Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#81767

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od razu mówię, że historia będzie ciut przydługa, więc życzę wytrwałości i dotrwania do końca.
Zdarzyło mi się pracować jako wychowawca kolonijny w czasie ostatnich wakacji. Wcześniej pracowałam jako wolontariuszka na obozach harcerskich, po skończeniu szkoły średniej i zdobyciu uprawnień postanowiłam tym razem pojechać na zlecenie płatne. Nieświadoma niczego, podpisałam umowę z pierwszą firmą, która się do mnie odezwała i pojechałam w góry na trzy turnusy (czyli równy miesiąc pracy). Zaznaczę jeszcze, bo to ważne, że owszem, jestem jeszcze bardzo młoda, ale mam zacięcie pedagogiczne, swoją karierę zawodową wiążę z pedagogiką no i miałam doświadczenie w pracy z dziećmi w postaci wcześniej wspomnianego wolontariatu.
Tak mi się przynajmniej wydawało.

Okazało się, że trafiłam na najgorszą możliwą opcję: kolonie organizowane dla dzieci z MOPSów, GOPSów i domów dziecka. W samym fakcie nie byłoby jeszcze nic piekielnego (dzieci takie przecież nie są niczemu winne), gdyby firma nie organizowała takich kolonii jak najmniejszym kosztem: oszczędzanie na jedzeniu dla dzieci, fatalne warunki zakwaterowania (dzieciaki stłoczone po 5 osób w 2osobowych pokojach), ponad 90tka dzieci tzw. "trudnych" na 5 wychowawców i jednego kierownika, psycholog-widmo, który był na kolonii obecny tylko na papierze, o braku instruktora sportowego, pilotów, przewodnika górskiego (kolonia w górach) i instruktora kulturalno-oświatowego nie wspominając. W skrócie: nasza piątka stłoczona (a jak) w pokoju 3osobowym musiała pełnić funkcję tych wszystkich osób na raz i dodatkowo próbować ogarnąć młodzież, która, jak wspomniałam, do najłatwiejszych nie należała.

Wszystko jednak dało się pogodzić, o ile trafiło na normalnego kierownika. No cóż, na drugim turnusie nie miałam takiego szczęścia.
W telegraficznym skrócie: babsko robiło problem o dosłownie wszystko. Cała kolonia to był ciąg upokorzeń, darcia na nas mordy przy dzieciach, zaniżania naszego autorytetu, szukania problemów tam gdzie ich nie było, absolutny zakaz bycia w swoim pokoju (musieliśmy być cały czas na korytarzu, nawet w czasie tzw. ciszy poobiedniej, ustalanie dyżurów kto kiedy odpoczywa a kto dyżuruje też nie wchodziło w grę). Doszło do tego, że w połowie turnusu zaczęłam mdleć ze zmęczenia, odwodnienia i niedożywienia (jedzenie na prawdę było podłe), międzyczasie notorycznie byliśmy straszeni kuratorium, sanepidem, niewypłaceniem nam wynagrodzenia, kierowniczka posunęła się nawet do tego, żeby wmówić nam, że pod naszą nieobecność (byliśmy z dziećmi nad rzeką) odwiedził nas sanepid i nałożył karę 3000 zł za rzekomo nieposprzątane pokoje dzieci. Oczywiście raportu z kontroli niet, potem okazało się, że to była jedna wielka ściema, mająca na celu tylko i wyłącznie zastraszenie nas.

Jedna sytuacja przelała jednak szalę goryczy, bo dopóki pomyje wylewały się tylko na nas, dało się to znieść, ale miarka się przebrała, gdy sprawa zaczęła dotyczyć dzieci.
Gwoli wyjaśnienia: w ośrodku były tak naprawdę dwie kolonie z dwóch różnym miejscowości, ale podlegały pod jednego kierownika. Kolejną piekielnością kierowniczki było to, że zakwaterowała dzieci z naszej kolonii (nazwijmy ją umownie X) w pokojach razem z kolonią Y. Oprócz oczywistych problemów organizacyjnych jakie to rozwiązanie sprawiało, było to też po prostu niebezpieczne (wyobraźcie sobie ewakuacje dzieci w przypadku jakiegoś zagrożenia, w nocy, w panice - i weź ogarnij które dziecko jest z twojej grupy a które nie). Kolonie miały inne programy, częściowo inne zajęcia, inne pory pobudek itp. Kolonia Y wyjeżdżała też dzień wcześniej niż nasza.

Nadszedł więc wyczekiwany koniec turnusu. My zostawaliśmy jeszcze jeden dzień, tamci się spakowali i z samego rana pojechali. W jednym pokoju został chłopiec z naszej kolonii, który był właśnie "dorzucony" do 4 chłopców z kolonii Y. Pod wieczór chłopak przylatuje z płaczem: nie ma jego torby. Oczywiście pierwsze co robi kierowniczka to dzwoni do pilota tamtej kolonii, czy jakaś torba nie została w luku bagażowym. No nie została. Następnie przetrząśnięty został cały pokój, pokoje dzieciaków, teren wokół ośrodka- bez rezultatu. W torbie nie było nic cennego, kilka ubrań, jakieś buty, sama torba też raczej z tych tańszych. My- wychowawcy nie wierzyliśmy w to, że któreś z "naszych" dzieci mogło tą torbę ukraść- akurat ten turnus składał się z wyjątkowo fajnych dzieci- biednych, z niejednym traumatycznych przeżyciem na koncie ale posłusznych i wdzięcznych za wszystko, co próbowaliśmy dla nich zrobić. Ale kierowniczka uparła się żeby dzwonić na policję- ok, nie oceniam, pewnie postąpiła słusznie. Problem nie leżał jednak w samym fakcie, tylko w tym, jak ta interwencja policji wyglądała. Otóż jak wspomniałam był to ostatni dzień kolonii- tradycją jest, że wręcza się wtedy dzieciakom symboliczne upominki- "nagrody" za różne kolonijne konkursy i współzawodnictwa, wszystko na uroczystym apelu pożegnalnym. Co zrobiła kierowniczka? Kazała nam zebrać dzieci na głównym placu, wystawić na środek stół z nagrodami... i przy dzieciach zadzwoniła na policję, mówiąc oczywiście teatralnie głośno, pokrzykując na dzieci, że mają 5 minut na przyznanie się, kto ukradł torbę, bo inaczej wylądują w poprawczaku, że ona wie, że to któreś z nich itp., itd. Dzieci stały jak osłupiałe, młodsze zaczęły popłakiwać, za nimi starsze, aż przerodziło się to w jeden wielki lament i szloch. Ja próbowałam ogarnąć jakoś swoją grupę- większość tych dzieci policję kojarzy niestety z niezbyt miłymi doświadczeniami w życiu; babcia alkoholiczka, którą policja musiała siłą z domu zabierać, wszelkiego rodzaju patologia w domu.

W tym całym chaosie usiłowałam uspokajać te najbardziej płaczące dziewczyny, tłumacząc, że przecież nikt im nic nie zrobi, na pewno nic nie ukradły, więc nie ma co płakać, międzyczasie odbierając drugą ręką telefony od rodziców, zdezorientowanych całą sytuacją. W momencie, gdy chciałam wziąć na bok jedną dziewczynkę, która aż zanosiła się od płaczu (cały czas czekaliśmy na policję), podleciała do nas kierowniczka i jak nie warknie: a czemu ty ryczysz?!. Usiłuję tłumaczyć, że dziecko się boi, bo jest tylko dzieckiem i ma do tego prawo, co słyszę w odpowiedzi? "A niech się boi, pewnie to ona ukradła i dlatego tak ryczy"- wypowiedziane do 10-latki. 10-latki, która, jak potem dowiedziałam się z rozmowy z rodzicami, panicznie boi się policjantów po tym, jak patologiczne koleżanki z osiedla próbowały ją "wrobić" w jakąś aferę narkotykową.

Policja przyjechała, kazała dzieciakom się rozejść, obejrzała nagrania z monitoringu, przesłuchała tylko wychowawców i pojechała. Sprawa rozeszła się po kościach, torba najprawdopodobniej była jednak w tym autokarze - ktoś ją zabrał przez przypadek. A ja przez pół nocy zajęta byłam uspokajaniem i "lulaniem" do snu "moich "zapłakanych dzieci. Oczywiście do samego odjazdu dzieci były traktowane przez kierowniczkę i personel ośrodka jak złodzieje, nawet w autokarze nie zapomniała na pożegnanie wspomnieć, że sprawa zostanie przekazana policji z ich miejscowości.

A ja mam tylko jedno pytanie: po co? Naprawdę nie można było tego rozwiązać normalnie, po ludzku, wezwać policję po cichu, żeby zrobili, co mają zrobić i nie odstawiać przy okazji całej szopki kosztem dzieci?

kolonia

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 200 (220)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…