Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#82165

przez (PW) ·
| Do ulubionych
CD.

Jednostki magazynowe też czasem były zaskakujące. Styropian generalnie sprzedawaliśmy na metry sześcienne, ale jeden rodzaj (konkretna grubość i twardość) na metry kwadratowe. Płyty KG zwykłe i ognioodporne na metry kwadratowe (jedna płyta = 3,12 m kwadratowego), ale płyty wodoodporne na sztuki. Węże ogrodowe – na sztuki, ale jeden rodzaj na metry…

W ogóle w tamtym czasie (teraz nie ma tam już szefowej, a sporo obowiązków przejęła córka szefostwa i jej mąż, więc sporo się zmieniło) firma była mocno zacofana. Teoretycznie mieliśmy program sprzedażowo-magazynowy, który potrafił wiele. Pewnie nawet więcej niż potrzebne było do efektywnej pracy. Praktycznie jednak program służył jedynie do wprowadzania faktur (towaru) do systemu, sprzedaży (paragon) i wystawiania faktur. Dokument „wydanie z magazynu” czyli WZ – na co to komu? Jest zeszyt. Jak przyjeżdżał fachowiec, który rozliczał się co miesiąc czy na koniec danej roboty na podstawie faktury, to najpierw wpisywaliśmy towar w zeszyt, a na koniec miesiąca to wszystko trzeba było przepisać na komputer w celu wystawienia faktury. Pal licho, jak w zeszycie było wszystko ładnie napisane, ale czasem zdarzały się kwiatki. Mieliśmy cement w dwóch rodzajach (1 i 2), sprzedawany na tony (jeżeli ktoś chciał worek, to w komputerze wpisywaliśmy 0,025, ale niektórzy wpisywali w zeszyt ilość worków…). Pozycja „cement x 1,5” w zeszycie to półtora tony cementu 1 czy 2? Różnica w cenie to parę złotych na worku. 1,5 tony to 60 worków, więc strata firmy mogła być spora.

Moja pierwsza spina z klientem – wypisuję fakturę na postawie zeszytu, kobieta stoi obok i rozmawia z kierownikiem. Jedna pozycja w zeszycie „siatka zbrojeniowa x 50 szt” – taka siatka ma wymiary zdaje się metr na dwa, czyli 50 sztuk to 100 metrów kwadratowych powierzchni. Kolejna pozycja wypisana tym samym długopisem i charakterem pisma (wnioskuję, że towar brany w tym samym momencie) „cement 1 x 1” czyli pewnie tona, bo z jednego worka nie zrobi się betonu na sto metrów posadzki. Jednak wiem, że ktoś mógł też wpisać jeden worek. Pytam więc:
- Przepraszam, a tu była brana tona cementu czy worek?
- Oczywiście, że worek.
- Jest pani pewna? Bo siatki brali państwo dużo, a tylko jeden worek cementu?

Baba uznała, że nazwałem ją złodziejką, chociaż sam kierownik przyznał, że to rzeczywiście podejrzane. Później miałem rozmowę wychowawczą z szefową, bo, jak się okazało, klientka i szefowa to koleżaneczki, a ja bardzo źle potraktowałem klientkę.

Brak wypisywania wuzetek implikował jeszcze dwa problemy. Po pierwsze stan faktyczny za cholerę nie zgadzał się ze stanem w komputerze – towaru w komputerze niemal zawsze było dużo więcej niż faktycznie. Więc jak przychodził klient i pytał, czy mamy jakiś klej do płytek, to musiałem lecieć na magazyn i szukać.

Drugi problem – nie mogliśmy korzystać z cwanej opcji jaką dawał program – informowanie o niskich stanach magazynowych. Program mogliśmy tak skonfigurować, by „wyrzucał” alarm, że trzeba zamówić towar, bo jest go tylko ileś tam sztuk. U nas to nie miało prawa działać, bo komputer myślał, że towaru mamy pod dostatkiem, a w rzeczywistości nie było go w ogóle, bo poszedł „w zeszyt”.

Nie drukowaliśmy też kwitów „kasa przyjmie” czy „kasa wyda”. Wszelkie zaliczki były zapisywane w przynajmniej dwóch miejscach. Pierwsza to kartka dla klienta – dowód dla niego, że wzięliśmy zaliczkę. Drugie to zeszycik, który pomagał w rozliczaniu kasy (forsa z zaliczki trafiała do kasy, ale nie widniała w raporcie drukowanym w komputerze, odwrotnie było w przypadku wystawionych faktur - zwiększały kwotę w raporcie, ale płatne były w ciągu dwóch tygodni). W tym zeszyciku wpisywaliśmy też płatność za towar z dostawy, gdy towar przyjechał kurierem płatnym przy odbiorze. Trzecie – jeżeli klient brał towar na zeszyt, to właśnie wspomniany wcześniej zeszyt. Ktoś zapłacił za dostawę, ale nie wpisał tego w zeszycik? Przy rozliczaniu kasy masz za mało w kasie? Lataj, pytaj, szukaj i licz na to, że się znajdzie, a nie ktoś podwędził sobie kilka stówek.

Przysłowiowym gwoździem do trumny był jednak brak umowy i związane z tym kłamstwa szefowej. Na początku pracy usłyszałem, że „umowę podpiszemy, jak tylko PUP będzie miał pieniądze na dofinansowanie mojego stanowiska”. Po jakimś miesiącu pracy miałem stawić się w PUP w celu „odhaczenia”. Szefowa poinformowana, przebrałem się i poszedłem. Po wejściu przed oblicze pani urzędnik usłyszałem, że mogą mnie wysłać na kurs. W głowie szybka kalkulacja: kurs = kwit, ale prawdopodobnie brak pracy. No to nakłamałem, że już mam pracę ugadaną, że ktoś tam ma wyjechać za granicę i w sklepie budowlanym będę pracował. Co usłyszałem? „Jak już będzie to wolne miejsce, to niech szefowa przyjdzie, to dofinansujemy pana stanowisko”. Szefowa natomiast po jakichś dwóch tygodniach powiedziała mi, że była w PUP, ale nadal nie mają kasy.

Dlatego gdy (po prawie 5 miesiącach pracy tam bez umowy) zadzwonił mjr z WKU, proponując mi odbycie służby przygotowawczej, nie zastanawiałem się długo. Wiedziałem, że ryzykuję bezrobocie i gorszą sytuację w domu (na przygotowawczej płacili wtedy jakieś 800-900 zł miesięcznie, a gwarancji służby zawodowej nie było), ale zaryzykowałem i udało się. Szefowa natomiast zdziwiona, że uciekam do MON-u.

Dziś jestem szwejem zawodowym. Pracę lubię, zarabiam więcej – może 3100 zł to nie szczyt marzeń, ale jest lepiej niż 1700 bez umowy.

PS. Obiecano mi pracę w biurze. Do tej pory nie zatrudniono osoby do pracy w biurze, bo na to miejsce wskoczyła córka szefostwa i jej mąż.

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 27 (43)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…