Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#59436

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Chciałabym wyjaśnić, dlaczego byłam skłonna uwierzyć dziewczynie, która opisała historię http://piekielni.pl/59278
Teraz wygląda na to, że ktoś się podszył pod autorkę opisując nieściśle jej prywatne życie, co jest rzeczą wstrętną. Nie będę wnikać, nie o tym chciałam napisać.

Dwie sytuacje pogotowia, jedna oddziałowa. Wszystkie trzy z ostatnich trzech lat.

Pierwsza karetkowa.
Córa dostała napadu padaczki. Zdarza jej się, nie panikuję, zawsze mija. Nie tym razem. Po piętnastu minutach praktycznie bezustannego ataku dzwonię na oddział neuropsychiatrii dziecięcej, gdzie śledzona jest moja córka, tam od razu mi mówią, by zadzwonić po karetkę. Dzwonię, karetka przyjeżdża bardzo szybko, ratownicy zaglądają w oczy, mierzą ciśnienie. Obecna przy tym lekarka mówi, że dziecku z padaczką należy podać dawkę Valium i dlaczego jeszcze tego nie zrobiłam. Ponieważ córa praktycznie od urodzenia bierze clonazepam, który jest, nie zagłębiając się w traktaty medyczne, środkiem antyepileptycznym mocniejszym od Valium, informuję lekarkę o tym, że córa tuż przed atakiem dostała swoją dozę clonazepamu, wzmocnioną o dwie krople, ponieważ widziałam, że nie jest spokojna i przeczuwałam, że coś się będzie działo. Doktorka idzie w zaparte powtarzając, że dziecku z padaczką podaje się Valium. No dobrze, w końcu to ona jest lekarzem, powinna wiedzieć lepiej. Valium podane, decyzja zabrania do szpitala podjęta, jedziemy.
Dziewczyna zaczyna lecieć mi przez ręce bardziej niż zwykle.

Na pogotowiu córa przyjęta bez zwłoki. Nie miałam pod ręką niczego, żeby zrobić zdjęcie drugiej lekarce, której powiedziałam, co i w jakim odstępie czasu zostało podane mojej córce. Wypsknęło jej się tylko ciche „O Boże”, potem już była bardzo profesjonalna. Szybki EKG, pewność, że na terenie serca nic się nie dzieje, podłączenie pod aparat mierzący poziom tlenu we krwi i przejazd na oddział.
Córa była nieprzytomna przez ponad osiem godzin po „przytomnej” aplikacji Valium. Na szczęście na tym się skończyło.

Druga SORowa
Nie zagłębiając się w szczegóły: lekarz rodzinny przy zamówionej przeze mnie wizycie s a m dzwoni po karetkę, jednocześnie wypisując zaświadczenie na recepcie z opisem kontuzji męża i zaleceniami, jakie badania warto by zrobić.
Mąż z SOR-u jest wypisany ze świstkiem, na którym widnieje biały kod (najniższej wagi) i jak byk wpisek, że przyjechał własnym transportem. Co wiąże się z najwyższą opłatą za stratę czasu lekarza.

Fakt, mąż miał pecha. Zrobił sobie krzywdę drugiego dnia po wejściu opłat za „białe kody”. Szkoda, że na tym samym świstku prognoza zdrowienia została ustalona na 15 dni, czyli wcale nie tak „biało”, jak można by z kwitka zapłaty osądzić.
W domu leżał przez dwa tygodnie, uraz do tej pory się nie wchłonął całkowicie. Minęły ponad dwa lata.

O pani dochtór podnoszącej koszulę męża długopisem, na odległość i tylko na jego wyraźne żądanie (tam, gdzie się uraz znajdował, zaczęła wypisywać kartę bez obejrzenia męża) nawet nie ma co pisać.

Trzeci, salowy.
Z córą znów wylądowałyśmy w szpitalu. Trochę leczenia, trochę obserwacji, bo nie wiadomo, co dokładnie jest grane. Tym razem inne miasto, szpital światowej sławy (zresztą zasłużonej, według mnie i nie tylko mnie), opieka wspaniała.

Po paru dniach córce zostaje przepisany nowy lek. Przychodzi do mnie pielęgniarka i się pyta, jak ja ten lek dziecku podaję. Odpowiadam, że nigdy nie podawałam, bo został przepisany dopiero teraz. Zapominam o całej sprawie, do momentu wypiski.
Ponieważ stwierdzono, a właściwie nie stwierdzono poprawy stanu zdrowia córki przy podawaniu tego leku, został mi on wpisany do karty wypisowej jako lek do odstawienia. Mam zmniejszać dawkę przez tydzień, a potem zaprzestać jego podawania. W szpitalnej aptece dostaję przed wyjazdem potrzebne leki, w tym ten nowy i wracam do domu.

Przy wieczornym podaniu lekarstw orientuję się, że nowy lek jest w tabletkach powiedzmy 20mg danego składnika, a ja mam podać córce 1,8mg, czyli mniej, niż jedną dziesiątą tabletki. I tu zagwozdka, bo jak ja niby mam to zrobić? Dzwonię na oddział, udaje mi się porozmawiać z pielęgniarką, która tłumaczy mi, jak one to robiły. Znaczy brały tabletkę, rozpuszczały ją powoli w strzykawce napełnionej powiedzmy dwoma mililitrami wody, potem odlewały tak, by zostało 0,18 mililitra i gotowe! Genialne, powiecie? Szkoda, że tabletka nie rozpuszczała się w wodzie tak, żeby stworzyć roztwór, tylko tworzyła zawiesinę. To tak, jakby próbować rozpuścić w wodzie 20 gram piasku, a potem dzieląc tę wodę na równe porcje myśleć, że się równo i piasek podzieliło.

O koleżance (bliskiej), którą z tętniakiem i afazją odsyłali do domu z "niedoleczoną grypą" już pisałam w komentarzu tej nieszczęsnej historii, od której się wszystko zaczęło, jedną z synem koleżanki też już opisałam… Wiele mogłabym jeszcze wyliczać, wybrałam te najświeższe. Nie koloryzując ;)

Chciałam tylko opisać jak wygląda częsty kontakt ze szpitalami i co z tego można wywnioskować. Na szczęście nie są to przypadki nagminne, większość lekarzy i pielęgniarek to wspaniałe osoby, często zgniecione przez nieodpowiedni system. Ale czasami chce się podać jednemu czy drugiemu „lekarzowi” miotłę i powiedzieć „masz, może zamiatanie wyjdzie ci lepiej, niż leczenie ludzi”.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 254 (416)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…