Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#75353

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Popełniam standardową przewinę piekielnych, czyli to miał być komentarz, ale wyjdzie za długie!

Chodzi mi o historię glana: http://piekielni.pl/75340

Na moich poprzednich studiach uczelnia dogadała się z lokalnym biznesem. Biznes ufundował "poprawę jakości kształcenia", czyli remont gabinetów pracowników (klucz doboru pomieszczeń wymagających remontu był przeciekawy, ale to inna opowieść), wyposażenie do kilku pracowni (i nagle wszyscy przekonaliśmy się, że strach przed wyciekiem z archaicznej aparatury jednak nie jest nieodłączną częścią laborek), wakacje, o, przepraszam, "ważny kongres" w Hiszpanii dla dziekana i stypendia "projakościowe" dla studentów. Konkretnie dla krewnych i znajomych królika, stypendiów było bodajże 10 czy 12 na cały kierunek (~220 osób na każdym roku), a o ich przyznaniu nie decydował pomysł, projekt, specjalizacja przedmiotowa, średnia ocen czy wybór pań i panów fundatorów, skąd. Decydowała "rozmowa z komisją wydziałową". Za pierwszym razem ludzie pchali się drzwiami i oknami, za drugim i trzecim zainteresowanie było sporo mniejsze, za czwartym kolejka do tych trzech stypendialnych miejsc liczyła niecałe 10 osób i dziwnym trafem wszystkie były rodzinnie powiązane z kadrą nauczającą (stanęłam sobie na fajce pod oknem pokoju obrad komisji, kiedy "ustalali werdykt" i co się nasłuchałam o tym, kto z kim, to moje).

Ludzie szczególnie wybrani mieli mieć specjalne seminaria i laboratoria, specjalne projekty, zajęcia po angielsku, lektorat angielskiego zamiast zwyczajnej uczelnianej miernoty miał być z angielskiego specjalistycznego i biznesowego. Mieli wyjeżdżać na zagraniczne staże, część roku akademickiego spędzać na praktykach w sponsorskich fabrykach, przez wakacje u nich pracować, budować doświadczenie, gromadzić staż, reszta tej operetki jest chyba wszystkim znana. W zamian mieli dostęp do specjalistycznego oprogramowania, preferencyjne godziny zajęć (serio, to WIELKA różnica, czy laborkę dyplomową robi się w godzinach 9-16, czy 7-9, 19-21 i całą sobotę, modląc się, żeby ktoś tymczasem nie wypieprzył całej roboty do zlewu albo nie zajął/zepsuł aparatury). Największą marchewką były jednak pieniądze - stypendyści dostawali około 1500 zł miesięcznie (najwyższe stypendium naukowe wynosiło wtedy 400 zł), czyli mniej więcej tyle, ile najniżej opłacani pracownicy naukowi. Brać, kształcić się, specjalizować i prosto po dyplomie iść do znanej i zaprzyjaźnionej firmy.

Gdzie w tym wszystkim ten jeden rozchwiany schodek, na którym się to wszystko przewróciło?

Nikt nie kazał stypendystom podpisywać lojalek. Innymi słowy, po kilku latach pobierania stypendium mieli pełne dossier, jakieś tam doświadczenie i sporego zaskórniaka na koncie, bo wystarczyło odkładać to 1500 zł miesięcznie przez rok, żeby pod koniec mieć całkiem przyjemną rezerwę finansową na start. W rezultacie z pierwszych trzech roczników wydyplomowanych stypendystów zatrudnienia u dobrodziejów nie podjął nikt - wszyscy wyjechali za granicę albo rozkręcili własne biznesy, niedobitki trafiły do konkurencji. Następnym w trybie pilnym podsunięto zobowiązania, że przepracują dla fundatorów jakiś czas. W tym momencie stypendystom wyraźnie przygasł zapał do rozwoju, co poskutkowało tym, że większość czasu spędzali za granicą. Jednocześnie uczelnia zaczęła mieć "drobne kłopoty" - a to się lab "zepsuł" (czytaj: uczelnia poskąpiła na konserwacji), a to licencje na oprogramowanie trzeba było wykupić, ale sponsorzy już tak chętnie kasy nie wyłożyli, bo się inwestycja kiepsko zwraca, a to zaczęli przebąkiwać, że oni chcą zobaczyć, ja te wysokojakościowe zajęcia wyglądają po naszej stronie... I tu był największy problem.

Wysokojakościowe zajęcia odbywały się w iście pozytywistycznym duchu, czyli razem z zajęciami niskojakościowymi z kierunkowym plebsem, czytaj: resztą roku. Oficjalnie wszystko było w fazie organizacji, wszyscy mieliśmy z tego korzystać, nieoficjalnie, ale, w moim odczuciu, o wiele bliżej prawdy chodziły pogłoski, że nasza kadra zwyczajnie nie chciała się podjąć prowadzenia projektów tak wyspecjalizowanych - bo specyfikacja z wymaganiami wedle bieżącego zapotrzebowania przychodziła regularnie. Uczelnia, zaznaczam, jedna z większych w kraju i uznawana za "tę lepszą", gdzie kandydatów i studentów jak mrówków. Jak oni to rozliczali między sobą, tego już nie wiem, ale na początku wszystko działało dobrze (bo studenci sami chcieli to robić, więc robili), a później najwyraźniej nie bez zgrzytów, bo skoro i tak mają ich zatrudnić, to po co się starać?

Dlaczego na początku wspomniałam, że nawiązuję do glana?
Bo sama stałam w laboratorium i świrowałam pawiana, czyli udawałam kogoś innego przy cudzej robocie. Byłam na czwartym roku, wtedy już relacje na linii pieniądzodawcy - uczelnia były odrobinę nieufne. Jeden ze sponsorów, akurat ten, który ufundował jedną pracownię postanowił zobaczyć, jak studenci tam pracują. Pani sekretarka zapisała, stypendyści powiadomieni, że za miesiąc będzie wizytacja, więc mają się stawić w rynsztunku bojowym. Ale miesiąc to dużo czasu, a wiosna w pełni, więc ten sobie pojechał do Szwecji na konferencję, ten na targi do Berlina, tamta miała "wizję lokalną" nad Adriatykiem, jeszcze innych po prostu wcięło. I nadeszła godzina kary. Komuś coś się pokręciło i państwo sponsorstwo pojawili się nie po miesiącu, ale po tygodniu (widziałam to na własne oczy, słyszałam na własne uszy i naprawdę uważam, że to była pomyłka, a nie dywersja). Stypendystów brak. Do pracowni mojego koła naukowego wpadła spanikowana opiekunka i prawie płacząc zagnała nas na pokazówkę. Czepki na włosy, pełne maski ochronne, gogle, fartuchy (należy pamiętać, że w czasie zajęć nikomu do głowy nie przyszło dać nam choćby po parze rękawic ochronnych, bo jeszcze nam się w dupach poprzewraca), generalnie każdy centymetr kwadratowy ciała zasłonięty. I kategoryczny zakaz odzywania się. Wszyscy siedzieć, przeprowadzać pomiary, majstrować przy aparaturze.

Goście przyszli, zobaczyli, że uwijamy się jak mróweczki, kolega pieczołowicie wypełnia dziennik obserwacji, drugi uzupełnia tabelki w excelu, ja klęczałam do połowy schowana w szafce laboratoryjnej i czegoś szukałam, chyba sensu życia, generalnie był ruch w interesie. Po 2-3 minutach gapienia się przeszli na kawkę do dziekana. A opiekunka koła naukowego, jak już zaczęła oddychać, to się rozpłakała ze śmiechu i zażądała wódki. Dlaczego?

Pracownia działała na sucho, czyli bez odczynników, z którymi moglibyśmy mieć bezpośredni kontakt. Każdy, kto się znał na robocie wiedziałby od razu, że nasze skafandry kosmiczne to nieporozumienie, wystarczyłby zwyczajny kitel. I koleżanka, która pieczołowicie rozdrabniała zwyczajną sól kuchenną w moździerzu też była tam co najmniej nie na miejscu. Państwo sponsorzy byli jednak zachwyceni, bo ich pieniądze nie idą na marne.

Z opiekunką koła poszliśmy potem na bardzo dużo wódki. Ona prędziutko skoczyła szczebelek wyżej w uczelnianej hierarchii, moje koło naukowe przez rok pławiło się w finansowej łasce dziekana, my sami jakoś na jego egzaminach i obronach dostawaliśmy podejrzanie dobre oceny. Stypendyści zaś dostali po zadkach, ale - ponieważ każdy miał tatusia lub mamusię gdzieś wysoko na wydziale - bito ich przez poduszkę.

Sprawdziłam i ten program stypendialny wciąż działa, tylko jest o wiele skromniejszy - to już nie czterokrotność stypendium uczelnianego, ale jego równowartość. I znajomi, którzy zostali na wydziale mówią, że chętnych też o wiele mniej, za to efektów wręcz przeciwnie - coraz więcej. Może dlatego, że ustalili sztywne kryteria naboru...

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 224 (248)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…