Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#55278

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czasem dochodzę do wniosku, że los wie lepiej co dla nas dobre, mimo, że wybiera dla nas ścieżki, których sami dobrowolnie nigdy byśmy nie wybrali...

W czasie bliżej nieokreślonym, zarządzałam działem zajmującym się obsługą klienta.

Los tak chciał, że musiałam wymienić część swojej załogi, co skutkowało tym, iż większość moich pracowników była przez jakiś czas zupełnie zielona, jak szczypiorki na wiosnę. Dodatkowo kochane szefostwo wpadło na iście genialny pomysł i postanowiło ukrócić mi część etatów na dziale. No przecież kto jak kto, ale Casandra da sobie świetnie radę, prawda?

Możecie sobie wyobrazić, jak funkcjonuje dział, na którym pracują prawie same "świeżynki", do tego w mocno okrojonym składzie. Na początku postanowiłam zacisnąć zęby i pokazać, że jednak poradzimy sobie, co było moim największym błędem.
O ja głupia i naiwna! Nie wiem co ja sobie myślałam, nie wiem na co liczyłam. Na złotą aureolkę w niebie za wypruwanie sobie żył?

Grafik napięty do granic, dosłownie pękał z trzaskiem, a mimo to zawsze była jakaś luka w obsadzie - kierownictwo nie widziało w tym problemu. Damy sobie radę, oni w to wierzą. Niestety, ani człowiek, ani czas się nie rozciągnie. Żadne modły nie pomogą. Jeden człowiek, to nie dwóch, choćby nawet za dwóch starał się pracować. A osiem godzin to tylko osiem godzin, nie da się w tym czasie wykonać pracy, na którą przeznacza się normalnie 16 godzin.

W tym czasie zdążyłam wydeptać szeroką ścieżkę do kierownictwa,z prośbą o dodatkowe etaty, jednak jedyne co słyszałam to "nic się nie da zrobić, mamy kryzys", "nie przesadzaj" i najlepsze: "dobry kierownik poradziłby sobie z takimi problemami" (czytaj: jak ty sobie nie poradzisz, to znajdzie się ktoś inny na to miejsce). No więc sobie radziłam. Kwitłam w pracy do tego stopnia, że lada moment zaczęłabym listki wypuszczać, dwoiłam się, troiłam, zaczęłam przeglądać internet w poszukiwaniu przepisu na stworzenie klona... albo dwóch...

No i się stało. Zachorowałam. Nigdy nie chodziłam na L-4, zawsze stawiałam pracę na pierwszym miejscu. Na samą myśl, że mogłabym iść na zwolnienie lekarskie wpadałam w panikę.
Wtedy czułam też, że mój dział nie da sobie jeszcze rady bez nadzoru osoby doświadczonej. Kilka tygodni to zbyt mało, by ogarnąć wszystkie prawne zawiłości, regulaminy i procedury. Mimo fatalnego samopoczucia prawie czołgałam się do pracy i dzięki ilościom leków, którymi się faszerowałam jakoś funkcjonowałam. Wyglądem przypominałam bardziej zombie, mój głos bardziej przypominał echo ze studni, niż mowę człowieka, a ruchy miałam iście żółwiowe, ale dział nie upadł i to było najważniejsze. Dla mnie.
Co lepsze - zwykli pracownicy (nawet z innych działów) współczuli mi na każdym kroku i pomagali jak mogli, za to kierownictwo udawało, że nic się nie dzieje. Oni nie dopuszczali nawet do siebie myśli, że poddam się chorobie i zostaną z ręką w nocniku, wypełnionym po brzegi nie fiołkami, a... hm... g*nem. Nawet człowiek z minimalną dozą wyobraźni mógł się domyśleć, że ukracanie etatów do niezbędnego minimum (szczególnie na dziale, który cechuje specyficzny rodzaj obowiązków i wiedzy, niedostępny dla innych działów) grozi w każdej chwili katastrofą. Do tego nie trzeba wróżki.

Jak teraz o tym myślę, to kręcę głową z politowaniem nad swoim uporem i pukam się w czoło, ale wtedy...

Któregoś dnia obudziłam się z tak wysoką gorączką, że zamiast dwóch palców widziałam cztery. Moja Druga Połówka nie mogła już dłużej na to patrzeć i urządziła mi w domu jazdę stulecia, w której co pięć sekund padało słowo 'pracoholizm' oraz została mi szeroko przedstawiona wizja związania, i przykucia łańcuchem mojej osoby do kaloryfera, w razie wykazania chęci udania się do pracy w takim stanie. Nabuzowany wściekłością na moją firmę, którą określił "wykańczalnią", zapakował mnie do samochodu, zawiózł do lekarza, poczekał na wypisanie L-4, a następnie dostarczył ten zielony świstek do mojej pracy.
Przez ten czas tylko raz próbowałam zaprotestować, ale wsiedli na mnie we dwoje do spółki z lekarzem i zakomunikowali, że albo będę cicho, albo dostanę serię tak bolesnych zastrzyków w tyłek, że się miesiąc nie pozbieram.

Pamiętajcie, moje drogie Piekielne, nie zawsze warto mówić facetowi, że się czegoś boicie (np. zastrzyków, pająków), bo to się może obrócić przeciwko Wam:)

Dostałam dwa tygodnie zwolnienia, które spędziłam w szpitalu. Z zapaleniem płuc (między innymi). Na leczenie w domu było już za późno.
Mimo uważnego nasłuchiwania ani razu nie doszły do mnie informacje, że beze mnie firma zbankrutowała, zawaliła się, naszło ją trzęsienie ziemi, powódź, czy inny kataklizm.
Owszem, nie obeszło się bez problemów. Pracownicy wpadli na genialny pomysł (brawo!) odsyłania klientów z problemami, z którymi sami nie dali sobie rady, do wszystkowiedzącegolepiej kierownictwa. Co skutkowało tym, iż byłam bombardowana taką ilością telefonów, że bateria w komórce codziennie wywieszała białą flagę i błagała o litość. Posypały się skargi klientów i została ujawniona znikoma ilość wiedzy niektórych bossów, na temat funkcjonowania mojego działu. Nie mogłam prawie spać po nocach, tak bardzo przejmowałam się losem swoich pracowników i zaniedbanymi raportami. W głowie układałam czarne scenariusze, w których dostawałam natychmiastowe wypowiedzenie po powrocie ze zwolnienia, z powodu narażenia sklepu na straty swoją chorobą. Po każdym telefonie z firmy z prośbą o pomoc walczyłam z pokusą wypisania się ze szpitala na własne żądanie. Głupota ludzka naprawdę nie zna granic:)

Po jakimś tygodniu dostałam telefon, podczas którego zbolały, zrezygnowany głos zapytał:
- To mówiłaś, że ilu ci jeszcze potrzeba pracowników?

Dostałam jeszcze dwie osoby. Mimo WIELKIEGO kryzysu. A słowo "pracoholizm" raz na zawsze wykreśliłam ze swojego słownika. W dużych korporacjach pracownik jest tylko nic nieznacząca cyfrą w statystyce. Jeśli sami o siebie nie zadbamy, to nikt się nad nami litował nie będzie. Szkoda tylko, że droga do tej prawdy musiała prowadzić przez szpitalne sale. Tym sposobem zasiliłam szeregi statystycznych Polaków mądrych po szkodzie.

A co do kierownictwa... część osób opuściło nasze szeregi (awanse i inne takie). Ci, którzy ich zastąpili należą do ludzi, którzy mają choć tyle przyzwoitości, że nie dziwią się, gdy boli ich tyłek po upadku z gałęzi, którą sami systematycznie sobie piłowali. Bo podobno największa mądrość polega na uczeniu się na cudzych błędach, nie na swoich.

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 567 (651)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…