Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#71840

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Możecie mnie zminusować za wynurzenia, ale jest mi trochę źle.

Jak wiecie, mam dwie siostry, a matka jest fanką trunków wysokoprocentowych oraz lubi duże emocje które uzyskuje poprzez awanturowanie się. Pisałam, że jedna z sióstr, zawinęła manatki i rozpoczęła edukację w stolicy. Druga, długo siedziała z matką. Na początku było wszystko ok, wzorowe relacje. Jednak kiedy zabrakło kozła ofiarnego, agresję na kogoś trzeba było przekierowywać. No i coraz częściej obrywało się drugiej siostrze. Szkoda mi jej było. Odnowiłyśmy kontakt, zaprosiłam ją na święta Bożego Narodzenia, a krótko po Nowym Roku podjęła decyzję, że dłużej z matką nie wytrzyma i, poprosiła mnie o możliwość zainstalowania się u mnie. Cóż, miękkie serce mam, warunki mieszkaniowe są, stwierdziliśmy że finansowo damy radę, bo bez różnicy czy ugotuje się dla jednej osoby więcej.
Siostra, nazwijmy ją Ada, zabrała część swoich rzeczy i zaczęła mieszkać u mnie. Oczywiście, zostały postawione pewne warunki, mianowicie: nie opuszczanie lekcji, co zdarzało jej się nagminnie, poprawa ocen, oraz wracanie na określoną godzinę do domu. W tygodniu miała być na godzinę 20, w weekend miała czas do 22, z wyjątkiem niedzieli, wiadomo, w poniedziałek do szkoły. Z ojcem Ady uradziliśmy, że będzie trzeba logicznie się z matką dogadać i prawnie załatwić, żebym funkcjonowała jako prawny opiekun siostry. Pojechałam do szkoły Ady, wyłuszczyć sprawę wychowawczyni. Ta, wyraziła głęboką nadzieję, że przy mnie dziewczyna wejdzie na prostą, nadmieniła też że podejrzewała iż matka ma problem z alkoholem. Od tego czasu byłam z wychowawczynią w stałym kontakcie.
Niedługo po przeprowadzce Ada trafiła do szpitala, jak się okazało miała nadżerki. O ile lekarz wyraził zgodę abym ja podpisała się w dokumentach (wyjaśniłam jaka jest sytuacja), o tyle do wykonania gastroskopii wymagali podpisu matki. Druga siostra, która przyjechała na ferie, wymusiła na matce przyjazd do szpitala i podpisanie zgody. Matka nie odwiedziła jej ani razu w szpitalu. Ada ze szpitala wyszła, tydzień ją leczyłam w domu i zastały nas ferie. I przyszła pierwsza draka. Po wyjściu ze szpitala, pozwoliłam Adzie spotkać się z chłopakiem. Na 20 minut przed planowanym powrotem do domu, napisała że ona będzie godzinę później. Rzekomo pociąg jej uciekł. Jasne. Cóż, kara musi być, więc zostało postanowione że weekend Ada spędza w domu. W sobotę musiałam jechać do miasta, kiedy siedziałam w pociągu powrotnym, zadzwonił mąż z pytaniem czy Ada może wyjść z domu. Odpowiedziałam że nie, bo ma karę za nie wrócenie do domu. Po zakończonej rozmowie dostałam sms że Ada się pakuje i wyprowadza. Ok, jej wybór, na siłę trzymać nie mogę. Napisałam tylko sms, bo telefonu nie raczyła odebrać, że chciałam dać jej normalny dom, spokojny, gdzie nie będzie musiała się bać itp. W odpowiedzi dostałam wiadomość, która wycisnęła mi łzy z oczu:
"Ty to nazywasz NORMALNYM domem?! Ja mam 17, prawie 18 lat, a wy mnie traktujecie jak dziecko 10-letnie, dajecie mi jakieś kary, co to w ogóle ma być. Ja jestem dorosła i mogę robić co chcę".
Odpisałam, że ma co najwyżej prawie 17 lat (była na krótko przed 17-stymi urodzinami), a nawet jak będzie miała te 18, to dotąd, dokąd będzie na czyimś utrzymaniu, będzie musiała stosować się do określonych reguł. Zabolało, naprawdę. Zawsze myślałam że normalny dom, to takie miejsce bez awantur, pijaństwa, gdzie czeka ciepły obiad i ktoś, z kim można szczerze porozmawiać. Jednak czego było się spodziewać po dziewczynie, która od dłuższego czasu żyła w systemie "jak będę miała ochotę to wyjdę, jak będę chciała to wrócę na noc, jak nie to nie", matka czasami znikała na 3 dni, więc kontroli zero. Zrobiła dziką awanturę, podrapała mi ręce do krwi, rzucała się z pięściami na wszystkich. Kiedy emocje opadły, odbyłyśmy długą i poważną rozmowę, że tak być nie może. Niby zrozumiała, niby przeprosiła, sprawa zapomniana. Dostała szlaban na całe ferie. Pewnego dnia, powiedziała że idzie na spacer po lesie, bo musi przemyśleć siebie. Po 3 godzinach stwierdziliśmy z mężem, że coś długi ten spacer. Kiedy zadzwoniliśmy, zapytać gdzie jest, okazało się że pojechała do chłopaka. Myślałam że mnie szlag jasny trafi. Powiedziała to tak lekko, kiedy zapytałam czemu kłamie że idzie tylko na spacer, dostałam odpowiedź "bo tak". Chłopak dostał opiernicz, w sumie niesłusznie bo był przekonany że Ada ma pozwolenie na wizytę u niego. Okłamywała wszystkich, równo jak leci. Pojechała do matki, bo ta chciała jej wręczyć prezent z okazji zbliżających się urodzin, po powrocie kolejna długa rozmowa. Obietnica, że nie będzie kłamać. W drugim tygodniu ferii Ada pojechała do Warszawy, ojciec zabrał ją na zakupy, bo chodziła jak lump spod osiedlowego. Wrócili w poniedziałek i, Ada miała iść do szkoły. Wyszła rano z ojcem, on do lekarza, ona rzekomo do szkoły. Ale misiu Ady leżał w szpitalu po operacji wyrostka, więc musiała wykombinować możliwość odwiedzin. I tak, w ten dzień ich klasa miała wyjście na jakiś koncert. Ada ojcu powiedziała że ma na 2 godzinę lekcyjną, właśnie ze względu na ten koncert, a ona nie ma galowego stroju (chodzi do klasy policyjnej, ma białą koszulę z pagonami i logiem szkoły i do tego spódnicę), bo został u matki, a na to wyjście jest wymagany. Cóż, ojciec zabrał ją ze sobą załatwiać swoje sprawy. Około godziny 9 Ada powiedziała że jedzie do szkoły. Oczywiście w szkole nikt jej nie widział, za to po rozmowie z misiem, okazało się że była u niego w szpitalu od 10 do 14. Wychowawczyni powiedziała że mieli na ten koncert iść dopiero po 4 godzinie lekcyjnej, ale dyrektor zaproponował wyjście na jakiś film więc wyszli wcześniej, co nie zmienia faktu że teoretycznie pierwsze 4 godziny miały być. Ada oczywiście wiedziała o wszystkim. Mnie przyznała się do tego że jej nie było w szkole tylko dlatego, że trafiła w szpitalu na wychowawczynię, której notabene powiedziała że ja wiem, że jej nie było w szkole. Kolejne kłamstwo, które musiałam weryfikować przez 3 różne osoby. Już nie miałam siły na rozmowy. Ostrzegłam, że jeszcze jeden numer i wylatuje, bo ja nie będę dawać ostatnich szans w nieskończoność.
Długo nie pochodziła do szkoły, bo dopadła ją kolka nerwowa i trafiła na kolejny tydzień do szpitala. Przyjeżdżałam codziennie. Woziłam bułeczki, rogaliczki, soczki, latałam do lekarza dopytywać co i jak. Dzwoniłam kilka razy dziennie, czy dobrze się czuje, czy coś o wypisie wiadomo itd. Martwiłam się jak o swoje dziecko.
Z wypisem Ada dostała receptę na antybiotyk, bo przy okazji wyszło że wyhodowała jakąś bakterię w gardle, oraz zwolnienie z zajęć lekcyjnych na tydzień. Jednak zgodnie stwierdziłyśmy że czuje się dobrze, więc pójdzie do szkoły, bo i tak miała ogromne zaległości.
Wstawałam rano, budziłam ją, bo przecież 17 -letnia dziewczyna nie potrafi nastawić budzika w telefonie, robiłam śniadanie, a jak nie miałam pieczywa dostawała pieniądze na śniadania żeby głodna nie chodziła.
Z mężem zaczęliśmy rozglądać się za meblami, żeby jej pokój urządzić, chcieliśmy jakiś komputer kupić, bo wiadomo zawsze lepiej mieć swój niż prosić się o cudzy albo działać tylko na telefonie. Mąż planował zafundować jej kurs stylizacji paznokci, bo widać że miała do tego dryg, a może by sobie coś zarobiła. Generalnie, chcieliśmy żeby czuła się jak najlepiej.
W piątek skończyło się wszystko, łącznie z naszymi nadziejami że z Ady będą ludzie.
W czwartek miała dni otwarte. Całą klasą zerwali się ze szkoły, bo nie było lekcji. Mieli łazić po mieście. Kiedy Ada wróciła do domu, była dziwna. Mąż od razu wyczuł że coś chlapnęła. Zarzekała się że "tylko pół szklaneczki winka". W piątek poszła do szkoły, po szkole poszła na 18tkę koleżanki, o czym powiedziała mi dopiero jak ja do niej zadzwoniłam. Umówiłyśmy się, że wsiada w pociąg o 22.47 i wraca do domu. Ok, nie ma sprawy. Ale w trakcie imprezy musiała coś chlapnąć, i to na pewno nie było "pół szklaneczki wina". Ok 21ej zadzwoniłam, a Ada poinformowała mnie że impreza będzie trwać do 3ej. Od razu powiedziałam że nie ma opcji żeby została, tylko ma wracać tak, jak się umawiałyśmy. To oznajmiła mi że jedzie na weekend do mamy, bo ponoć tamta do niej dzwoniła, argumentując że ma do Ady większe prawa, a mnie wcale tłumaczyć się nie musi itp. Zweryfikować nie miałam jak, bo z matką nie utrzymuję kontaktu, założyłam że jest tak jak mówi Ada. Zaznaczyłam Adzie, że ma do nadrobienia prawie miesiąc szkoły, i lepiej by było jakby w weekend siadła nad książkami, ale skoro bardzo chce jechać na weekend, niech przyjedzie do domu, weźmie sobie ubrania na zmianę i proszę bardzo, przecież nie mogę zabronić jej spotkania z mamą. Jednak na noc ma wrócić do domu. Rzuciła słuchawką, a chwilę później dostałam wiadomość że ona zostaje u koleżanki. Nie wytrzymałam, zadzwoniłam raz, drugi, bez powodzenia. Dodzwoniłam się do jej koleżanki, poprosiłam Adę do telefonu i powiedziałam, że jeśli nie wróci na noc, może przyjechać po swoje rzeczy. Bo była umowa, bo obiecywała. Ta zaczęła płakać, że przecież to jej matka, że ma prawo się z nią widzieć, że na weekend. Moje tłumaczenia że nie o ten weekend mi chodzi nie trafiały. Na koniec powiedziała że wróci. Nie wróciła. Nie spałam pół nocy. Telefon wyłączony, a droga z peronu do mnie, wiedzie przez las. W głowie miałam same czarne scenariusze. A może w mieście ktoś ją napadł, a może leży gdzieś w krzakach. Koszmar. Dopiero rano dowiedziałam się od koleżanki Ady, że ta pojechała spać do matki. Wściekłam się. Dużo nie myśląc złapałam dwie reklamówki i spakowałam wszystkie rzeczy Ady. Nie próbowałam dzwonić, bo wiedziałam że i tak nie odbierze, więc napisałam sms że jest spakowana, proszę tylko o zwrot telefonu i mojej karty z abonamentem. W międzyczasie pisałam na fb z drugą siostrą, ta wysłała mi zdjęcie Ady z czwartku, w towarzystwie chłopaków i całej baterii butelek po piwie. Świetnie. Zdjęcie poszło do wychowawczyni, niech wie, jak się bawią jej uczniowie, może rodzice zareagują. Ada zjawiła się dopiero dzisiaj wieczorem. Praktycznie bez słowa zabrała swoje rzeczy, oddała mi telefon, i bez "przepraszam, dziękuje, pocałuj mnie w rzyć" wyszła. W oczach drugiej siostry zrobiła ze mnie i z męża potwory, które bronią jej spotkań z koleżankami, matką i nie wiadomo kim. Generalnie tak nas obsmarowała, że jak czytałam screeny rozmów, łzy cisnęły mi się do oczu. Na całe szczęście, ani druga bliźniaczka, ani ojczym nie wierzą w to, co ona mówi.
A teraz przybliżę postawę matki przez czas, który Ada spędziła u mnie. Matka, prócz zdawkowych sms o treści "czy wszystko ok?", nie interesowała się Adą w ogóle. Kiedy Ada była w szpitalu, nie odwiedziła jej ani razu, wizyta w celu podpisania zgody się nie liczy. Kiedy Ada mówiła że wyszła ze szpitala, matka stwierdziła że powinna iść do psychologa. Pokażcie mi psychologa który wyleczy kolkę nerkową i nadżerki na żołądku. Nie zadzwoniła ani razu do wychowawczyni, żeby zapytać czy Ada chodzi do szkoły. Tego, że ze mną w żaden sposób nie próbowała się kontaktować chyba nie muszę wspominać.
I tak, przez te przeszło 2 miesiące byłam dla Ady jak matka. Dbałam, troszczyłam się, interesowałam co u niej, co w szkole. Dawałam na składki w szkole i na bilety miesięczne. Gotowałam obiady i goniłam ją za jedzenie śmieciowych zupek chińskich. Ale to było mało. Bo powinnam pozwolić jej pić, nie wracać na noc, nie informować nikogo o swoim położeniu, generalnie powinnam jej pozwolić robić to, na co ma ochotę.
Od razu zaznaczę, że wcale nie broniłam Adzie jechać do matki na weekend. Gdyby wróciła po imprezie tak jak mi obiecała, rano by wzięła sobie rzeczy na przebranie, mogłaby jechać, wieczorem w niedzielę by wróciła. Dla mnie nie ma z tym problemu, w końcu sama spotykałam się ze swoim ojcem i nikt mi tego nie bronił.
Nigdy, ale to nigdy nie spotkałam na swojej drodze osoby tak bardzo odpornej na pomoc. Mam tylko resztki nadziei że się ogarnie.
Przepraszam za dłużyznę, i że tak tutaj wylewam żale, ale po prostu jak przechodzę koło pustego pokoju w którym mieszkała, jakoś tak ciężej mi się na sercu robi.

siostra pomoc

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (276)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…