Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#56298

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Okej. Ciąg dalszy historii http://piekielni.pl/56286 nastepuje.

Diagnoza, którą usłyszałam zwaliła mnie piąchą z nóg, kolana miękkie, zanoszę się płaczem (oj, tak), aż się zrzygałam z wrażenia. Doktor mówi, że mi na uspokojenie da coś tam, ale co mi tam prochy... Mówię, że skoro tak, to ja już jadę do szpitala, od razu trzeba to skończyć. Już, teraz, zaraz. Doktor mówi, że on nie może wypisać skierowania do szpitala na przerwanie ciąży musi to być lekarz, który zauważył wadę, czyli Doktórka.


To ja mam jechać z powrotem 40 kilometrów teraz po skierowanie, żeby znów wrócić do miasta, do szpitala bo papierkologia im się nie będzie zgadzać, czy co? Wtf?! No tak. On nie wypisze. Super. Małżon mój na sczęście po polsku nie rozumie, bo nie obyłoby się bez ofiar w ludziach, tak mniemam.

Dobra, widzę, że Doktor nie wypisze papierka, bez skierowania do szpitala nie będę jechać jak wariatka, jadę do Doktórki. Przyjęła nas kobiecina poza kolejką (Ale jak to! Co się dzieje, ta pani nie była na dzisiaj umówiona, ja już 15 minut czekam!!! Itp... A kij wam w dziąsło, babska). I mówi, że mam dwie opcje, może mi wypisać skierowanie do szpitala, w którym pracuje Profesor albo do Dużego Klinicznego Szpitala, gdzie rodziłam pierworodnego (też nie bez przygód, zresztą). Mówię, że jak spotkam Profesora to go wybebeszę więc bezpieczniej będzie jak da mi papier do Klinicznego. Dała.
Jedziemy do SZ.K. na złamanie karku. Na izbę przyjęć, podaję Pielęgniarce skierowanie, ona spode łba na mnie patrzy i wydaje rozkaz: "ma zaczekać, bo ona nie wie czy może mnie przyjąć na oddział. Musi z doktorem skonsultować."

Że co znowu?!! Ja już resztkami sił goniłam, myślałam, że zwariuję, ale straciłam cały rezon i grzecznie czekałam na ławce, aż pielęgniara wróci z nowiną. Wróciła po dobrej chwili.

Nie przyjmą.

W-T-F?!

"Ma isć na górę na oddział patologii ciąży i zdobyć (ZDOBYĆ!!!) pieczątkę i podpis doktora, który zgodzi się wykonać zabieg ABORCJI, bo już po którymś tam tygodniu ciaży." No tak. Aborcja.

Wpadłam w lekkie otępienie, wzięłam papier i poszłam szukać Oddziału Patologii Ciąży. W końcu znalazłam, patrzę korytarzem kroczy jakiś doktor, opisuję o co chodzi podaję papier. A on do mnie:

A czemu usunać? Przecież to się leczy!

CO SIĘ K*** JEGO MAĆ LECZY?? BEZMÓZGOWIE??

Jakie bezmózgowie, co Pani?
Ślepy albo debil. Patrzę, a on paluchem zasłaniał "Acrania" na skierowaniu.

Aha, no faktycznie. Przepraszam. Ale tu pani tego nie zrobią, bo to już 25 tydzień, to nie ma mowy. Ale niech pani szuka, może ktoś się zgodzi. I poszedł.
Ja zgłupiałam.
Idzie lekarka. Uff... Kobieta, lecę. Znowu to samo, opisuję o co chodzi.

Proszę pani!! To nie jest klinika aborcyjna! Ja za takie coś odpowiedzialności nie wezmę, o nie. I proszę nie beczeć. No czego Pani tak ryczy???

Bo lubię, małpo.

Kazała iść do lekarza, który wypisał skierowanie, albo tego który spieprzył sprawę od początku.

Jeszcze jakiś czas pochodziłam po szpitalu, każdy mówił mi to samo, do dyrektora nie chcieli mnie wpuścić, bo zajęty niemiłosiernie. Zresztą, już nawet nie miałam siły się z nimi wykłócać, bo jaki to by miało sens...

No nic, stwierdziłam, że jedziemy na izbę przyjęć do szpitala Profesora. Niech on się martwi, bo ja już nie daję rady.

Pojechaliśmy.
Na izbie przyjęć, odmowa bo- UWAGA-

Mam skierowanie do SZ.K. No to ja tłumaczę, o co chodzi, nie dociera.
Traf chciał, że Profesor akurat kręcił się koło Izby przyjeć (okazało się, że jego gabinet był 5 metrów dalej). Zobaczył mnie i woła.
A co to sie wydarzyło, pani Widelczyczek?
O ty, .... Ja panu zaraz pokażę co.
Wyjęłam wydruk z USG od Doktora... Spojrzał i go zatkało... Ale popatrzył na mnie i mówi:

ZDARZA SIĘ, wie Pani, no co ja mogłem. Niechże pani zrozumie...

Mógł...eee...zbadać? Przyłożyć się? Oszczędzić mi tego całego rajdu z przeszkodami i upokorzenia?

No, ale co Pani z tą torbą tu robi?
No geniusz. Na oddział się przyjmuję w twoim szpitalu, pajacu.

Na co Profesor odpala, że jest K*** PIĄTEK. I żeby poczekać do poniedziałku bo teraz to personelu mało i w ogóle.

No dobra, z perspektywy czasu rozumiem, że lepiej było do tego poniedziałku poczekać w domu niż leżeć w szpitalu, albo mieć zabieg przy nielicznym personelu rozdrobnionym na porody (te raczej zaczekać nie mogą)...
Ale wtedy szlag mnie najjaśniejszy trafił.

Pojechałam do domu. Dwa dni katorgi w domu, czekanie na łaskę.
W poniedziałek punktualnie o 9:00 stawiliśmy się w szpitalu. Profesor prosi do gabinetu, przeprasza ręce mu się cholernie trzęsły, daje własnoręcznie wypisany papier ze skierowaniem eskortuje (na Izbę, na Oddział, nie pamiętam...). Idę na USG, cały gabinet pełny, studenci, lekarze tłum chyba z 15 osób, będą patrzeć na zjawisko w moim brzuchu, co to Profesor spierdaczył.

I ulga na twarzach, płód obumarł.

Problem zażegnany. Niemalże sobie nie gratulowali, dopiero jak zakryłam sobie uszy to zamknęli jadaczki.

Tak. Od tego momentu traktowali mnie po królewsku, no prawie...

Szkoda tylko, że w tym wszystkim nikt nie zauważył człowieka od początku. Szkoda, że gówno kogokolwiek obchodził mój stan. Psychologa mi nawet nie wywołali na konsultację.

I teraz tak się gorzko śmieję z tego wszyskiego. Moich rodziców też to uwiera, bo nie cierpię z należytą powagą. Ale tak sobie z tym radzę, bo co mam zrobić.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (49) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 418 (510)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…