Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#72978

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Widziałam kiedyś na tym portalu podobną historię, jednak nie byłam w stanie znaleźć jej ostatnio, żeby porównać podobieństwa i różnice. To tak, tytułem wstępu, gdyby ktoś zarzucał mi plagiat ;)

Pracowałam kiedyś w korporacji. Na umowy zlecenia. Umowy o pracę były przewidziane tylko dla pracowników na wyższych stanowiskach. Przepracowałam rok, drugi, trzeci, o awans starałam się nie raz, ale wyraźnie powiedziano mi pewnego dnia, że z mojego działu się nie awansuje. Zaczęłam więc szukać czegoś innego, aż tu nagle... Dwie kreski na teście ciążowym. Cóż, kłamać nie lubię, więc szukanie nowej pracy odłożyłam, tuptałam dzielnie do swojej.

Przez cały czas, od kiedy mój brzuszek zaczął być widoczny, wszyscy zapewniali mnie, że umowę będziemy przedłużać, dostanę zasiłek macierzyński (na zleceniu nie ma urlopu macierzyńskiego), a potem wrócę do nich. Nie protestowałam, słysząc o powrocie, ale byłam bardzo pozytywnie zaskoczona postawą firmy. No i przyszło podpisać umowy czerwcowe (ja miałam termin porodu na wrzesień), gdy przychodzi do mnie bezpośrednia szefowa i rzecze "Filifionka, spirzaj od jutra na zwolnienie, wybłagaj, wyżebraj, nie ma dla ciebie umowy, kadrowe powiedziały, że nie będzie". Słabo mi się zrobiło, pobiegłam jeszcze do szefa wszystkich szefów, bo firma przyjazna kobiecie w ciąży, pytam... "No wiesz, Filifionka, ciężko jest, nie możemy sobie pozwolić na blokowanie twojego miejsca...".

Krew mi oczy zalała, ale do dnia następnego miałam umowę, znalazłam lekarza, poryczałam się u niego, opowiedziałam całą sytuację... wystawił mi zwolnienie. To zagwarantowało mi jakiekolwiek pieniądze do porodu, co potem - zobaczymy, nie wolno mi panikować z Młodym w brzuchu. Od razu zaznaczę - gdyby mnie nie zapewniali o przedłużaniu umów - poszukałabym jednak czegoś innego - redaktorka przez neta, cokolwiek na dzieło, co mogłabym robić z domu... Nie szłam wcześniej na zwolnienie, bo ciąża nie jest chorobą, ale postawili mnie przed perspektywą braku środków do życia. Mój mąż zarabia nieźle, ale na wszystko nie wystarczy z jego pensji.

Urodziłam dziecko, poczekałam chwilę i uzbrojona w dokumenty z PIP-u po prostu... poszłam do sądu pracy. Moja praca nosiła wszelkie znamiona umowy o pracę, więc... czemu nie. Oni wydymali mnie, dlaczego mam zostać bez niczego..?

Sprawa ciągnęła się ponad rok, ale sąd orzekł, że... wygrałam. Mam odpis wyroku wraz z uzasadnieniem, że byłam zatrudniona na umowie o pracę na czas nieokreślony.

Gdzie piekielność? W firmie - tak, we mnie, że zaufałam - też.
A teraz hard core: Poszłam dziś do ZUS-u, bo chciałam dowiedzieć się, kiedy mój były pracodawca uzupełni moje składki i do kiedy ma termin. Otóż termin ma... do końca świata. Bo w wyroku go nie określono. Okazuje się, że muszę założyć drugą sprawę, żeby zapłacili nawet moje składki ZUS. Nie wspominam już o zaległym urlopie macierzyńskim, bo przecież nigdy nie dostałam wypowiedzenia ani sama go nie złożyłam, więc w teorii... wciąż tam pracuję. Ale żadna instytucja państwowa, w tym US, nie kwapi się do ściągania z nich czegokolwiek. A teraz chyba pójdę się napić, bo "bez vodki nie rozbirjosz".

PS Od kiedy Młody skończył 3 miesiące, pracuję jako redaktorka przez neta i, dodatkowo, od pół roku, pozyskuję klientów dla pewnej firmy. Wszystko z domu. Da się. Kasy nam nie brakuje. Ale odpuścić im nie mam zamiaru. Jeśli mi się uda, to 80 000 wpłynie na fundusz Młodego na naukę.

korpo prawo kielicha...

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 278 (312)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…