Ostatnio głośno zrobiło się z powodu reformy edukacji. Moim zdaniem ma ona swoje plusy i minusy, ale nie o tym dzisiaj. Chciałabym po prostu przybliżyć Wam jak wygląda dzisiejsza szkoła i system nauki.
Sama uczyłam się w gimnazjum, potem poszłam do liceum i jakiś czas temu zdawałam maturę. Powiem Wam tak: obecny system jest ZŁY. Tak po prostu. Jest źle skonstruowany, źle zaplanowany i źle prowadzony. Ani gimnazjum ani liceum nie spełnia swojej roli.
To pierwsze to była dla mnie strata czasu i wylęgarnia patologii (pewnie nie wszędzie, ale na pewno w większości szkół jednak tak to wygląda), połowa mojej klasy ćpała, druga połowa chlała.
Program nauki? Błagam was. Weźmy pierwszy przedmiot z brzegu np. historia. Na lekcjach tego przedmiotu trzy razy uczyłam się jak wyglądało miasto w starożytnej Grecji (w podstawówce, gimnazjum i liceum) i ani razu nie usłyszałam nic o powojennej historii Polski (oprócz tego jak wygląda Unia Europejska, ale to było na WOS-ie). Czyli wiem jak wyglądał rynek w Sparcie, ale nie mam zielonego pojęcia co działo się w moim kraju 30 lat temu. No cudownie. I żeby nie było: to nie jest tak, że nie było tego w podręczniku. Było. Tylko w żadnej ze szkół nie wyrobiliśmy się z materiałem przed końcem roku szkolnego. Pewnie powiecie, że to wina nauczycieli, ale historyka w każdej szkole miałam innego, więc to raczej źle przygotowany program.
Egzamin szóstoklasisty jeszcze rozumiem (bo jego wynik o niczym nie decyduje, jest tylko informacją ile dziecko wyniosło z podstawówki i nawet nie chodzi o wiedzę z książki, tylko o sposób jej przetwarzania, tok logicznego myślenia itp), ale egzamin gimnazjalny to jakaś pomyłka. Nie mam zielonego pojęcia po co on w ogóle istnieje. Chyba tylko po to, żeby pogłębić stres u nastolatków i zmusić ich do wyścigu szczurów. Panuje opinia, że tylko po liceum w pierwszej 50 dostaniesz się na studia. To oczywista bzdura, bo w każdej szkole jest taki sam program nauki. Różnią się tylko nauczyciele, ale naprawdę nawet najlepszy polonista nie sprawi, że analfabeta dostanie się na prawo. A o przyjęciu do liceum decydują czasami setne punktu, nawet nie wiecie jakie cyrki się odwala, żeby zdobyć o te 2 punkty więcej, np za wolontariat.
Kpiną jest też nauka w liceum. Już pomijam fakt, że już idąc do tej szkoły musisz wiedzieć co chcesz robić w życiu (po biol-chemie trudno iść na prawo). Ja byłam w klasie biologiczno-chemicznej. W czasie 2,5 roku nauki biologii, musieliśmy przerobić 4 podręczniki (jeden z podstawy, każda klasa musi go przerobić, i trzy z rozszerzenia). Czy muszę mówić, że przylecieliśmy to po łebkach, a i tak skończyliśmy tylko trzy tygodnie przed maturą? Wyłączając Wielkanoc, na powtórki zostały nam dwa tygodnie. Dwa tygodnie na przygotowania do matury z najważniejszego dla nas przedmiotu. Fajnie, prawda?
Sama formuła matury też jest tragiczna. Na takiej biologii nie chodzi o wiedzę, tylko o umiejętność pisania pod klucz. W odpowiedzi trzeba zawrzeć konkretne słowa i zwroty, ich synonimy sprawiają, że tracisz punkty. Możesz napisać wszystko prawidłowo, a potem masz zero za użycie słowa "granatowy" zamiast "ciemnoniebieski" (prawdziwa historia, koleżanka się od tego oczywiście odwoływała, ale pan egzaminator powiedział że w książkach polecanych przez CKE jest określenie "ciemnoniebieski", więc jego trzeba używać. A poza tym on nie wie jak wygląda granatowy i uznaje tylko odpowiedzi z klucza). I taka dziewczyna uczy się przez 3 lata, żeby dostać się na medycynę, a potem przez takiego wrednego chama, musi zadowolić innym kierunkiem, którego szczerze nie znosi. Ja sama straciłam punkty za użycie słowa "produkuje" a nie "wytwarza". Sens zdania i wartość merytoryczna jest zachowana, ale takiego słowa nie było w kluczu, więc niestety. I jasne: można maturę poprawiać, ale czy naprawdę taka sytuacja powinna mieć miejsce?
Żeby nie było: obecna reforma nie jest idealna. Ale po moich przeżyciach szkolnych uważam, że każda zmiana jest dobra, bo gorzej niż jest już być nie może.
Sama uczyłam się w gimnazjum, potem poszłam do liceum i jakiś czas temu zdawałam maturę. Powiem Wam tak: obecny system jest ZŁY. Tak po prostu. Jest źle skonstruowany, źle zaplanowany i źle prowadzony. Ani gimnazjum ani liceum nie spełnia swojej roli.
To pierwsze to była dla mnie strata czasu i wylęgarnia patologii (pewnie nie wszędzie, ale na pewno w większości szkół jednak tak to wygląda), połowa mojej klasy ćpała, druga połowa chlała.
Program nauki? Błagam was. Weźmy pierwszy przedmiot z brzegu np. historia. Na lekcjach tego przedmiotu trzy razy uczyłam się jak wyglądało miasto w starożytnej Grecji (w podstawówce, gimnazjum i liceum) i ani razu nie usłyszałam nic o powojennej historii Polski (oprócz tego jak wygląda Unia Europejska, ale to było na WOS-ie). Czyli wiem jak wyglądał rynek w Sparcie, ale nie mam zielonego pojęcia co działo się w moim kraju 30 lat temu. No cudownie. I żeby nie było: to nie jest tak, że nie było tego w podręczniku. Było. Tylko w żadnej ze szkół nie wyrobiliśmy się z materiałem przed końcem roku szkolnego. Pewnie powiecie, że to wina nauczycieli, ale historyka w każdej szkole miałam innego, więc to raczej źle przygotowany program.
Egzamin szóstoklasisty jeszcze rozumiem (bo jego wynik o niczym nie decyduje, jest tylko informacją ile dziecko wyniosło z podstawówki i nawet nie chodzi o wiedzę z książki, tylko o sposób jej przetwarzania, tok logicznego myślenia itp), ale egzamin gimnazjalny to jakaś pomyłka. Nie mam zielonego pojęcia po co on w ogóle istnieje. Chyba tylko po to, żeby pogłębić stres u nastolatków i zmusić ich do wyścigu szczurów. Panuje opinia, że tylko po liceum w pierwszej 50 dostaniesz się na studia. To oczywista bzdura, bo w każdej szkole jest taki sam program nauki. Różnią się tylko nauczyciele, ale naprawdę nawet najlepszy polonista nie sprawi, że analfabeta dostanie się na prawo. A o przyjęciu do liceum decydują czasami setne punktu, nawet nie wiecie jakie cyrki się odwala, żeby zdobyć o te 2 punkty więcej, np za wolontariat.
Kpiną jest też nauka w liceum. Już pomijam fakt, że już idąc do tej szkoły musisz wiedzieć co chcesz robić w życiu (po biol-chemie trudno iść na prawo). Ja byłam w klasie biologiczno-chemicznej. W czasie 2,5 roku nauki biologii, musieliśmy przerobić 4 podręczniki (jeden z podstawy, każda klasa musi go przerobić, i trzy z rozszerzenia). Czy muszę mówić, że przylecieliśmy to po łebkach, a i tak skończyliśmy tylko trzy tygodnie przed maturą? Wyłączając Wielkanoc, na powtórki zostały nam dwa tygodnie. Dwa tygodnie na przygotowania do matury z najważniejszego dla nas przedmiotu. Fajnie, prawda?
Sama formuła matury też jest tragiczna. Na takiej biologii nie chodzi o wiedzę, tylko o umiejętność pisania pod klucz. W odpowiedzi trzeba zawrzeć konkretne słowa i zwroty, ich synonimy sprawiają, że tracisz punkty. Możesz napisać wszystko prawidłowo, a potem masz zero za użycie słowa "granatowy" zamiast "ciemnoniebieski" (prawdziwa historia, koleżanka się od tego oczywiście odwoływała, ale pan egzaminator powiedział że w książkach polecanych przez CKE jest określenie "ciemnoniebieski", więc jego trzeba używać. A poza tym on nie wie jak wygląda granatowy i uznaje tylko odpowiedzi z klucza). I taka dziewczyna uczy się przez 3 lata, żeby dostać się na medycynę, a potem przez takiego wrednego chama, musi zadowolić innym kierunkiem, którego szczerze nie znosi. Ja sama straciłam punkty za użycie słowa "produkuje" a nie "wytwarza". Sens zdania i wartość merytoryczna jest zachowana, ale takiego słowa nie było w kluczu, więc niestety. I jasne: można maturę poprawiać, ale czy naprawdę taka sytuacja powinna mieć miejsce?
Żeby nie było: obecna reforma nie jest idealna. Ale po moich przeżyciach szkolnych uważam, że każda zmiana jest dobra, bo gorzej niż jest już być nie może.
Reforma edukacji
Ocena:
224
(362)
Komentarze