Historia sprzed dwóch lat, ale przypomniała mi się kiedy czytałem wpisy o roznych piekielnych użytkownikach dróg.
Kupowałem nowy samochód. Nie, nie żeby zaraz taki CAŁKIEM nowy :-) Używany, ale nowszy niż dotychczasowy.
I dlatego właśnie razem z kolegą pojechaliśmy do Piły. Bo akurat w Pile stało auto, które się nam spodobało. Opel Combo Tour, '2006, niecałe 80 tysięcy na liczniku, doskonały silnik (1,7 CDTI).
Po oględzinach auto okazało się dokładnie takie, jak w ogłoszeniu, więc wracaliśmy już na dwa samochody - kolega jechał przodem w starym aucie, ja za nim w nowym.
Z Piły ruszyliśmy kwadrans po piątej, a potem trzeba było jeszcze się zatrzymać na tankowanie i jedzenie jakieś... A z Piły do mojego miasteczka (pod Warszawą) jest 360 kilometrów - ale jedzie się sześć godzin. Takie drogi...
No więc jedziemy. Koło wpół do jedenastej w nocy, w okolicy Płońska, utknąłem za jakimś tirem - nie było jak wyprzedzać, bo ciągle coś jechało z przeciwka. Jechałem za nim jakieś dwadzieścia kilometrów, osiemdziesiątką... Aż wreszcie - można wyprzedzać.
"Wychylam się" zza tira, rzut okiem: w ciemności rozświetlonej długimi światłami ciężarówki widać drogę na spory kawał do przodu. Nic nie jedzie, droga prosta, daleko (ale naprawdę daleko) z przodu widać łagodny zakręt. Linia przerywana. Wszystko co będzie dalej trwało w rzeczywistości sekundy.
Lewy kierunkowskaz, zmiana pasa, gaz, wyprzedzam. Opelek grzecznie zrywa się do biegu, sunie do przodu, jestem właśnie za połową długości tira, kiedy w oddali widzę wyjeżdżający zza zakrętu samochód. Zakręt jest daleko, zapas jest duży, ale... Ale nagle zdaję sobie sprawę, że to coś z przeciwka jedzie SZYBKO.
Nie, to jedzie BARDZO SZYBKO. Znacznie szybciej, niż mogłem sobie wyobrazić. Światła zbliżają się w takim tempie, że (jak sobie potem wyliczyłem), gość musi jechać 200 kilometrów na godzinę. Może nawet nieco więcej. W dodatku - choć przecież widzi moje światła i tira obok - nie hamuje, nie zwalnia, nawet nie miga długimi. Po prostu pędzi w moim kierunku z prędkością światła.
Mniej więcej sekundę zajęło mi zdanie sobie sprawy z faktu, że jestem w sytuacji bez wyjścia. Nie miałem szans zdążyć wcisnąć się przed tira - gość z przeciwka jechał za szybko. A że w tym momencie byłem już prawie na wysokości kabiny tira, nie zdążyłbym także wyhamować i schować się z powrotem za nim.
Wiecie co? Już słyszałem ("w głowie") ten huk.
Zrobiłem - jak się potem okazało - jedyną rzecz, którą mogłem zrobić: ostro hamując uciekłem W LEWO. Na lewe pobocze.
A potem zdarzyły się trzy rzeczy jednocześnie: ja hamowałem z piskiem opon na LEWYM poboczu, w tym samym momencie na prawym pasie mijał mnie tylny zderzak tira, a między mną a tirem przeleciał ten samochód. Nie wiem, co to było - ale jak przeleciał, to aż mi zakołysało samochodem. Od pędu powietrza. Nie, nie przesadzam i nie koloryzuję.
Kiedy stanąłem, moje prawe koła stały na poboczu (to znaczy - na asfalcie), a lewe - metr czy półtora za końcem asfaltu, na ziemi. A ja miałem jeszcze tyle przytomności umysłu, żeby na wszelki wypadek włączyć światła awaryjne i siedziałem tak ze trzy minuty, czekając aż ręce przestaną mi się trząść.
A gdyby w tym miejscu nie było pobocza? Gdyby zaraz za asfaltem był rów? Albo, co gorsza, gdyby tam była metalowa barierka? Zresztą co tam barierka - wystarczyłoby, żeby na lewo od pobocza, już poza asfaltem, stało drzewo, prawda?
Czy ten gość był pijany? Czy był po jakichś prochach? Normalnemu człowiekowi trudno uwierzyć, że ktoś także w miarę normalny może nocą, na wąskiej jednopasmowej drodze jechać 200 czy więcej...
Cholera! Możesz jeździć rozsądnie, z wyobraźnią, zgodnie z przepisami, bezpiecznie, zachowywać wszelkie zasady - a i tak nie masz gwarancji, czy dojedziesz bezpiecznie do domu, bo możesz spotkać jakiegoś świra /pijaka/ ćpuna albo młodego gniewnego, który chce się popisać przed panienką swoim wielkim BMW (na przykład).
Jeszcze następnego dnia rano czułem tę adrenalinę.
Kupowałem nowy samochód. Nie, nie żeby zaraz taki CAŁKIEM nowy :-) Używany, ale nowszy niż dotychczasowy.
I dlatego właśnie razem z kolegą pojechaliśmy do Piły. Bo akurat w Pile stało auto, które się nam spodobało. Opel Combo Tour, '2006, niecałe 80 tysięcy na liczniku, doskonały silnik (1,7 CDTI).
Po oględzinach auto okazało się dokładnie takie, jak w ogłoszeniu, więc wracaliśmy już na dwa samochody - kolega jechał przodem w starym aucie, ja za nim w nowym.
Z Piły ruszyliśmy kwadrans po piątej, a potem trzeba było jeszcze się zatrzymać na tankowanie i jedzenie jakieś... A z Piły do mojego miasteczka (pod Warszawą) jest 360 kilometrów - ale jedzie się sześć godzin. Takie drogi...
No więc jedziemy. Koło wpół do jedenastej w nocy, w okolicy Płońska, utknąłem za jakimś tirem - nie było jak wyprzedzać, bo ciągle coś jechało z przeciwka. Jechałem za nim jakieś dwadzieścia kilometrów, osiemdziesiątką... Aż wreszcie - można wyprzedzać.
"Wychylam się" zza tira, rzut okiem: w ciemności rozświetlonej długimi światłami ciężarówki widać drogę na spory kawał do przodu. Nic nie jedzie, droga prosta, daleko (ale naprawdę daleko) z przodu widać łagodny zakręt. Linia przerywana. Wszystko co będzie dalej trwało w rzeczywistości sekundy.
Lewy kierunkowskaz, zmiana pasa, gaz, wyprzedzam. Opelek grzecznie zrywa się do biegu, sunie do przodu, jestem właśnie za połową długości tira, kiedy w oddali widzę wyjeżdżający zza zakrętu samochód. Zakręt jest daleko, zapas jest duży, ale... Ale nagle zdaję sobie sprawę, że to coś z przeciwka jedzie SZYBKO.
Nie, to jedzie BARDZO SZYBKO. Znacznie szybciej, niż mogłem sobie wyobrazić. Światła zbliżają się w takim tempie, że (jak sobie potem wyliczyłem), gość musi jechać 200 kilometrów na godzinę. Może nawet nieco więcej. W dodatku - choć przecież widzi moje światła i tira obok - nie hamuje, nie zwalnia, nawet nie miga długimi. Po prostu pędzi w moim kierunku z prędkością światła.
Mniej więcej sekundę zajęło mi zdanie sobie sprawy z faktu, że jestem w sytuacji bez wyjścia. Nie miałem szans zdążyć wcisnąć się przed tira - gość z przeciwka jechał za szybko. A że w tym momencie byłem już prawie na wysokości kabiny tira, nie zdążyłbym także wyhamować i schować się z powrotem za nim.
Wiecie co? Już słyszałem ("w głowie") ten huk.
Zrobiłem - jak się potem okazało - jedyną rzecz, którą mogłem zrobić: ostro hamując uciekłem W LEWO. Na lewe pobocze.
A potem zdarzyły się trzy rzeczy jednocześnie: ja hamowałem z piskiem opon na LEWYM poboczu, w tym samym momencie na prawym pasie mijał mnie tylny zderzak tira, a między mną a tirem przeleciał ten samochód. Nie wiem, co to było - ale jak przeleciał, to aż mi zakołysało samochodem. Od pędu powietrza. Nie, nie przesadzam i nie koloryzuję.
Kiedy stanąłem, moje prawe koła stały na poboczu (to znaczy - na asfalcie), a lewe - metr czy półtora za końcem asfaltu, na ziemi. A ja miałem jeszcze tyle przytomności umysłu, żeby na wszelki wypadek włączyć światła awaryjne i siedziałem tak ze trzy minuty, czekając aż ręce przestaną mi się trząść.
A gdyby w tym miejscu nie było pobocza? Gdyby zaraz za asfaltem był rów? Albo, co gorsza, gdyby tam była metalowa barierka? Zresztą co tam barierka - wystarczyłoby, żeby na lewo od pobocza, już poza asfaltem, stało drzewo, prawda?
Czy ten gość był pijany? Czy był po jakichś prochach? Normalnemu człowiekowi trudno uwierzyć, że ktoś także w miarę normalny może nocą, na wąskiej jednopasmowej drodze jechać 200 czy więcej...
Cholera! Możesz jeździć rozsądnie, z wyobraźnią, zgodnie z przepisami, bezpiecznie, zachowywać wszelkie zasady - a i tak nie masz gwarancji, czy dojedziesz bezpiecznie do domu, bo możesz spotkać jakiegoś świra /pijaka/ ćpuna albo młodego gniewnego, który chce się popisać przed panienką swoim wielkim BMW (na przykład).
Jeszcze następnego dnia rano czułem tę adrenalinę.
szaleni kierowcy
Ocena:
712
(868)
Komentarze