Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#81754

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia pisana pod wpływem dużej dawki rozgoryczenia i małej dawki piwa (drugą puszkę właśnie rozpoczynam).

Zachciało mi się psa. W sumie nie tak, psa chciałam zawsze, ale warunków nie było - brak mieszkania, dorywcza praca, małe dziecko - o psie mogłam sobie tylko pomarzyć. Jednak wszystko powoli zmieniało się na lepsze, a jakieś parę miesięcy temu Młoda zaczęła mi marudzić, że ona chciałaby jakieś zwierzątko - króliczka, kota, psa, wszystko jedno (ale raczej z naciskiem na "koooootka"). Zaczęłam się zastanawiać...

Tu krótka dygresja - wiem, że zwierzę to żywe stworzenie, a nie zabawka dla dziecka. Wiem, że 8-letnie dziecko nie podoła obowiązkom związanym z posiadaniem zwierzęcia. Więc (tak, wiem, nie zaczyna się zdania od "więc") jeśli w tym momencie decyduję się na jakieś zwierzę, to JA jestem za nie odpowiedzialna, JA odpowiadam za zaspokojenie jego potrzeb, JA się nim opiekuję - Młoda może mi tylko pomóc adekwatnie do swoich możliwości. Aha, no i Młoda (nie raz podrapana przez koty mojej przyjaciółki) doskonale wie, że zabawa ze zwierzęciem jest dozwolona tylko do momentu, kiedy obu stronom sprawia to przyjemność.

Ale wątpliwości miałam - małe mieszkanko w bloku i praca po 12 godz. dziennie. No nie, nie codziennie, tych 12-tek wypada mi 2 albo 3 w tygodniu, czasem 4, do tego jakaś nocka. Byłam pełna niepewności, czy zapewnię psu (koty lubię, ale naprawdę wolę psa) odpowiednie warunki... Dopiero moja przyjaciółka rozwiała je (te wątpliwości, znaczy się) krótkim pytaniem - adoptujesz czy kupujesz? Jak adoptujesz, to uważasz, że gdzie będzie lepiej psu, w schronisku czy u ciebie?

Adoptuję. Odpalam OLX i szukam psów do adopcji. Staram się nie patrzeć na zdjęcia, bo każdy psiak ma tyle nadziei w oczach, że serce pęka... ale muszę się trzymać wytycznych. Bardzo prostych - pies ma być mały (moje mieszkanie ma oszałamiający metraż 30m2, a miło byłoby nie potykać się na każdym kroku o psa), płeć bez znaczenia, nie "kanapowiec", ale też nie "kulka energii" wymagająca codziennie kilkugodzinnych spacerów. No i ostatni wymóg, mocno egoistyczny - pies w miarę młody, tak po prostu nie chcę w najbliższych latach przeżywać odejścia jednego z domowników...

Czytam uważnie opisy i tu już pierwsze rozczarowanie:
"Najchętniej wydamy pieska do domu z ogrodem" - no nie posiadam.
"Pies dla aktywnego właściciela" - lubię wysiłek fizyczny, ale nie codziennie, a po 12 godz. pracy nie jestem w stanie zapewnić psu kilkugodzinnego spaceru.
"Do domu bez małych dzieci!!!" - hmm, ośmiolatka to małe dziecko czy nie? Jakbyście nie wiedzieli, to tak, dopiero nastolatki nie podpadają pod kategorię "małe dziecko”.

OK, rozumiem i jestem pełna podziwu, że chcą dla tych psów, skrzywdzonych, po przejściach, znaleźć jak najlepszy dom, dopasowany do ich potrzeb.

Szukam dalej. Znalazłam. Dwa pierwsze podejścia - falstart. Jedno ogłoszenie zniknęło zaraz na drugi dzień (czyli piesek znalazł dom), drugie - suczka była już w trakcie procedury adopcyjnej "ale wie pani, jak to jest, nie usuwamy ogłoszenia aż do ostatniej chwili, czasami ludzie nawet po przejściu całej procedury adopcyjnej tak po prostu nie przyjeżdżają po psa...". Z jednej strony było mi trochę przykro, z drugiej cieszyłam się, że te psy znalazły dom.

Trzecie podejście. Kuba. Najbardziej kundelkowaty kundel, jakiego można sobie wyobrazić. Mały, czarny, z zakręconym w wesoły precelek ogonem, w oczach miał zapytanie "co jeszcze mogę nabroić?" i prośbę "pokochaj mnie!". Pokocham cię, Kubusiu, jeśli tylko dadzą mi szansę.

Dzwonię. Tak, Kuba jest do adopcji, tak ogłoszenie aktualne, ale wie pani, że to jest kundelek? Nie no, ku*wa, myślałam że rasowy! Udało mi się tego nie powiedzieć głośno - tak, wiem, że to kundelek. Dalej już było tylko gorzej... O każdy krok procedury adopcyjnej (ankieta przedadopcyjna, wizyta przedadopcyjna) musiałam się dopraszać i wydzwaniać, czekałam bardzo długo, wydawało się, że było na co - pani ze Stowarzyszenia* stwierdziła, że bardzo spodobała im się moja ankieta i jak najbardziej dostanę od nich psa, ale chyba nie Kubę... Kuba jest chory, to znaczy jest takie podejrzenie, muszą mu zrobić badania, jeśli to jest to, co myślą, no to koszty leczenia wynoszą ok. 300-400 zł miesięcznie, pewnie w takim przypadku nie będę go chciała?
Ups... Po długim i bolesnym namyśle zdecydowałam, że nie. Co innego, gdy zachoruje zwierzę, które już masz, które jest członkiem rodziny, wtedy wiadomo, że ładujesz każde pieniądze w jego leczenie, ale teraz, kiedy jeszcze mam wybór... Zlinczujcie mnie, zminusujcie, ale nie - nie stać mnie. Stać mnie na psa zdrowego, na jego utrzymanie i zaspokojenie jego potrzeb (w tym również wizyty u weterynarza), ale nie mogę sobie pozwolić na 300-400 zł miesięcznie na samo leczenie. Niestety, nie było mi dane zakomunikować tej wiadomości pani, która prowadziła procedurę adopcyjną Kuby. Mimo obietnic, nie zadzwoniła - zadzwoniłam ja, dowiedziałam się tylko, że badania potwierdziły, iż Kuba jest chory, że w sumie mogliby mi zaproponować innego psa, ale jest taki problem...

Otóż - MAM DZIECKO. I, o zgrozo, to dziecko musiałoby wychodzić z psem w momencie, kiedy ja mam 12-togodzinną zmianę w pracy. A co będzie, jak pies ją pociągnie, wyrwie się? Albo jeśli zapomni? Co do pierwszej obiekcji, no to, do jasnej cholery, dlatego też m.in. szukałam psa małego i nauczonego już chodzić na smyczy, żeby uniknąć takich sytuacji! Dla rozrywki tych opisów nie czytałam! Co do drugiej - skoro jestem tak odpowiedzialną i empatyczną osobą (ich zdanie po przestudiowaniu mojej ankiety przedadopcyjnej), to skąd pomysł, że wychowałam córkę na egoistycznego lekkoducha, który nie potrafi nawet zapamiętać, że pies potrzebuje spaceru kilka razy dziennie?

Nie zdążyłam tego powiedzieć. Pani nadawała jak katarynka, po czym stwierdziła, że teraz absolutnie nie ma czasu rozmawiać, ale NA PEWNO zadzwoni do mnie jutro i wtedy wszystko ustalimy. "Jutro" minęło godzinę temu, telefon oczywiście milczał. W takiej sytuacji nie wiem już nic - nie wiem, czy Kuba jest rzeczywiście chory, czy też to wymówka, żeby mi go nie dać. Nie wiem, czemu byli niby tak zachwyceni moją ankietą przedadopcyjną, skoro potem okazało się, że nie jestem tak idealna, bo mam dziecko... Aha, no i pracuję... A przede wszystkim, dlaczego za każdym razem zapewniali „za parę dni do pani zadzwonimy”, po czym oczywiście nie dzwonili, dzwoniłam ja, wręcz żebrząc o kolejny krok procedury adopcyjnej.

Jutro zadzwonię. To naprawdę ostatni telefon, który zamierzam wykonać - czy Kuba NAPRAWDĘ jest chory, ile NAPRAWDĘ wyniosłoby jego leczenie miesięcznie i czy (jeśli uznam, że mnie stać i zdecyduję się) NAPRAWDĘ mi go dadzą. Jeśli nie - no cóż, Kubusiu, mam szczerą nadzieję, że ktoś cię jednak pokocha i da ci dom. Ja poszukam innego potrzebującego psa...

*Nie podaję nazwy tego Stowarzyszenia, bo po prostu go nie znam. Ankieta przedadopcyjna nie była sygnowana żadną nazwą, ogłoszenie na OLX było od prywatnego użytkownika (jakieś żeńskie imię), w sumie sformułowanie "Stowarzyszenie" padło z ust pani tylko raz, zazwyczaj mówiła "MY", w sensie "zastanowimy się", "przeanalizujemy ankietę", "bardzo nam się podobała pani ankieta" itp.

jakieś stowarzyszenie

Skomentuj (73) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 113 (165)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…