Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#80532

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pewnego dnia, półtora roku temu, mój tata miał stłuczkę. Pogięty błotnik, połamany zderzak, stłuczony reflektor. W swojej ekspertyzie tata stwierdził, że nie jest to wielka szkoda – syn wyklepie, światełko i zderzak wymieni, co trzeba naprawi i będzie jak nowe. W istocie tak było. Sprawa między kierowcami została rozwiązana polubownie za porozumieniem stron, papiery podpisane, gotówka przekazana. Tyle właściwie z całego zdarzenia. Obaj panowie zadowoleni pojechali w swoje strony.

Popsutym autem tata wrócił do domu i tedy rzekł: "Synu, napraw ojcu samochód. Był wypadek, wyklep, wymień, napraw. Masz tu pieniążki, twoja sprawa jak to zrobisz. Ma być zrobione na przyszły tydzień, najdalej za dwa". Dla mnie prośba ojca to rzecz praktycznie święta, więc rzuciłem wszystko i zabrałem się za "tatowóz".
W warsztacie taka naprawa to koszt jakichś minimum sześciuset złotych (jeśli fachowiec to cymbał robiący fuszerę), tysiąca z małym kawałkiem normalnie, jeśli nie więcej. Z racji tego, że mam umiejętności, pewne doświadczenie, wiedzę oraz warsztat, to mój rodziciel nie musiał daleko szukać, aby zlikwidować szkodę za połowę tej kwoty, lub nawet mniej. Popatrzyłem, podumałem i oceniłem szkodę swoim okiem – uszkodzenia istotnie niewielkie, zgodne z oceną taty: połamany zderzak, "grill", pogięty błotnik i stłuczony reflektor. Struktura auta oraz geometria zawieszenia w najlepszym porządku – co zresztą sprawdziłem w warsztacie, aby mieć pewność. "Do roboty" tylko kosmetyka. Na popularnym portalu "Alledrogo" zamówiłem używane części – zderzak, reflektor i "grill", zapłaciłem i jedyne co pozostało to czekać aż przedmioty zostaną dostarczone.

Niedługo później przyszły zakupione wcześniej części. Ja w międzyczasie "rozbebeszyłem" uszkodzone auto – naprawiłem elementy niewymagające wymiany, zdjąłem pogięty błotnik, zderzak, grill i reflektor. Zniszczone elementy poszły na śmietnik, a nowe czekały na zamontowanie. Stwierdziłem, że błotnik da się uratować, więc zabrałem się do pracy. Błotnik ten był akurat bardzo mocno uszkodzony. Wymagał dużego nakładu pracy, a w praktyce wymagał uformowania go na nowo po wcześniejszym doprowadzeniu do mniej więcej oryginalnego kształtu. Pracę z blachą można w tym wypadku porównać do rzeźbienia – materiał wymaga cierpliwości, uwagi i wyczucia. Z obiektywnego punktu widzenia, wygodniej i prawdopodobnie taniej (licząc moje roboczogodziny) byłoby kupić nowy błotnik. Ale umowa z ojcem była taka, że auto ma być sprawne na kolejny tydzień i moja wola jak to zrobię. Więc mogłem sobie na "zabawę" pozwolić – a do tego mogłem całkiem bez konsekwencji przetestować praktyki i techniki z reguły niestosowane, które miałem obmyślone jedynie w teorii. Żelastwo poszło na stół, różne ustrojstwa, które na tę okazję zbudowałem już czekały, kowadełka i młotki w dłoń – zabrałem się do pracy. Tu zaczęła się piekielność ze strony wuja, który z jakiegoś powodu nas akurat odwiedzał.

Wuj to z zawodu spawacz i technik specjalista w jakiejś tam konkretnej dziedzinie związanej z łączeniem metalowych elementów – co ważne, nijak niezwiązanej ze sztuką blacharki samochodowej. Jedynym wspólnym aspektem, na upartego, mogłoby być spawanie. Nawet wtedy, jednak spawanie żelastwa o grubości centymetra a kształtowanie i spawanie/zgrzewanie półtoramilimietrowej lub milimetrowej blachy to są zupełnie różne rzeczy, pomimo że technika łączenia elementów może być ta sama. Można to porównać do programisty i grafika – jeden i drugi do pracy używa komputera, ale sposób użycia jest całkowicie różny.

Przechodząc do sedna – wuj zorientował się, czemu siedzę w swoim warsztacie przez pół dnia, do domu przychodząc jedynie po kolejne kubki kawy. Tak więc "odwiedził" mnie z garścią dobrych rad, zupełnie nie mając pojęcia co ja w ogóle robię. Zaczęło się od krytykowania mojej metodyki pracy. Wytłumaczyłem więc, że to co robię jest swego rodzaju eksperymentem – nadal jednak mieszczącym się w ramach, że tak powiem – "kanonu", z zachowaniem zasad sztuki. Dalej wuj obserwował, marudził, truł, aż doszedłem do blacharki właściwej – co często z boku wygląda jak napieprzanie młotkiem w kawał blachy bez ładu i składu – lecz w rzeczywistości każde uderzenie ma swój cel i jest wymierzone na zamierzony efekt. Wuj tak stał i truł dalej, dorzucając komentarze o tym, jak blacharz powinien "robić blachę", jak to "chusteczkowo" mi wychodzi i w ogóle, to ja powinienem to zostawić, oddać komuś, kto umie to robić. Aż chciałoby się rzec "nie ucz ojca dzieci robić" – bo dokładnie tak to wyglądało. Z szacunku do wuja (też z racji jego wieku i faktu bycia moim wujem) powstrzymałem się od nieparlamentarnych wyrażeń i ograniczyłem do marnego "wujku, wiem, co robię, umiem, uczyłem się tego", plus jakieś wyjaśnienia, aby się tylko odczepił. Wuj nie ustępował, nadal wiedział lepiej. Na ratunek przyszedł tata, zaniepokojony zaginięciem wuja: "Janek, k*wa, mój syn blacharkę robi odkąd piwo może pić! Nie wpi*dalaj się!". Dopiero to pomogło, wuj przestał rzucać dobrymi radami, których nijak nie szło zastosować w praktyce, ale nadal stał mi nad głową, obserwował przez cały czas, dopóki nie skończyłem błotnika. Efekt był bardzo ładny. Zalepiłem, żeby było równo, powiesiłem i zagruntowałem – nic tylko pozostało oddać lakiernikowi. Tak też się stało dwa dni później. Lakiernik położył lakier, potem błotnik wrócił, a ja dokończyłem naprawę. Samochód po naprawie wyglądał jakby nic się nigdy nie wydarzyło.

Trzy tygodnie później, pech chciał, że wuj miał jakąś stłuczkę. Zgadnijcie, co zrobił? Nie, on do mnie nie przyszedł. Wysłał córkę z całą toną kitu do wciskania, abym mu tylko autko zrobił.

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 81 (127)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…