Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#29156

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Spotkałam się kilka dni temu z kumplem, z którym kiedyś pracowałam w stadninie. Zadumaliśmy się nad wyjątkowo paskudną historią – kumpel zaczął temat mówiąc, że prześladuje go to od kilku lat. Mnie też. Do końca życia chyba będzie, bo moja skala na ludzką podłość i głupotę (mieszanka gorsza od napalmu i wiatru) się kończy...

Stadnina była na bardzo wysokim poziomie, sportowa, trenująca głownie konie, nie ludzi. Kumpel trenował skoczki, ja ujeżdżeniowce. Nasz Szef, cudownie sympatyczny Holender (stadnina w północnych Niemczech), oprócz rasowych koni do treningu, przywodził też czasem znajdy. Był wśród nich osiołek (ocalony przed sprzedaniem na salami, po tym jak znudził się dziewczynce, dla której w niewiadomym celu został kupiony), emerytowane konie i kontuzjowane dożywotnio skoczki.

Żyły sobie u nas o łaskawym chlebie, spędzając czas na skubaniu trawy i grzaniu się w słońcu, każdy z nas dokładał po godzinach łapkę do opieki nad nimi. Mój Szefu (wybaczcie wielką literę, ale ja o nim nawet dzisiaj myślę wielką literą, gość był z tych jeden na milion) był świetnym człowiekiem, traktował je na równi z końmi, które trenował, a które to sprzedawał za wystarczająco dużo, żeby móc utrzymać też ferajnę znajdek. O jednym znajdku właśnie będzie.

Fluke [tak go nazwaliśmy, bo rodowodowe imię miał brzydkie i długaśne] – czyli „fart” – trafił do nas z dwoma złamanymi podczas źle prowadzonego treningu nogami, ledwo zaleczonymi, ledwo stał. Obraz nędzy i rozpaczy, bo 4letni koń holsztyński, w pełni sił i chęci do życia przez ludzki, durny błąd, stał się niepotrzebnym właścicielom ciężarem. Ale Szefu nie dał go sprzedać na włoskie kiełbasy - kupił, przywiózł, zapłacił dużo ojro kilku weterynarzom, w końcu, kiedy koń doszedł do siebie i lekarze orzekli, że może spacerować bez bólu i cieszyć się słonkiem, dołączył do majdanu na wybiegu. Wtedy zaczęły nam pękać serducha – codziennie, kiedy trenowaliśmy konie, Fluke podchodził do płotu, patrzył za ujeżdżanymi zwierzakami, rżał sobie cicho, nie chciał wracać potem do boksu. Nudził się i tęsknił za pracą, zdarzają się takie konie.

Po konsultacji w wetami, zaczęliśmy go wieczorami rozchadzać – powolutku, delikatnie, na lonży, bez siodła, ot, żeby miał kontakt z człowiekiem, żeby nam nie wyliniał z nudów i smutku. O dziwo, po kilku miesiącach był w naprawdę niezłej formie i można było spróbować na niego wsiąść. Zaczęłam na nim jeździć na wieczorno-nocne tuptania po lesie i koń, przywieziony do nas ledwie żywy, odżył w sposób wręcz magiczny. Ale wiadomo było, że ten leniwy stęp to wszystko, co będzie mógł robić do końca życia. Nie narzekał, wręcz nie mógł się tych spacerków doczekać. Miodzio jak do tej pory, a mój Szefu powinien raczej trafić na Anielskich. Ale...

Pewnego dnia Fluke został przyuważony przez jednego z naszych stałych, zaufanych klientów. Koń był, po dojściu do zdrowia, cudownie piękny – holsztyny to bardzo ładna rasa. Klient wyraził podziw i poznał jego historię. Po jakimś czasie zaproponował, że mógłby go wziąć do siebie. Szefu się wahał, ale widział, że w pełni sezonu roboty mieliśmy po łokcie, ja pracowałam po nockach, ledwie widziałam na oczy, kumpel jeździł z zawodów na zawody, a nikomu mniej wykwalifikowanemu nie można się było naszą znajdą zajmować, bo wymagał wyjątkowej uwagi.

Pojechał do klienta, oblukał stajnię, widać go przekonała, bo Fluke pożegnał się z nami i pojechał do nowego domu. Sprzedawane było ponad 70% koni, z którymi pracowaliśmy, więc powinniśmy być otrzaskani, ale to było ciężkie pożegnanie, bo sami osobiście przywróciliśmy zwierzaka do życia. Ale w wierze, że jego dobro jest ważniejsze od naszych sentymentów, pożegnaliśmy sierścia, który odtąd miał mieć tylko dwóch towarzyszy [dla kontuzjowanych koni to zawsze lepsze niż stadninowy tłok], syna właściciela [lat 26], który by tylko nimi się zajmował, zamiast nas zarobionych i ledwie żywych, świetne warunki, wielkie pastwisko...

Dwa razy byłam u Fluke’a – to była część umowy adopcyjnej, którą podpisali jego nowi właściciele. Dwa razy był Szefu osobiście. Wszystko było ok, naprawdę ok. Raz jeden stwierdziłam, że ten cały syn właściciela jest jakiś dziwny, ale nic konkretnego to nie było. Koń zadbany, stajnia piękna i czysta, karma przednia, no pełnia szczęścia. Jakieś pół roku po adopcji nie mogłam się dodzwonić do właścicieli. Szefa nie było przez następny miesiąc, więc zastępując go, miałam urwanie głowy. Jeszcze dwa razy próbowałam się z nimi skontaktować, ale więcej nie dałam rady. Do dzisiaj żałuję, że nie cisnęłam wtedy.

W końcu trzy miesiące po ostatniej wizycie i całkowitym braku kontaktu, wybrała się cała ekipa, znaczy ja i kumpel pod dowództwem Szefa. Właściciela nie było, jak się dowiedzieliśmy od dziewczyny, która nam otworzyła, od ponad czerech miesięcy. Włączył nam się tryb awaryjny. Łamiąc prawo i zasady dobrego wychowania, władowałam się samoobsługowo do stajni, zostawiając panom czekanie i rozmowę z synkiem właścicieli.

Puls mi skoczył pod sufit, jak zobaczyłam co się w malutkiej, pięknej nie tak dawno stajni działo – syf, smród wręcz materialny bytem, brud, malaria, no istna masakra. Dwa pozostałe konie miały zapadnięte boki, zaropiałe chrapy i oczy, były wręcz oblepione brudem. Ale zmroziło mnie, kiedy trzeci boks zobaczyłam pusty. Podbiegłam i zajrzałam do środka. Fluke tam leżał, a przynajmniej to, co z niego zostało. Miał otwarte złamanie kontuzjowanej nogi, wyglądał jak koński szkielet obciągnięty starym pergaminem. I był bardzo stanowczo nieżywy. Muchy i mnóstwo innego robactwa były po prostu wszędzie. Do końca życia nie zapomnę tego widoku, czasami mi się śni.

Nie pamiętam, co dokładnie było dalej, bo ponoć wyleciałam ze stajni i rzuciłam się z łapami na synka właścicieli, z którym szef rozmawiał. Wiem, że rozwaliłam mu z pięści łuk brwiowy, co spowodowało sporo paniki, bo cholerstwo krwawi jak diabli. Ale pamiętam też, że kiedy policja, która dość szybko została wezwana, się zjawiła, to nikt specjalnie się mnie o to nie czepiał. A już na pewno nie ci, którzy weszli do stajni. Ponieważ poszkodowany nie próbował nic z tym robić na drodze prawnej, nie oberwało mi się za napaść. Niestety jemu, za to, co zobaczyłam w stajni, też nie. Bo brak dowodów, bo zwierzak mógł być chory, bo to, bo tamto... Zabrano mu dwa pozostałe konie, klaczka, która była źrebna i straciła ciążę, bo została prawie zagłodzona, padła tydzień później. Trzeci koń doszedł do zdrowia pod opieką nowej adopcyjnej rodziny. Wracaliśmy bez jednego słowa, mimo że mieliśmy ponad 3h jazdy. Ja potem pół nocy ryczałam kuzynowi, który był pierwszą bliską mi osobą, jaka się nawinęła, w rękaw. Nie mógł uwierzyć, w to, co mówiłam. Też bym nie mogła.

Jakiś czas późnej zjawił się człowiek, który wziął Fluke’a. Szefu zamknął się z nim w biurze na kilka godzin. Potem facet przyszedł do nas, najwidoczniej przepraszać, ale ledwie mógł z siebie głos wydobyć. Odjechał, a my dowiedzieliśmy się w końcu, co się stało. Synek, porwany myślą, że na u siebie rodowodowego konia do skoków, ze świetnymi korzeniami, olał wszystko, co dotyczyło utrzymania zwierzaka w dobrym zdrowiu. Po wyjeździe [służbowym] ojca, zaczął trenować na koniu skoki. Jak pisałam, Fluke był bardzo chętny do pracy, więc skakał. Całe trzy razy. Kość w przedniej nodze połamała się jak zapałka, kiedy trzeci raz na niej wylądował. Ponoć koń został za pomocą razów batem zmotywowany do wstania i dokuśtykania do boksu. Jestem w stanie w to uwierzyć, bo widziałam, co potrafi zrobić spanikowane i ogłuszone bólem zwierzę w pierwszym szoku po urazie. Ale do Fluke’a, naszej uratowanej, wychuchanej znajdki, nikt nie zawołał weta. Nikt nawet nie przyszedł. Leżał w boksie, cierpiąc niesamowicie, aż umarł. I potem też leżał. Do stajni nikt nie wchodził, mimo, że były tam jeszcze dwa konie. Aż do momentu, kiedy ja tam wparowałam, o wiele, wiele za późno...

Nie dowiedzieliśmy się, jak ojciec wyciągnął ze śmiecia, który to zrobił, całą historię. Szef planował wnieść sam sprawę do sądu na podstawie umowy adopcyjnej, ale nie zdążył, miał spotkanie z pijanym polskim kierowcą jadącym pod prąd przez autostradę. Pijanemu nic się nie stało. Szefa zbierali z kilkuset metrów. Nie podaję narodowości złośliwie, po prostu Polacy wyjątkowo często siadają za kółkiem po alkoholu.

I tak wróciło to do mnie, z całą mocą, kiedy spotkałam się właśnie z tym kumplem, który razem ze mną zajmował się znajdem i pojechał wtedy dowiedzieć się, co się z nim stało. Mam wrażenie, że od tego czasu jeszcze mocniej nie lubię ludzi jako ogółu. To chyba najpiekielniejsza rzecz, jaką tu napiszę. Staram się o tym zwykle nie pamiętać, ale wraca.

stadnina

Skomentuj (113) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2355 (2447)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…