Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#79019

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jeśli wątpicie, panowie, we friendzone w drugą stronę, zapraszam do lektury.

Dwa lata temu poznałam kogoś na… NK. Na tej fikcyjnej jej części. Dla niewtajemniczonych: opisuje się tam różne sytuacje, każdy z perspektywy swojego bohatera, rozwijając stopniowo fabułę. Zawsze lubiłam pisać, za to nigdy nie lubiłam robić tego do szuflady, więc było to dla mnie coś wspaniałego. Powiedzmy.

Dlaczego „powiedzmy”? Ponieważ o rozmówcę na jakimś poziomie (nie tylko zachowana ortografia czy interpunkcja, ale także zwyczajnie pomysły na to, co chciałoby się napisać) naprawdę ciężko.

No i pewnego razu trafił się ON. Doskonale rozumiał moją postać (to były dość sztywne ramy, bo postać pochodząca z kanonu pewnej popularnej sagi), do tego potrafił wykreować własną w taki sposób, że czytałam jego odpowiedzi z szeroko rozdziawioną buzią. Skończyło się na tym, że wyjechałam wtedy na wakacje i… Zamiast się nimi cieszyć, wydałam kilkaset złotych na transfer, byle tylko podtrzymać te konwersacje. Jemu też bardzo na nich zależało, twierdził, że z nikim nie pisało mu się tak dobrze, jak ze mną. Sielanka.

On bardzo strzegł swojej prywatności, początkowo oboje zastrzegliśmy, że nie chcemy przenosić tej relacji w inny wymiar, ale sami wiecie, jak to jest… Wkrótce zaczęliśmy toczyć poza fabułą rozmowy o świecie realnym, choć nie zdradzając sobie imion ani żadnych szczegółów - wymienialiśmy się jedynie ogólnie pojętym światopoglądem.

Całkowicie przypadkiem okazało się, że chłopak jest z pewnego miasta, w którym wkrótce miałam być. Spotkaliśmy się. Po spotkaniu byłam nim zafascynowana jeszcze bardziej niż wcześniej, w realnym kontakcie okazał się równie interesujący, co w tym fikcyjnym. Chociaż dzieli nas wiele kilometrów, zaczęliśmy do siebie dzwonić (z jego nacisku, ja nigdy nie lubiłam rozmów przez telefon), z reguły mieliśmy przegadaną ponad godzinę dziennie. Później spotykaliśmy się jeszcze kilka razy.

Z każdym kolejnym dniem okazywało się, że łączy nas coraz więcej. Oboje jesteśmy dość mocno gorliwymi katolikami, oboje ambitni - na „dobrych” studiach i do tych studiów się przykładający (absolutnie nie chcę wykazać tutaj wyższości nad kimkolwiek, kto nie decyduje się na przykład studiów kończyć, raczej chodzi mi o to, że po prostu bardzo mocno dbamy o swoją edukację, chyba mamy wręcz coś z kujonów - ciężko przeżyć trójczynę, nie mówiąc o niezaliczeniu przedmiotu; kiedy wspomniałam mu, że moja przyjaciółka rzuciła studia... cóż, zareagował z pogardą). Oboje tak samo nie lubiliśmy obnażania się w sieci, wielokrotnie wyśmiewaliśmy po cichutku ludzi wylewających całe swoje życie na tablicę Facebooka.

Jednocześnie uzupełnialiśmy się bardzo w kwestiach, które nas różniły. Podczas gdy ja szybko popadam we wściekłość, on zawsze umiał mnie wyciszyć. Zawsze umiał podnieść moje poczucie własnej wartości (mam z nim pewne problemy, ot, ślady prześladowania z podstawówki), zawsze powtarzał, jak ceni moją „porządność” - wyznawane przeze mnie wartości, intelekt, cnotliwość.

Żeby nie było tak różowo, facet kompletnie nie widział się w związku. Nazywał mnie swoją najlepszą przyjaciółką. Mówił mi, że zwyczajnie nie potrafiłby z kimś dzielić swojego życia, druga osoba tak blisko by go ograniczała. Zwłaszcza, że kiedyś myślał o kapłaństwie, nadal był blisko struktur Kościoła (służba ołtarza) i zwyczajnie pomimo odejścia od decyzji o seminarium, chciał oddać swoje życie Bogu i tylko Jemu.

Jednocześnie był przy mnie emocjonalnie bliżej niż jest jakikolwiek przyjaciel, mówił, że bardzo ciężko mu przeżyć choćby jeden dzień bez kontaktu ze mną itp. Ja za to czułam, że to ten właściwy, że bardziej dopasowanego nie znajdę, po prostu zbyt wiele nas łączyło, na zbyt wiele rzeczy mieliśmy poglądy praktycznie identyczne - a nie było mi nigdy łatwo znaleźć osoby, z którą dzieliłabym choćby dwa-trzy z nich jednocześnie.

Jako, że nie jestem typem, w którym się zakochuje „od pierwszego wejrzenia” (powiedzmy, że nie jestem pięknością), liczyłam, iż po prostu pewnego dnia mój ideał uświadomi sobie, że darzy mnie innym uczuciem, niż mu się wydawało, zwłaszcza, że nie wiedział jeszcze, czym jest miłość.

Niby nie odwzajemniał moich uczuć, ale czasami zdarzały się sytuacje, w których niby przypadkiem przebąkiwał o jakiejś wspólnej przyszłości. Kiedy wspomniałam, że moim dzieciom to tatuś będzie śpiewał kołysanki, padła spontaniczna odpowiedź: „tatuś nic nie będzie śpiewał, wbrew pozorom nie potrafię”. Kiedy śmieszkowałam z markowych bokserek, którymi się zafascynował, a które mnie wydały się okropne, powiedziałam, że jak to złośliwa kobieta, kupię mu takie na noc poślubną, żeby zdenerwować jego wybrankę. Odrzekł, że gorzej, jeśli będę musiała sobie sama takie kupić. Moi znajomi i rodzice śmiali się, że jesteśmy w związku, choć jeszcze o tym nie wiemy.

Wiecie już, gdzie to zmierza?

Mój ideał się zakochał, owszem, ale nie we mnie. Nie mam nawet wiele wiedzy na temat tej dziewczyny, bo nigdy o niej nie wspominał - zanim się związał, trzymał jej istnienie w tajemnicy (podobno bojąc się mnie zranić). On twierdzi, że ona wyznaje podobne wartości jak on. Owszem, jest katoliczką.

Ja mogę wnioskować jedynie po tym, co widzę na jej profilach na Instagramie i Facebooku (na profilach, przypomnę; mój ideał nawet gmaila nie chce używać z obawy o swoją prywatność). A widzę filmiki z imprez w stanie zdecydowanie nietrzeźwym, tatuaż z logo popularnego zespołu metalowego, zdjęcia dokumentujące przebijanie sobie samej wargi wenflonem celem zrobienia kolczyków, co chwilę inny kolor włosów z tematyki wyskokowej (róż, fiolet, pomarańcz itp.). Od niego dowiedziałam się, że rzuciła jak na razie dwa kierunki studiów. Do tego są w związku na odległość (a to była dość istotna przeszkoda dla nas). Co trzeba przyznać - jest ładna.

Na pytanie, jak on to sobie wyobraża, odpowiada, że on nie ma zamiaru zacząć imprezować - najwyżej ona pójdzie na imprezę, a on sobie w domu zmówi różaniec. Nie to go ujęło, a to są jedynie nieistotne elementy. Obrusza się, że chyba mnie nie znał, skoro jestem kimś, kto ocenia kogoś innego po wyglądzie.

A ja… Ja naprawdę go kocham. Zwyczajnie się martwię. Kiedy powiedział, że kogoś ma, przyjęłam to dość spokojnie, bo zależy mi na jego szczęściu. Teraz, kiedy wiem, kogo ma, boję się, że pakuje się w bagno i nic nie mogę z tym zrobić. Wiem, że wszelkie odrady wyglądają jak zazdrość, a… Powiedzmy sobie szczerze, on ją kocha. Widzi ją w samych superlatywach, nie mam możliwości tego zmienić.

Ponadto przekonuje mnie, że przez dwa lata zaznaczał, iż nie odwzajemnia moich uczuć i o ile rozumie, że mi ciężko, o tyle nie ma pojęcia, o co mam do niego żal. Chce, byśmy dalej się przyjaźnili, tak samo, jak wcześniej. Nie widzi powodu, dla którego mielibyśmy traktować się nawzajem inaczej niż dotychczas. Ba, pragnie, bym nadal regularnie doradzała mu w kwestiach w stylu wybór butów czy decyzja, na które egzaminy pójść w przedterminie, a do których posiedzieć dłużej (nie żebym studiowała inny kierunek i i tak doradzała jedynie instynktownie). Nie rozumie, dlaczego mówię, by od tej pory to jej pytał o takie rzeczy. „Ale dlaczego? Przecież mogę ciebie, jesteś moją przyjaciółką”.

A ja… Chyba czas pójść w tango. Dobrze się bawić, olać zastanawianie się nad tym, co jest moralne, przefarbować włosy, być młodą i pełną życia, do tego zrobić coś z wyglądem (nie jestem strasznie brzydka, ale mam nadwagę). Albo strzelić sobie w łeb. Kiedyś miałam ogromne problemy z samooceną i wahało się to na granicy myśli samobójczych, on zapewniał mnie o mojej wartości, ale co to znaczy w sytuacji, w której życie decyduje się spędzić z kimś o cechach, za których przeciwieństwo podobno tak mnie cenił.

Jeśli nawet tacy mężczyźni jak mój ideał wybierają takie kobiety, to już oznacza z całą pewnością, że cnotliwe szare myszki mogą być tylko przyjaciółkami.

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -8 (62)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…