Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#82070

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie długo.

[na tyle długo, że historia była zbyt długa do akceptacji, w związku z czym została rozdzielona - ciąg dalszy tuż pod nią
~Ascara]

Jak MarMac został szwejem czyli o super pracodawcach prywatnych. Może być chaotycznie, bo ciężko mi to jakoś opisać ładnie i składnie.

3 lata temu byłem bezrobotny. Szukanie pracy przy granicy z obwodem Kaliningradzkim do łatwych nie należało, ale jakoś w maju trafiło się ogłoszenie. Miejscowa firma - sklep budowlany - szuka pracownika. Zadzwoniłem i umówiłem się na spotkanie. Rodzicielka nie była zadowolona, bo różne rzeczy słyszała o tej firmie. Małe miasteczko, więc wieści szybko krążą, ale i często ewoluują, więc stwierdziłem, że pewnie nie jest tak źle, a jak jest, to trudno - najwyżej się zwolnię.

Na rozmowie wszystko fajnie. Super, że mam uprawnienia na wózek widłowy. Super, że znam fakturowanie, że programy magazynowe ogarniam i studiuję, więc pewnie kulturalny jestem. Zostałem przyjęty i nawet powiedziano mi, że jak już poznam towar i to, jak widnieje w komputerze, to zostanę przeniesiony do biura, bo szef już nie wyrabia samemu. Na moje pytanie o umowę dostałem odpowiedź, że na razie krótki okres próbny, jak będzie dobrze, to szefowa pójdzie do PUP i weźmie na mnie dofinansowanie, bo nowy wózek widłowy się przyda.

No spoko. Mogę robić bez umowy - aby kasa się zgadzała. Tu szału nie było, miałem dostawać 1500 zł, a później minimalna + pod stołem tyle, żeby było 1500 zł, ale praca na miejscu, więc odpadają koszty dojazdu.

Zacząłem pracę 1 czerwca i trafiłem na magazyn. Oprócz wydawania towaru z magazynu, metkowałem i rozkładałem dostawy. W firmie co prawda był czytnik kodów, ale nigdy nie było czasu, by wprowadzić kody do programu, więc trzeba było wszystko ręcznie metkować.

Już po paru dniach roboty trafiłem za kasę, ale miałem też wspomagać magazyn. Byłem z tego zadowolony, bo robota na sklepie jest lżejsza fizycznie niż cały dzień na magazynie.

Pracować miałem po 9 godzin dziennie od poniedziałku do piątku i w soboty po 5. Połowa załogi przychodziła na otwarcie sklepu i wychodziła godzinę przed zamknięciem, a druga połowa przychodziła godzinę po otwarciu, w zamian zamykając biznes. Ja byłem w tej pierwszej grupie, ale przynajmniej 4 razy w tygodniu zostawałem do zamknięcia (o przyczynach za chwilę).

Nadgodziny bezpłatne. Na szczęście szefowa nadrabiała to w ten sposób, że dostawałem więcej, niż się wcześniej ugadałem - 1700 zł - i jeszcze właściwie w każdym miesiącu premia - stówka.

Tu szybko o organizacji firmy. Szef, szefowa, kierownik i dziewczyna na sklepie - to jedyne osoby o wąskich i w miarę stałych obowiązkach. Do tego dochodziło dwóch magazynierów i ja. Jeden magazynier stał też za ladą, jeździł z towarem i montować okna oraz drzwi. Drugi magazynier obsługiwał dowozy, serwis i montaże. Ja obsługiwałem i sklep i magazyn, a w końcowym okresie pracy również jeździłem z towarem oraz (rzadko) na montaże.

Dlaczego trzeba było zostawać? Bo kierownik był super organizatorem prac. To on ustalał terminy dowozów, zamawiał towar w hurtowniach itp. Zawsze w sklepie była przynajmniej jedna osoba do obsługi magazynu i jedna na sklep. Natomiast kierownik nie potrafił lub nie chciał przewidzieć, że jak wyśle transport o 15.45, to nikt nie będzie pilnował magazynu od 16 do 17 (bo wtedy wychodziła zmiana otwierająca, a magazynier z zamykającej jechał z towarem). Dlatego ja lub drugi magazynier, który przyszedł na rano klepaliśmy nadgodziny. Nadgorliwość kierownika była taka, że raz wysłał szefa z towarem do klienta (szef wspomagał nas w dowozach w okresie letnim, gdy był duży ruch) na 15 minut przed zamknięciem sklepu. Właściwie to wtedy mieliśmy zacząć ładować samochód. Szef wysyłanie go o tak późnych porach ukrócił, ale inni kierowcy nadal wyjeżdżali tak, że trzeba było zostawać.

Najgorsze było to, że mało kto chciał mieć towar o tak późnej porze (ekipy budowlane rzadko robią po godzinie 17) - klientom odpowiadałoby, gdyby towar dostali następnego dnia z samego rana i nawet sami się dziwili, że tak późno im go dowozimy, skoro zaznaczali, by przywieźć go jutro.

Kierownik był tak super, że nie raz zamówił nie takie okna, nie taką wannę czy kabinę prysznicową - brał to później do domu (oczywiście płacąc), a dla klienta zamawiał na cito właściwy towar. Raz tak obliczył powierzchnię dachową, że do klienta trafiło blachy (czy innych dachówek) na pół dachu…

Napisałem, że cieszyłem się z tego, iż trafiłem na sklep. Radość nie trwała długo. Robota na sklepie była mniej męcząca dla rąk i pleców (bo nie dźwigało się przez cały dzień ciężarów), ale nogi dostawały ostro w kość, bo na sklepie właściwie nie było możliwości siedzenia (na magazynie były worki, na których siadałem, gdy tylko była chwila wolnego).

To jednak pikuś, bo gorsze było zmęczenie psychiczne. Nie przez klientów - przez całe 5 miesięcy pracy tam chyba tylko 2 czy 3 klientów było piekielnych dla mnie. Gorsze było rozliczanie kasy.

Kasy były dwie, ale stało za nimi kilka osób - ja, koleżanka, kierownik, jeden z magazynierów, czasem córka szefostwa, czasem szefowa, okazjonalnie szef. Nie było kasetek oddzielnych dla każdego kasjera, jak chyba jest w Biedronce. Teoretycznie ja otwierałem kasę i o 16 ją zamykałem, więc ja za nią odpowiadałem. W praktyce na tej kasie w ciągu dnia pracowało czasem 5 osób.

Jak? Stoi kilka osób w kolejce. Klient chce farbę, więc idę pomóc mu dobrać. W tym czasie, żeby rozładować kolejkę, ktoś inny wskakiwał na kasę. Czasami, gdy ten ktoś szedł z klientem zważyć mu gwoździe, to jeszcze inna osoba nabijała dla kolejnego klienta towar, który właśnie mu dobrała. Czasem, gdy w jednej kasie brakowało drobnych do wydania reszty, pożyczało się z drugiej kasy i zostawiało karteczkę "kasa 1/2 winna 10 zł". Przy rozliczaniu było wiadomo, że trzeba wziąć z tej drugiej kasy ileś złotych. Jednak jedna osoba nie zostawiała takich kartek – kierownik.

Przez pierwsze dwa czy trzy tygodnie było to dla mnie katorgą psychiczną. Kończę pracę, rozliczam kasę i brakuje 50 zł do raportu (a zawsze zaczynaliśmy dzień ze stówą w kasie, więc do stanu, jaki faktycznie powinien być, brakowało 150 zł). 150 zł to prawie 10% wypłaty, a takie sytuacje zdarzały mi się przynajmniej raz w tygodniu. Największa kwota, jakiej brakowało to 250 zł.

Zawsze następnego dnia rano kierownik z uśmiechem mówił „MarMac, kasa się znalazła. Pożyczałem z twojej kasy i zapomniałem oddać”. Dlatego po jakichś 3 tygodniach byłem trochę spokojniejszy – pewnie znów kierownik o czymś zapomniał – ale mimo to tuż przed snem zawsze gdzieś kołatała myśl „a jak nie zapomniał? a jak ktoś sobie wziął dwieście złotych?”. Po jakimś miesiącu czy dwóch udało mi się wykręcić ze sklepu i wrócić na magazyn.

CDN.

sklepy praca

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 63 (117)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…