący już DPS

Skomentuj (54) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1192 (1232)

#24533

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zdarza mi się, że będąc u pacjentów nie wiem jak zareagować na różne ciekawe przypadki. Tak było jakiś czas temu jak dotarła do nas moda na wszelkiego rodzaju modyfikacje ciała. Nie wnikam co kierowało zgłaszającym, że podał informacje o "dwóch młodych kobietach, które się wykrwawiają", w każdym razie pojechaliśmy.

Rzecz działa się w parku. Dojechaliśmy na miejsce wskazane przez zgłaszającego, ale nie zastaliśmy go tam. Chwilę się pokręciliśmy i dotarło do nas o kim zgłaszający mówił...

Usłyszeliśmy zażartą kłótnię dobiegającą z dolnej części parku (ten park jest dwupoziomowy, że tak powiem). Podeszliśmy do schodów i zobaczyliśmy dwie (przepraszam za słowo) gówniary czymś ze sobą splątane. Bynajmniej nie wyglądały jakby miały się zaraz wykrwawić. Spojrzałem na strome, długie schody, które posiadały bardzo wąskie i krótkie stopnie, następnie na mój wielki, ciężki plecak i westchnąłem głęboko. No nic... Trzeba jakoś zleźć. Panie w swojej zażartości nie wyglądają na umierające, więc rozglądam się na wszelki wypadek za jakimś bezpieczniejszym zejściem. Brak, więc schodzę powoli.

- Na co, ku**, czekasz!? - W końcu pada w moją stronę z ust jednej z dziewczyn.
- Już idę, moment. Jak sobie pani to wyobraża, mam się sturlać z tych schodów?

Na moje szczęście zbyła to milczeniem i po chwili wróciła do kłótni z koleżanką. Wyzywały się od najgorszych, więc pozwólcie, że nie będę przytaczał ich kłótni.
W końcu udało mi się dotrzeć na dół, podszedłem do dziewczyn i lekko mnie zamurowało.

Obok nich leżało pudełko (wyglądało jak po margarynie), w nim był wenflon, igły (jedna taka do strzykawki, druga zwykła do szycia), wstążka (o grubości ok 2cm) i kilka gazików ubabranych krwią. Przy pudełku był postawiony plastikowy kubek z wodą (po jej "czystości" mniemam, że woda pochodziła z kanału płynącego w tym parku). Dziewczyny na przedramieniu i łydce z jednej strony (tzn. jedna z prawej, druga z lewej) miały poprzekładane wstążki... przez dziury w ciele. Były tym ze sobą związane (w taki sposób, że wstążka wchodziła w ramię pierwszej dziewczyny, przechodziła w ramię drugiej, później jeszcze raz drugiej i znów pierwszej i tak 10 razy na rękach i 10 na nogach). Można by powiedzieć, że dziewczyny przyszyły się do siebie... Przez chwilę próbowałem zrozumieć DLACZEGO, ale zdałem sobie sprawę, że to nie ma sensu, bo na to nie ma wyjaśnienia. Nie mogły one się ruszyć (nic dziwnego, nie dość, że zszyły się ze sobą to jeszcze przyszyły sobie przedramiona do swoich nóg...) i dlatego poprosiły przechodnia, aby wezwał pogotowie.

Nie wiedziałem od czego zacząć. Na pewno nie uśmiechało mi się wnosić dwóch zszytych ze sobą lasek po tych stromych schodach. Zresztą nawet średnio możliwe było ruszyć je w takim stanie. Podjęliśmy więc próbę rozplątania ich, albo chociaż odprucia przedramion od łydek. Nie było to jednak proste, wstążka była gruba i w dodatku z jakiegoś sztywnego materiału, który przy każdym ruchu prawie nacinał spuchnięte ciało. Wewnątrz kulałem się ze śmiechu, nie mogłem pojąć po co przyszyły swoje ręce do nóg i jeszcze zszyły się ze sobą w samym centrum parku. Dziewczyny nadal zażarcie się wyzywały, a kolega próbował wyciągnąć od nich kontakt do rodziców (były niepełnoletnie).

Po dłuższej walce udało się rozplątać nogi, mogły się ruszyć, a my mogliśmy zabrać je do karetki. Rąk już nie ruszaliśmy tylko zawieźliśmy dziewczyny na pogotowie.

Za każdym razem, po każdym takim dziwnym wezwaniu, przysięgam sobie, że już nigdy nic mnie nie zaskoczy. A później jest kolejne dziwne wezwanie i dochodzi do mnie jaki byłem naiwny poprzednim razem...

Pogotowie ;)

Skomentuj (56) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1228 (1264)

#23938

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wezwanie przykre.
Dojechaliśmy na miejsce, niestety nie było już co "zbierać". Pan, lat 35 (młody człowiek... chorował na raka) mimo próby reanimacji nie drgnął nawet. Wokół nas biegały dwie córeczki i załamana żona.
Kolega starał się zapanował nad rozpaczą żony, a ja zszedłem wezwać zespół z lekarzem (wbrew powszechnej opinii, my nie możemy stwierdzić zgonu).

Wróciłem na górę, zbierałem sprzęt (kolega podawał leki uspokajające, bo pani zaczęła wpadać w panikę) do plecaka i nagle słychać otwieranie drzwi. W pierwszej chwili pomyślałem, że już przyjechali (co by było dziwne, bo minęły jakieś 4 minuty, a przecież na sygnale nie jechali), a lekarzom zdarza się wchodzić do pomieszczenia bez pukania (uwierzcie, mam za sobą kilka lat wspólnej pracy z naszymi doktorkami ;)). Jednak za chwilę zza drzwi od pokoju wyłoniła się... sąsiadka.

S-Cooo? Tu przyjechało pogotowie?

Spojrzałem na żonę pacjenta i po jej minie zorientowałem się, że to nie jest specjalnie mile widziany gość, zwłaszcza w takiej chwili.

J-Może by pani wyszła? Proszę. Niech rodzina zostanie sama.
S-Ale ja tylko przyszłam zobaczyć. Pogotowie przyjechało!
J-Naprawdę? - Zerknąłem na swój mundur. - Nie wiedziałem. Mam nadzieję, że nie zastawiłem im podjazdu?
S-No co? Przyszłam zobaczyć!
J-To naprawdę nie jest film i prosiłbym żeby pani wyszła.

Starałem się lekko popychać panią w kierunku drzwi, ta jednak chwyciła się framugi i się gapi... "Gapienie się" - czyli coś, co w pogotowiu kochamy po prostu. Szkoda, że nie wyskoczyła z aparatem albo kamerą (choć wyglądała na taką, która chętnie by to zrobiła, gdyby akurat miała pod ręką)... Kolega wstał i przykrył twarz denata, aby zminimalizować ilość "ciekawych rzeczy do pooglądania"... Sąsiadka jednak nie dawała za wygraną. Przeszła do ataku.

S-Długo się męczył. Ehhh tam, zdarza się i tak. Każdy umiera. - I pełno komentarzy w ten deseń.
Żona pacjenta nie wytrzymała i krzyknęła przez łzy:
Ż-Wynoś się stąd! Po prostu się wynoś!

I teraz komentarz sąsiadki, po którym zbierałem szczękę z podłogi:

S-W końcu zdechł. Nie będzie mnie pogotowie wyć w nocy do tego zdechlaka!

I poszła. Profilaktycznie zamknąłem drzwi na zamek, jakby chciała wrócić czy coś...

Pogotowie ;)

Skomentuj (80) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2964 (3016)

#23323

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W tym roku przypadła mi służba w sylwestra. Wbrew oczekiwaniom wcale nie mieliśmy dużo wezwań do poobrywanych członków i poparzonych facjat. Za to zdarzyło nam się ciekawe wezwanie na jedną z domówek w mieście.

Na tej domówce sami niewyżyci, młodzi ludzie. Godzina, jak na sylwestra, młoda bo ledwie po 22, a tu już można by spokojnie karawanem wywozić poległych. Cóż, jak to się mówi: młodość rządzi się własnymi prawami. Ostrożnie stąpaliśmy po podłodze w obawie przed zdepnięciem jakiegoś denata. Wokół bałagan, smród i mnóstwo kotów, no nic, w gorszych warunkach było nam pracować. Dzielnie przebijamy się przez tłumy zataczających się małolatów prowadzeni przez najbardziej ogarniętą osobę w pobliżu. W końcu posadziła nas na kanapie (na której aż strach było usiąść...) i przyprowadziła poszkodowaną. Ta krzaczasto wpełzła do pomieszczenia, a na sobie zamiast spodni posiadała wielka, prowizoryczną... pieluchę. Lekko zdezorientowani podeszliśmy do poszkodowanej. Ta, plując na wszystko wokół, zaczęła nam opowiadać historię swojego przyodziania.

Otóż w ferworze pijackiej walki o dorwanie się do gwinta butelki jakiegokolwiek alkoholu, dziewczyna - prawdopodobnie wycieńczona próbami - wpadła na genialny pomysł. Postanowiła dobitnie i rzeczowo określić, która butelka należy do niej. W tym celu ściągnęła spodnie i bieliznę i... z całej siły usiadła na butelce poddając się chwilowej "rozkoszy" i oznaczając dokładnie przynależność butelki. Niestety nie przewidziała, że butelka pod ciężarem jej ciała i siłą nacisku zwyczajnie pęknie pozostawiając resztki szkła w, ekhem, jej wnętrzu.
Współimprezowicze nie wiedząc co zrobić z tym faktem, przewinęli ją prześcieradłem i zadzwonili po pogotowie.

Jej desperacka próba przygarnięcia na własność procentowego napoju jednak nie powiodła się. Współimprezowicze przytargali miskę i przelali pozostały alkohol przez sitko, po czym jakby nigdy nic, spożytkowali lekko zabarwiony na czerwono napój.

A co tam... miało się zmarnować?

Pogotowie ;)

Skomentuj (72) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1443 (1499)

#23686

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie lubię jeździć karetką do dzieci. Zwłaszcza tych małych z nadopiekuńczymi rodzicami. Szkoda maluchów, ale irytuje mnie szalenie ciągłe poprawianie tego co robię. W takich sytuacjach aż ciężko czasem opanować nerwy.

Dzieciaczek lat 5. Biedak spadł ze schodów. Na miejscu, jak to bywa, spanikowani rodzice. Od krzyków, płaczu, zamieszania już po chwili zaczęła boleć mnie głowa. Co chwile ktoś podlatywał, a to tata, a to mama, a to dziadzia, a to babunia, a to brat, a tu jeszcze inny dzieciaczek się plątał pod nogami... I każdy potrząsał maluchem żeby sprawdzić czy jeszcze żyje...

Póki co, spokojnie wszystkich odstawialiśmy na bok, ale co małego trochę pozbieraliśmy to ktoś podlatywał i szarpał. Młody w ryk, bo połamany, a tu ktoś nim szarpie. Matka w ryk bo młody ryczy. Ojciec się drze bo matka ryczy, że młody ryczy. Dziadek drze się na ojca, że drze się na ryczącą matkę, a młody ryczy jeszcze głośniej. Babunia obok wznosi modły ku niebiosom to i jej się dostało, że młody nie umiera i ma przestać się modlić.

W końcu stało się to, co musiało się w takiej sytuacji stać. Czyli dostało się nam.

Ojciec: -Co pan robi do cholery!?
Ja: -Proszę bez nerwów.
O: -Jak bez nerwów! Ja lekarzem jestem! I jak widzę te wasze partactwa to aż mnie skręca!

Świetnie - myślę sobie. Trafił się doktorek, który pewnie właduje się do karetki i będzie całą drogę mnie pouczał, już jestem szczęśliwy z tego powodu...
No nic, próbuję w końcu usztywnić rękę, młody przestał trochę płakać.

O: -No co robisz!?
J: -Usztywniam rękę... Złamanie boli jak jest ruszane, prawda?
O: Nie tak!

Wyszarpał mi młodego. Młody w ryk oczywiście bo złamana ręka bezwładnie zafurgotała na wietrze.
Zdenerwowałem się, więc rozkręciła się awantura. Tatusiek nieudolnie zaczął usztywniać rękę strofując młodego co chwilę, żeby przestał drzeć paszczę. Oczywiście młody nic sobie z tego nie robił. W międzyczasie kolega przez radio podpytywał, co my mamy teraz zrobić. Facet tak mu zmasakrował to usztywnienie, że w nerwach krzyknąłem:

J: -Ty jesteś lekarzem!? Usztywniania ręki uczy się na kursach pierwszej pomocy!
O: -Nie jestem, j**b się!

Zapakowaliśmy młodego z tym "usztywnieniem" do karetki, a jak tatuś chciał wsiąść to wyraźnie i "grzecznie" poprosiliśmy, aby jechał ktoś inny.

Trzy tygodnie później przyszły skargi na nas i musieliśmy się z tego tłumaczyć...

Pogotowie ;)

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1126 (1160)

#23358

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piękna, zimowa noc, ledwie godzina 3. Robię to, co jak wiadomo robi każdy ratownik w pracy, czyli leżę z brzuchem do góry w pracowniczym pokoju, czekając aż coś ciekawego będzie się działo. W międzyczasie odliczam czas do końca niezwykle nudnej służby (spokój jak rzadko...).

W końcu jest! Dzieje się coś, silne wymioty, paskudna gorączka, nieregularny oddech u małego dziecka. Jedziemy. Na miejscu dzwonimy domofonem. Słychać przez ziewanie:

-Halo?
-Pogotowie.
-Jakie pogotowie?
-Mamy wezwanie pod ten adres.
-Halo???
-Wzywała pani pogotowie?
-Nie, żadnego pogotowia. Coś się stało? Halo???
-Mamy wezwanie na Szatańską 13/2. To pani adres?
-Tak, to mój adres. Nie wzywałam pogotowia.

Każemy sprawdzić jeszcze raz adres - prawidłowy. Dyspo próbuje oddzwonić na numer, z którego wezwano pomoc. Nikt nie odbiera... Stoimy pod blokiem, bo może tylko numer mieszkania zły? I zaraz się wyjaśni? Nie wyjaśniło. Nikt nie odbiera, adres jak byk ten, ale pod tym adresem nikt nas nie potrzebuje. Po 30 minutach wracamy, jak będziemy potrzebni zgłoszą się jeszcze raz, trudno.

Sprawa nie daje nam spokoju (nie codziennie zdarza się, że ktoś nas wzywa i podaje błędny adres). Mija może 40 minut od powrotu do bazy. Znów wezwanie.
Patrzymy na adres: Szatańska 13/2...
No nic, jedziemy. Próbujemy jeszcze raz dzwonić pod ten sam adres.

-Halooo...?
-Pogotowie.
-Znowu? Jakie pogotowie?
-Wezwano nas znów pod ten adres, czy to Szatańska 13/2?
-Tak, to Szatańska 13/2, ale tu nikt nie wzywał pogotowia.
-Czy jest jakiś sąsiad, który mógł pomylić adresy?
-Halo???
-Czy wie pani może czy jakiś sąsiad mógł pomylić adresy?
-Nie znam sąsiadów, mieszkamy tu od niedawna.

No nic... Dyspo jeszcze raz zaczyna dzwonić pod numer, z którego zgłoszono wezwanie. Nikt nie odbiera... Każą nam wracać. Profilaktycznie rozglądamy się po okolicy szukając światła w oknie (które oznaczałoby, że ktoś nie śpi i mógłby to być potencjalny pomyłkowicz). Ciemno, głucho, zimno...
Wracamy.

Godzina 5:30 wezwanie. Na Szatańską 13/2, już lekko poddenerwowani jedziemy bo objawy, które są podawane (wciąż te same) są groźne dla małych dzieci.
Na miejscu dzwonimy po raz kolejny.

-Halo!?
-Pogotowie.
-Jaja sobie robicie!?
-Proszę pani, dostajemy wciąż wezwanie pod ten adres.
-Ja nie wzywałam pogotowia!
-Naprawdę nie orientuje się pani kto mógłby wzywać pogotowie w okolicy?
-Nie wkurzaj mnie!

Odłożyła słuchawkę. Tym razem robimy rundkę po okolicy szukając jakiegokolwiek znaku świetlnego oznaczającego, że ktoś nie śpi. Rozglądamy się za jakimkolwiek życiem wokół nas. Przebyliśmy całą Szatańską. Nic... Ciemno, głucho, zimno...
Nieźle wściekli i zmarznięci wracamy.

Godzina 7:15 rano. Wezwanie, po usłyszeniu adresu Szatańska 13/2 aż się we mnie zagotowało. Chwilę trwała ostra dyskusja kolegi z wysyłającymi, że nie chcemy tam jechać. Ci jednak nieugięci wysyłają nas po raz czwarty pod ten adres.

Na miejscu zrezygnowani dzwonimy po raz kolejny tej nocy do niczemu winnej kobiety zwalając ją z łóżka i szykując się na solidny opieprz. Jednak ku naszemu zdziwieniu sytuacja była inna.

-Halo?
-Pogotowie.
-Dobrze, że jesteście.

*bzzzz*

Wchodzimy na górę i co widzimy? Spocone, wymiotujące dziecko, z gorączki aż czerwone na twarzy... Okazało się, że to ta pani cały czas wzywała pogotowie, ale zanim dojechaliśmy to syn przestawał wymiotować, więc za każdym razem uznawała, że już ok i postanowiła udawać, że wcale nikogo nie wzywała, tylko spała, a my bezczelnie śmieliśmy budzić ją trzykrotnie jednej nocy.

Pogotowie ;)

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1900 (1940)

#22221

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja teściowa... Na dźwięk tych słów przez głowę przechodzą mi setki kawałów o teściowych, którymi raczą mnie koledzy z pracy, po tym jak kiedyś moja teściowa nachodziła ich w pewnej sprawie (chyba to tu opisywałem :)). Żaden z tych kawałów nigdy nie pocałuje nawet jej pięt. Jest ona całkowicie przekonana o swojej nieomylności (ma w zwyczaju mawiać: prędzej Bóg się pomyli niż ja!) i uważa, że wszystkie decyzje jakie podejmuje słuszne są.

Historia zdarzyła się w końcówce grudnia i zahaczyła o nowy rok. Od kilku tygodni ze wstrętem obserwowałem poobgryzaną tapetę w przedpokoju (dziękuję wredofrety...), niestety brak czasu nie pozwalał na pozbycie się tego widoku. Korzystając ze świątecznej przerwy, postanowiłem w końcu coś z tym zrobić. Był jednak mały problem... Kiedy ma się tyle zwierząt, nie można ot tak wstać i rozpocząć zakurzanie mieszkania. Wprowadziłem więc procedurę wyprowadzania zwierzaków z domu. Mama zgodziła się wziąć trzy kotki, ale "przez przypadek" w transporterku zaplątały się też wredofrety, na miejscu uciekły za kanapę i w ostateczności zostały razem z kotkami.
Większym problemem były szczuraki, jest ich 15. Kompletnie nie miałem komu ich zostawić (Mama jest potwornie uczulona na nie). Po obdzwonieniu wszystkich znajomych i całej rodziny został mi ostatni numer - Teściowa. Mając nóż na gardle zadzwoniłem, zgodziła się. Nie obyło się oczywiście bez gadania, że nasprowadzałem "setki zwierząt" i teraz nie chcę się nimi zajmować i takie tam. Myślałem, że nic gorszego zdarzyć się nie może.

Ponieważ służba w pogotowiu wypadła mi w pierwszy dzień świąt, a później (jako że zamieniłem się z kolegą) w sylwestra, to postanowiłem odebrać szczury 1 stycznia jak będę wracał z pracy. Przyjechałem, pakuję maluchy do transportera. Jeden szczur, dwa, pięć, osiem, jedenaście... Jedenaście...

J-Mamo, gdzie reszta?
T-No wszystkie są! Co ze mnie idiotkę robisz! Wszystkie są!
J-Mamo, jest jedenaście. Powinno być piętnaście.
T-Aaa... Te szczury... - To już nie wróżyło nic dobrego. - Sąsiadka, wiesz Klocia z drugiego piętra z bloku z sąsiedniej ulicy ma siostrzenicę. Byłam tam na kawie no i mówię: Klocia, zięć mi szczury przywiózł do domu!! No i razem z Klocią stwierdziłyśmy, że trzeba się pozbyć bo jak to, szczury? W domu?
J-Mamo!!
T-Co mi przerywasz!? Idiotkę ze mnie robisz! Przerywasz mi! Do Kloci tego dnia przyjechała siostrzenica. Monisia, mówię ci, piękne dziecko! Mam nadzieję, że ty w końcu zrobisz jakiegoś wnuka!! A nie, tylko praca i praca, praca i praca!
J-Mamo! Szczury...!?
T-Aaa! No i Monisia, ta siostrzenica ładna, fajna ma może z 11 lat. No dobra może 15. No i ona usłyszała, że gadamy o szczurach i powiedziała, że chce zobaczyć. To poszłyśmy do mnie no i siedziała. Tak jej się oczy świeciły!! Jak mogłam dziecku nie dać jednego?
J-Nie ma czterech...
T-Bo Klocia powiedziała, że jeden to pewnie będzie się nudził, to dałam dwa. Ale Monisia, ta ślicznotka, powiedziała, że jeden to samiec i samiczka, więc dobrałyśmy dla samiczki koleżankę, a dla samca kolegę (to niemożliwe ponieważ w moim stadzie znajdują się same samce).
J-Wydałaś MOJE szczury!?
T-Jezus, Maria, Piotrek, dziecko chciało. Nie masz dzieci to nie wiesz nic! Ty to tylko o sobie, tylko o sobie!! Jesteś potworny, że też moja córka akurat ciebie zechciała! Idź już, idź już.

Spakowałem "ocalałe" szczury do transportera, zaniosłem do auta. Z samochodu zadzwoniłem do dziewczyny i podpytałem o Klocie. Podała mi adres. Na miejscu dowiedziałem się, że Klocia to nie Klocia (a była to ona ponieważ znam ją z widzenia i poznałem), nie ma rodziny i nie ma żadnych szczurów.
Łaziłem tam i do teściowej kilka dni.

I tak pożegnałem cztery szczurki, a w tym Trabanta (opisywałem kiedyś przygodę z nim).

Teściowa

Skomentuj (71) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 846 (930)