Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#70465

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Silny katar, gorączka, duszący kaszel, ból gardła, osłabienie. Jakoś w listopadzie rozchorowałam się, dosyć poważnie. Zdarza się nawet najlepszym.

Z początku bagatelizowałam objawy, ubierałam się cieplej, piłam herbatę z miodem i miałam nadzieję, że to zwykłe przeziębienie, które samo przejdzie. Nie przeszło, pogorszyło się do tego stopnia, że jadąc do lekarza ledwo widziałam przez załzawione oczy, płuca piekły mnie od ciągłego kaszlu, a dla urozmaicenia od czasu do czasu dostawałam dreszczy. To była sobota, więc zamiast do swojego lekarza, pojechałam na dyżur do przyszpitalnej przychodni. Lekarz, który mnie przyjął, przeprowadził pobieżny wywiad, zmierzył temperaturę, zajrzał do gardła i stwierdził, że nic mi nie dolega, powinnam tylko brać witaminy, a zwolnienia mi nie da, bo nie ma podstaw. A jak się nie podoba, mogę iść do lekarza rodzinnego... Nie jestem typem osoby, która idzie na zwolnienie z katarem, przez pierwszy rok pracy w obecnym miejscu nie byłam na L4 ani razu, nawet, gdy porządnie przeziębiona łykałam antybiotyk ani gdy wybity palec miałam wzbogacony o szynę. Ale tym razem czułam się naprawdę fatalnie i do pracy się zwyczajnie nie nadawałam.

Pojechałam do innej dyżurującej przychodni, ale nie zostałam przyjęta ze względu na rejonizację. Zaczęłam rozważać udanie się do lekarz prywatnie, postanowiłam jednak poczekać do wieczora i pojechać jeszcze raz do pierwszej przychodni, z nadzieją na dostanie się do innego lekarza.

W przychodni na schodach przepuściłam grupkę znoszącą osobę na wózku - jak się okazało później, była tam recepcjonistka i aktualnie dyżurujący lekarz. A w samej rejestracji siedział lekarz, który przyjął mnie rano. Z początku chyba mnie nie poznał, chociaż trochę się obruszył, gdy upewniałam się, że to na pewno nie on mnie przyjmie. Dał mi kartę i kazał iść pod gabinet. Usiadłam więc w korytarzu i z ciekawości zajrzałam, co wpisał po mojej pierwszej wizycie - okazało się, że zostałam gruntownie zbadana, włącznie z osłuchaniem (zazdroszczę doktorowi słuchu, skoro zrobił to bez stetoskopu i zza biurka...), przepisano mi też całą listę leków (z których nazwę tylko jednego lekarz faktycznie wcześniej wymienił).

Po chwili lekarz wyszedł z recepcji, zdaje się, że przypomniał sobie, że już się tego dnia widzieliśmy. I bardzo mu się ta świadomość nie spodobała, bo stwierdził, że nie mogę zostać w takiej sytuacji przyjęta. Na moje pytanie, czy jest jakiś przepis, który tak zarządza, odpowiedział, że system nie przyjmie drugiej wizyty i, stara śpiewka, powinnam iść do lekarza rodzinnego (czyli czekać do poniedziałku)...

Lekarz dyżurujący, który przyszedł niedługo potem nie robił żadnych problemów. Zbadał mnie rzetelnie, przepisał całą listę leków i dał zwolnienie na ponad tydzień, choć chciałam tylko na trzy dni przyjmowania antybiotyku. Jak się później okazało - w pracy panował jakiś paskudny wirus, choroba ciągnęła się jeszcze przez trzy tygodnie, lekarze, u których byłam na kontroli chcieli przedłużyć zwolnienie, jeszcze dwa razy musiałam dokupywać leki, duszący kaszel minął dopiero pod koniec roku.

Wiem, rozumiem, nie byłam umierająca, pewnie jakoś przetrwałabym ten dzień w pracy. Ale, po pierwsze, jeżeli trzech niezależnych lekarzy proponowało mi zwolnienie, musiało to być jednak coś więcej niż zwykłe przeziębienie. Po drugie, w pracy mam kontakt z wieloma osobami i z jedzeniem, świetne warunki do zarażania kolejnych biedaków. Po trzecie, pierwszy lekarz zwyczajnie skłamał, wpisując bzdury do karty. Po czwarte, skłamał też, gdy próbował zniechęcić mnie do wizyty u kolejnego lekarza, zapewne wiedząc, że jego niekompetencja wyjdzie na jaw. Wiem jedno - jeśli jeszcze kiedyś trafię tam na dyżur, sprawdzę przed wizytą, czy to nie jego nazwisko widnieje na tabliczce na drzwiach.

przychodnia przyszpitalna Warszawa

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 186 (232)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…