Pracuję jako opiekunka osób starszych w domu opieki. Będzie lekkie nawiązanie do mojej historii http://piekielni.pl/81690
Pojawiły się pod nią komentarze, że nie powinnam mieć sobie nic do zarzucenia, że dobrze postąpiłam itp. Bardzo dziękuję za te słowa, ale nadal uważam, że nie. Wiecie dlaczego? Bo jak raz przyznam sobie takie prawo, że mogę się zachować nieprofesjonalnie w stosunku do podopiecznego, to potem już "leci z górki". Tego ochrzanię, na tego krzyknę, a tego będę szarpać przy przebieraniu. Jeśli kiedykolwiek uznam, że mogę być dla nich wredna, to chyba czas poszukać innej pracy. Tamta sytuacja już miała miejsce, głowy popiołem posypywać nie zamierzam, ale też nigdy nie uznam, że zrobiłam DOBRZE. Bo nie (mimo że odniosło to pozytywny skutek), bo jak dam sobie takie przyzwolenie, to będę jak Martusia...
Tak, przechodzę do sedna historii, czyli do Martusi. Przyszła do nas do pracy i od razu zaczęła wszystkich wkur..., no, tego, irytować. Otóż Martusia miała bardzo ciężkie życie i mnóstwo traumatycznych przeżyć za sobą - co samo w sobie nie jest irytujące, jednak ona używała tego jako wymówki w KAŻDEJ sytuacji. Jej dwa kluczowe zwroty (na które mam alergię do dzisiaj) to: "Nikt mnie o tym nie poinformował" (odnośnie rzeczy ogólnie wiadomych) i "Właśnie miałam to zrobić" (zapytana pół godz. przed końcem dniówki, czy zrobiła coś, o co była proszona od rana). Była mistrzynią w robieniu zamieszania oraz wrażenia, że ciężko pracuje, podczas gdy efektów jej pracy nie było widać. Jeden tylko przykład:
Przyjęcie, nowy pan, trzeba go umieścić w pokoju, rozpakować rzeczy i wykąpać. Zadanie przydzielone Martusi, efekt - po dwóch (!!!) godzinach pan nadal siedzi na łóżku, Martusia miota się po jego pokoju, z rzeczy rozpakowana jedna mała torba i jeszcze wielkie pretensje "no przecież ja tu cały czas robię!". Na mnie trafiła, więc w krótkich, żołnierskich słowach wytłumaczyłam, że ona ma ZROBIĆ, a nie ROBIĆ, poprosiłam pana o udanie się pod prysznic (podopieczny chodzący i samodzielny, upierał się, że sam się wykąpie) i po 10 min można było "zamknąć" przyjęcie.
Ale to w sumie nic takiego. Wiadomo, każdy kiedyś był nowy, każdy potrzebuje czasu, aby dojść do wprawy, nowa osoba ma taki "okres ochronny", kiedy patrzy się na nią przez palce. Tylko że na Martusię prawie od razu zaczęły się skargi - od naszych podopiecznych. Że krzyczy, że jest niedelikatna, niemiła, nieuprzejma. Zawsze miała wytłumaczenie - ten nie chciał wziąć leków, tamta nie dała zmienić sobie przesikanego pampersa, inna odmówiła kąpieli... Więc Martusia musiała krzyknąć, popchnąć, szarpnąć, no inaczej się nie dało i już. Zaczęła się tworzyć nieciekawa sytuacja, kiedy to podopieczni ze łzami w oczach pytali, czy na pewno nie ma "siostry Marty" na zmianie, a jak jest, to czy kto inny mógłby ich przebrać/wykąpać (oni nie rozróżniają, dla nich zarówno pielęgniarka, jak i opiekunka, to "siostra"). Wkur..., no, wkurzone byłyśmy coraz bardziej, bo coraz więcej było pokoi, gdzie Martusia nie mogła wejść, a skargi niewiele dawały, bo Martusi należy dać szansę.
Na szczęście nie wszyscy nasi pensjonariusze to bezbronni staruszkowie, którzy na agresję reagują jedynie paniką i płaczem. Do moich "ulubionych" należy pani Zofia - wykształcona, inteligentna, z dużym poczuciem humoru. Z racji wieku (ponad 90 lat) szwankuje jej już wszystko z wyjątkiem umysłu. Porusza się na wózku inwalidzkim, korzysta z aparatu słuchowego, czyta już rzadko, bo nawet przez szkła typu "denka od butelek" niewiele widzi. Ale umysł nadal ma jasny, zaś języczek ostry. Do tych, których lubi, zwraca się per "moje dziecko", do pozostałych bezosobowo, chociaż uprzejmie.
Zostałam sama z Martusią pod koniec dniówki. Zazwyczaj są trzy osoby, ale czasem ktoś ma 8 godz., a nie 12, więc zdarza się, że na te ostatnie 4 godz. zostają dwie osoby. Sprawdzam czas i co jeszcze nam zostało do zrobienia, no nie jest źle, ale trzeba się sprężać. Proszę grzecznie:
- Marta, idź połóż panią Zofię do łóżka, a ja idę umyć kieliszki, jak skończę, do dołączę i ci pomogę.
A tak, kieliszki. Nie urządzamy sobie alkoholowych imprez, chodzi o kieliszki po lekach. Większość naszych podopiecznych dostaje leki rozkruszone (bo całych tabletek nie chcą połykać), więc mycie ich to nie jest chwilka na zasadzie przepłukania wodą, tylko trzeba je porządnie wymyć w specjalnym płynie, trochę czasu to zajmuje. Byłam mniej-więcej w połowie, kiedy przyszła Martusia, zakomunikowała, że mam sama iść do pani Zofii i zmyła się w tempie ekspresowym. Co jest, do jasnej...???
Dobra, poszłam, bo czasu coraz mniej. Widzę, że Martusia na pewno tam była, bo łóżko pani Zofii rozścielone, koszula nocna przygotowana, natomiast pani Zofia siedzi spokojnie w swoim wózku inwalidzkim z radyjkiem tranzystorowym przy uchu. Kiedy weszłam, powiedziała spokojnie:
- A, jesteś, moje dziecko. Połóż mnie do łóżka, bo już późno.
Położyłam. I nie, nie zapytałam się, co tu się wydarzyło, bo znam panią Zofię i wiem, że by mi nie powiedziała. Martusi też nie pytałam, chociaż jak weszłam na dyżurkę, nadal wycierała czerwone od płaczu oczy. Ale do dzisiaj żałuję, że mnie tam nie było - w pokoju albo chociaż za drzwiami, widzieć to albo chociaż słyszeć co się tam działo, to lepsze niż wygrana w totka. Ech, miejsce w pierwszym rzędzie i popcorn do tego...
A Martusia odeszła od nas tak, jak pracowała, czyli bezczelnie i po sku***syńsku. Na początku miesiąca, kiedy grafik ułożony i dziury w nim ciężko załatać, stwierdziła, że ona odchodzi już, teraz, dziś. Aha, i jeszcze oskarżyła nas o mobbing. Bo ona musiała PRACOWAĆ!!! Powodzenia Martusiu w innej pracy!
EDIT po przeczytaniu komentarzy:
Martusia miała umowę o pracę. Przypuszczam, że chciała rozwiązać umowę za porozumieniem stron (wtedy nie obowiązuje ustalony wcześniej okres wypowiedzenia), jednak źle się do tego zabrała. Zamiast grzecznie poprosić albo przynajmniej zapytać, czy byłaby taka możliwość, ona poszła do biura z informacją, że od jutra już tu nie pracuje i żądaniem wystawienia jej NATYCHMIAST świadectwa pracy. Cóż, pani dyrektor nie wtajemnicza nas w szczegóły swoich rozmów z innymi pracownikami (nawet byłymi), więc nie wiem, czy coś ugrała. Nawet jeśli nie, to miała jeszcze dwa wyjścia - przynieść L4 na cały okres wypowiedzenia lub po prostu nie przyjść do pracy i liczyć się z dyscyplinarką. Ja wiem tylko tyle, że jednego dnia powiedziała nam, że ona tu już nie będzie pracować i to jej ostatnia dniówka, na drugi dzień była w biurze z awanturą i więcej już nie przyszła. Ale nie tęsknimy.
Pojawiły się pod nią komentarze, że nie powinnam mieć sobie nic do zarzucenia, że dobrze postąpiłam itp. Bardzo dziękuję za te słowa, ale nadal uważam, że nie. Wiecie dlaczego? Bo jak raz przyznam sobie takie prawo, że mogę się zachować nieprofesjonalnie w stosunku do podopiecznego, to potem już "leci z górki". Tego ochrzanię, na tego krzyknę, a tego będę szarpać przy przebieraniu. Jeśli kiedykolwiek uznam, że mogę być dla nich wredna, to chyba czas poszukać innej pracy. Tamta sytuacja już miała miejsce, głowy popiołem posypywać nie zamierzam, ale też nigdy nie uznam, że zrobiłam DOBRZE. Bo nie (mimo że odniosło to pozytywny skutek), bo jak dam sobie takie przyzwolenie, to będę jak Martusia...
Tak, przechodzę do sedna historii, czyli do Martusi. Przyszła do nas do pracy i od razu zaczęła wszystkich wkur..., no, tego, irytować. Otóż Martusia miała bardzo ciężkie życie i mnóstwo traumatycznych przeżyć za sobą - co samo w sobie nie jest irytujące, jednak ona używała tego jako wymówki w KAŻDEJ sytuacji. Jej dwa kluczowe zwroty (na które mam alergię do dzisiaj) to: "Nikt mnie o tym nie poinformował" (odnośnie rzeczy ogólnie wiadomych) i "Właśnie miałam to zrobić" (zapytana pół godz. przed końcem dniówki, czy zrobiła coś, o co była proszona od rana). Była mistrzynią w robieniu zamieszania oraz wrażenia, że ciężko pracuje, podczas gdy efektów jej pracy nie było widać. Jeden tylko przykład:
Przyjęcie, nowy pan, trzeba go umieścić w pokoju, rozpakować rzeczy i wykąpać. Zadanie przydzielone Martusi, efekt - po dwóch (!!!) godzinach pan nadal siedzi na łóżku, Martusia miota się po jego pokoju, z rzeczy rozpakowana jedna mała torba i jeszcze wielkie pretensje "no przecież ja tu cały czas robię!". Na mnie trafiła, więc w krótkich, żołnierskich słowach wytłumaczyłam, że ona ma ZROBIĆ, a nie ROBIĆ, poprosiłam pana o udanie się pod prysznic (podopieczny chodzący i samodzielny, upierał się, że sam się wykąpie) i po 10 min można było "zamknąć" przyjęcie.
Ale to w sumie nic takiego. Wiadomo, każdy kiedyś był nowy, każdy potrzebuje czasu, aby dojść do wprawy, nowa osoba ma taki "okres ochronny", kiedy patrzy się na nią przez palce. Tylko że na Martusię prawie od razu zaczęły się skargi - od naszych podopiecznych. Że krzyczy, że jest niedelikatna, niemiła, nieuprzejma. Zawsze miała wytłumaczenie - ten nie chciał wziąć leków, tamta nie dała zmienić sobie przesikanego pampersa, inna odmówiła kąpieli... Więc Martusia musiała krzyknąć, popchnąć, szarpnąć, no inaczej się nie dało i już. Zaczęła się tworzyć nieciekawa sytuacja, kiedy to podopieczni ze łzami w oczach pytali, czy na pewno nie ma "siostry Marty" na zmianie, a jak jest, to czy kto inny mógłby ich przebrać/wykąpać (oni nie rozróżniają, dla nich zarówno pielęgniarka, jak i opiekunka, to "siostra"). Wkur..., no, wkurzone byłyśmy coraz bardziej, bo coraz więcej było pokoi, gdzie Martusia nie mogła wejść, a skargi niewiele dawały, bo Martusi należy dać szansę.
Na szczęście nie wszyscy nasi pensjonariusze to bezbronni staruszkowie, którzy na agresję reagują jedynie paniką i płaczem. Do moich "ulubionych" należy pani Zofia - wykształcona, inteligentna, z dużym poczuciem humoru. Z racji wieku (ponad 90 lat) szwankuje jej już wszystko z wyjątkiem umysłu. Porusza się na wózku inwalidzkim, korzysta z aparatu słuchowego, czyta już rzadko, bo nawet przez szkła typu "denka od butelek" niewiele widzi. Ale umysł nadal ma jasny, zaś języczek ostry. Do tych, których lubi, zwraca się per "moje dziecko", do pozostałych bezosobowo, chociaż uprzejmie.
Zostałam sama z Martusią pod koniec dniówki. Zazwyczaj są trzy osoby, ale czasem ktoś ma 8 godz., a nie 12, więc zdarza się, że na te ostatnie 4 godz. zostają dwie osoby. Sprawdzam czas i co jeszcze nam zostało do zrobienia, no nie jest źle, ale trzeba się sprężać. Proszę grzecznie:
- Marta, idź połóż panią Zofię do łóżka, a ja idę umyć kieliszki, jak skończę, do dołączę i ci pomogę.
A tak, kieliszki. Nie urządzamy sobie alkoholowych imprez, chodzi o kieliszki po lekach. Większość naszych podopiecznych dostaje leki rozkruszone (bo całych tabletek nie chcą połykać), więc mycie ich to nie jest chwilka na zasadzie przepłukania wodą, tylko trzeba je porządnie wymyć w specjalnym płynie, trochę czasu to zajmuje. Byłam mniej-więcej w połowie, kiedy przyszła Martusia, zakomunikowała, że mam sama iść do pani Zofii i zmyła się w tempie ekspresowym. Co jest, do jasnej...???
Dobra, poszłam, bo czasu coraz mniej. Widzę, że Martusia na pewno tam była, bo łóżko pani Zofii rozścielone, koszula nocna przygotowana, natomiast pani Zofia siedzi spokojnie w swoim wózku inwalidzkim z radyjkiem tranzystorowym przy uchu. Kiedy weszłam, powiedziała spokojnie:
- A, jesteś, moje dziecko. Połóż mnie do łóżka, bo już późno.
Położyłam. I nie, nie zapytałam się, co tu się wydarzyło, bo znam panią Zofię i wiem, że by mi nie powiedziała. Martusi też nie pytałam, chociaż jak weszłam na dyżurkę, nadal wycierała czerwone od płaczu oczy. Ale do dzisiaj żałuję, że mnie tam nie było - w pokoju albo chociaż za drzwiami, widzieć to albo chociaż słyszeć co się tam działo, to lepsze niż wygrana w totka. Ech, miejsce w pierwszym rzędzie i popcorn do tego...
A Martusia odeszła od nas tak, jak pracowała, czyli bezczelnie i po sku***syńsku. Na początku miesiąca, kiedy grafik ułożony i dziury w nim ciężko załatać, stwierdziła, że ona odchodzi już, teraz, dziś. Aha, i jeszcze oskarżyła nas o mobbing. Bo ona musiała PRACOWAĆ!!! Powodzenia Martusiu w innej pracy!
EDIT po przeczytaniu komentarzy:
Martusia miała umowę o pracę. Przypuszczam, że chciała rozwiązać umowę za porozumieniem stron (wtedy nie obowiązuje ustalony wcześniej okres wypowiedzenia), jednak źle się do tego zabrała. Zamiast grzecznie poprosić albo przynajmniej zapytać, czy byłaby taka możliwość, ona poszła do biura z informacją, że od jutra już tu nie pracuje i żądaniem wystawienia jej NATYCHMIAST świadectwa pracy. Cóż, pani dyrektor nie wtajemnicza nas w szczegóły swoich rozmów z innymi pracownikami (nawet byłymi), więc nie wiem, czy coś ugrała. Nawet jeśli nie, to miała jeszcze dwa wyjścia - przynieść L4 na cały okres wypowiedzenia lub po prostu nie przyjść do pracy i liczyć się z dyscyplinarką. Ja wiem tylko tyle, że jednego dnia powiedziała nam, że ona tu już nie będzie pracować i to jej ostatnia dniówka, na drugi dzień była w biurze z awanturą i więcej już nie przyszła. Ale nie tęsknimy.
dom opieki
Ocena:
137
(171)
Komentarze