Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#72122

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zachciało się zjechać z Erasmusa na święta...

Jedyną opłacalną opcją powrotu do domu był bus - do najbliższych lotnisk mam po 150 kilometrów pociągiem, a w Legolandii ceny biletów, jak i wszystkiego innego, są wysokie. Na szczęście, ze względu na dużą liczbę polskich emigrantów zarobkowych, pełno jest polskich firm przewozowych. Chcąc skorzystać z tego samego przewoźnika, co przy świętach Bożego Narodzenia, dwa tygodnie przed wyjazdem napisałam wiadomość z informacją o chęci rezerwacji miejsca w busie.

Gdy po ponad tygodniu nie dostałam odpowiedzi, zadzwoniłam na podany numer telefonu (poprzednio odpisywali tego samego dnia). Okazało się, że jakimś sposobem wiadomość wysłana przez ich stronę internetową nie doszła, a miejsca w busach już nie ma. Zdesperowana, mając zaledwie kilka dni, zaczęłam przeszukiwać serwisy w poszukiwaniu ofert. Po dłuższej chwili udało mi się znaleźć inną firmę, ta, w przeciwieństwie do pierwszej, dowoziła na podany adres. Rzut okiem na cenę - mój Poznański Gen Dusigrosza zapiszczał z radości - całe 50 koron taniej!!! Dzwonię - tak, załapałam się na ostatnie miejsce, ale... oni mogą mnie dowieźć do Piły, mimo że w ofercie mają również okolice Miasta Koziołków. Przekonana, że nic więcej nie znajdę, zarezerwowałam miejsce. Uf, mogę pojechać do domu!

W dzień wyjazdu od rana szybko dopakowałam rzeczy, zakładając przebieg jak w ostatniej podróży do Polski, byłam przygotowana na dziesięciogodzinną podróż, busa mam wyczekiwać na godzinę 13. O 13:20 dostaję telefon, że kierowca będzie dopiero o 14. No nic, rozumiem, zdarza się. Po 10 minutach znów dzwoni telefon, że kierowca będzie za jakieś 10 minut. Zatem zabieram walizkę i wychodzę z dormitorium... W sumie bus trochę się różnił od tego uwiecznionego na stronie internetowej, firma jakaś inna, ale okazało się, że jeszcze w Legolandii, tylko na kontynencie przesiądę się do busa właściwego, a potem jeszcze w Szczecinie - tak bywa, optymalizacja kosztów, te sprawy.

Wsiadam do busa z grupką panów, z których jeden miał odruchy niczym pies Pawłowa na widok kogokolwiek o ciemniejszej karnacji (sądząc po odgłosach, tamte osoby musiały go bardzo pociągać). Serce mi rośnie, mieszkam 5 minut od wjazdu na autostradę, ani się obejrzę i wytarmoszę kota! A nie, jednak nie. Ledwo wyjeżdżamy, a kierowca odbiera telefon od kolegi, z pytaniem, na jakim są etapie. Pan kierowca mówi, że są korki i się rozłącza. Nie pojechał w stronę autostrady. Pojechał w stronę centrum miasta, kluczyć w korkach. Po dłuższej chwili dociera do miejsca przeznaczenia - małego zakładu, prowadzonego przez mechaników o bliskowschodniej urodzie.

Pan od odruchów zachwycony. A do mechaników zjechał, bo miał do sprzedania na boku silnik samochodowy w promocyjnej cenie. Po opchnięciu, pan Pies Pawłowa ma dużą uciechę - że w tym zakładzie tylko jeden po angielsku umie, reszta tylko po swojemu ględzi! Znamienne jest to, że chwilę wcześniej, gdy towarzyszył kierowcy, zapytany o coś przez jedynego angielskojęzycznego Araba sam przyznał, że słowa po angielsku nie wyduka. Cóż, pozostaje kontynuować podróż i znów brnąć w korkach po mieście. Łącznie w mieście Odyna spędziliśmy godzinę gratis, by kierowca załatwił sprawunki.

Po wjeździe na kontynent w końcu docieram do busa (w sumie też starszego niż na zdjęciu) mającego zawieźć mnie za polską granicę - na mnie jedną czekali łącznie 1,5 godziny, ponieważ - patrz akapit wyżej. Jedziemy bez przeszkód przez Niemcy, oglądając filmy na ekraniku i próbując nie słuchać kawałów z podtekstem w wykonaniu typowego pana Mirka, docieramy do Polski! Pod skrzydłami Orła strzegącego pierwszej narodowej stacji benzynowej na północnym zachodzie dzwonię do rodziny, że jeszcze chwila, jeszcze moment, a zobaczą córę po trzymiesięcznej rozłące!

Ta... Gdy dojeżdżaliśmy już do miejsca wysadzenia typowego pana Mirka, staje się rzecz niesłychana - przy ostrzejszym hamowaniu poszedł hamulec. Dokulaliśmy się do osiedla pana Mirka gdzieś na głębokich obrzeżach Szczecina i stoimy. Czekamy. Godzina 23. Mój żołądek mówi, że podróż na jednym jabłku nie była mądrym pomysłem. Jest wiadomość - rezerwowy bus zbierze nas i dowiezie gdzieś w kraju, gdzie będę mogła wsiąść do busa, który zabierze mnie do Wielkopolski. Nawet łaskawie dowiozą mnie do Miasta Mebli, pod dom. Wystarczy poczekać jakieś 3 godziny, bo w sumie z tym busem w stronę Wielkopolski to też problemy techniczne.

Mówię sobie: dosyć. Jeśli mi życie miłe, nie wsiądę więcej do pojazdu tej firmy. W myślach ukręcając Poznańskiemu Genowi Dusigrosza łeb, dzwonię do taty, płacząc: ratunku, pomocy! Przecież on szybciej dojedzie do Szczecina niż ja do miejsca przesiadki. Tata rusza na ratunek, mnie zostają trzy godziny wegetacji w uszkodzonym busie, z "śmiesznym" filmem z Ice Cube w roli głównej. Nie ujmując nic Szczecinowi, miejsce, w którym stanęliśmy było na wyższym levelu zadupia, którego bez przeszkód odnaleźć nie mogła nawet nawigacja. Ostatecznie udało się dojechać i wrócić do Miasta Mebli. Wróciłam do domu o wpół do siódmej.

Siedemnaście godzin. Rekord.

Teraz trzeba wracać. Na kolanach, z płaczem idę do mojej pierwszej firmy przewozowej. Tym razem na pewno wysłałam, ale jak na razie nie odpowiadają...

Film drogi

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 129 (195)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…