Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#73523

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W pewnym mieście wojewódzkim w jednej z galerii handlowych był niegdyś klub — restauracja. Zakupowych przechodniów przyciągało tu spore akwarium, w którym pływał miniaturowy rekin.

Będąc studentką, pilnie potrzebowałam pracy i, niestety, zatrudniłam się w tym miejscu jako kelnerka. Początkowo (tak jak rzekomo cały pozostały personel) musiałam przebrnąć przez okres próbny (czytaj — brak umowy przez pierwszy miesiąc). Praca na umowę–zlecenie 6,5 zł/h.

Na początku nie było źle. To nie była moja pierwsza praca, szybko więc przyzwyczaiłam się do swoich obowiązków i starałam się ją lubić, choć jak wiadomo, bywały piekielne sytuacje. W tej historii jednak piekielni są sami pracodawcy, na czele ze swoim managementem (2 osoby + pół).

Ową połówką była druga połowa jednego z managerów — jego małżonka, która nie była zatrudniona przez restaurację, a zajmowała się układaniem grafików, czasem stanęła za barem, czasem pograła na maszynie, czasem piła ze znajomymi, a ja z innymi kelnerkami myłam wokół nich podłogę, czasem wychodziła z kelnerkami na piwo, gdzie w ramach „integracji” (ja nigdy nie byłam zaproszona) negocjowano sobie inne stawki.

Już po kilku dniach pracy zaczęło coś „nie grać” — a to brakowało gumowych rękawiczek, niezbędnych do sprzątania łazienek (tymi samymi rękoma trzeba było przecież podać napoje, przekąski, jedzenie…), a to nie byłam dyspozycyjna 24/h tak jak chciano. Ponieważ przeważnie pracowałam na drugie zmiany, zawsze czekała dla mnie do posprzątania góra lokalu, ponieważ kiedy na 1 zmianie prawie nie było ruchu, nigdy nie było czasu posprzątać i zawsze zaplecze (choć też można było czasem pomóc).

Kadra „kierownicza” miała obok swojej kanciapy VIP room, gdzie uroczo piła w czasie pracy piwo, tudzież popalała różne rzeczy, a kiedy organizowano u nas koncerty, lokowała tam zaproszone gwiazdy.

Na zapleczu (rejon chłodni i magazynu) grasowały karaluchy. Rzekomo „z galerii przychodzą”. Sanepid był tylko na otwarciu restauracji, potem jakoś dziwnie nigdy nie przybył.

Praca była wykańczająca — lokal otwarty do ostatniego klienta, a zazwyczaj na 8 musiałam być na uczelni, po 3 miesiącach regularnej pracy, w tym przy częstych koncertach do 5–6 rano, po których był niesamowity syf, miałam dość. Zapomnij o wolnym. „Jak zatrudnimy was więcej, to będziesz płakać, jak zobaczysz wypłatę” (serio?). Pocieszające były czasem jedynie napiwki.

Kiedy zbliżały się święta Bożego Narodzenia ogłoszono mi, że pracuję w Sylwestra. „Nie masz wyjścia, wszyscy pracują”. Jak chcę, mogę łaskawie zaprosić sobie mojego chłopaka, żeby posiedział przy barze i patrzył jak biegam z mopem/tacą.

Tydzień później zwalniam się. Jak śmiałam? Ano śmiałam.

Niedługo później dostaję wezwanie na policję. Pod naszą „restauracją” w czasie koncertu pobito chłopaka, niemal zabito. Oczywiście na koncercie tłum był taki, że nie mogłam widzieć, co dzieje się na zewnątrz. Odpowiedzialne za bezpieczeństwo kierownictwo nie zgłosiło się na komendę, pytano mnie jak ich do tego zmusić, ignorowali wezwania i telefony (??).

Zeznałam co wiedziałam, czyli nic, podpisałam świstek i odetchnęłam z ulgą, że wykorzystali mnie już ostatni raz. Na koncercie pracowała cała „kadra”, a podstawili tylko mnie.

Niespełna rok później restauracja się zamyka. Nie interesowały mnie oficjalne powody, ucieszyłam się. Zastąpiła ją nowa, pachnąca jedzeniem restauracja z jasnym, spokojnym wnętrzem, bez akwarium i bez rekina. Sprawiedliwość czasem wymierza się sama.

Cudowne szefostwo, o zgrozo, podobno ma jeszcze w tym mieście dyszącą pizzerię. Strzeżcie się.

gastronomia

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 224 (250)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…