Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#82616

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kiedy czytałam historię http://piekielni.pl/882430 użytkownika „rybka", tak podniosło mi się ciśnienie, że musiałam odpowiedzieć swoją historią i opisać, co przeszłam przez takich piekielnych jak autor tamtej historii. Będzie długo, ale chcę zawrzeć cały kontekst, żeby nie było niejasności.

Było to kilkanaście lat temu, kiedy byłam jeszcze dzieciakiem, uczęszczającym do szkoły podstawowej. Mieszkałam wtedy wraz z rodzicami na rubieżach miasta, jakieś 2 km od gęstej zabudowy. Tereny takie, gdzie połowa zabudowań to typowe domy jednorodzinne z większą działką, a druga połowa to minigospodarstwa wiejskie z najwyżej tuzinem kur i jednym polem albo i nie.

Mieliśmy 2 koty, oba samce. Pierwszy z nich, czarny tabby z białym, był z nami praktycznie od chwili mojego urodzenia. Podobno spał ze mną w łóżeczku i "bronił" przed ludźmi typu: "O dziecko! Mogę wziąć na ręce?". Drugi, rudy tabby, był wzięty później. Zwracałam się do niego, jak miałam problem, bo pozwalał się w siebie wypłakiwać (wiecie, jak to dzieci mają). Czasami chodziliśmy razem do sklepu (chodził przy nodze jak pies). Opisuję to, żeby zaznaczyć, że byłam z nimi bardzo związana i traktowaliśmy je jak członków rodziny, ale niestety, jak to często na terenach bardziej wiejskich bywa, były kotami wychodzącymi. Po prostu jak wszyscy wychodzili rano do pracy/szkoły i nie było nas pół dnia, nie chcieliśmy, żeby siedziały same w domu. Jak wracaliśmy, czekały już pod drzwiami. Nigdy nie brakowało im jedzenia, nawet były dla nich czasami gotowane podroby. I taka sytuacja trwała przez 10 lat i nikomu to nie przeszkadzało, ale jakby było tak kolorowo, tobym o tym nie pisała na tym serwisie.

Jednemu z sąsiadów coś odwaliło nagle i się w nim odezwał kryzys wieku średniego albo, co gorsza, jakaś psychoza. Jego ojciec czy tam teść chyba był kiedyś gołębiarzem, ale mu zabrakło sił czy coś - dokładnie się w tym nie orientuję, bo się tymi sąsiadami nigdy jakoś szczególnie nie interesowałam. W każdym razie miał tam jakieś pojedyncze sztuki. Nagle jego syn/zięć, najprawdopodobniej w przypływie jakiegoś zaćmienia alkoholowego, zdecydował, że teraz on będzie gołębie hodował. Z początku nic to nie zmieniło, a ludzie komentowali, że zaraz mu się odechce.

Minęło kilka miesięcy, w których nic się szczególnego nie działo, ale potem wspomniany sąsiad zaczął mieć "gorsze dni". Pewnego dnia zaczepił nas na ulicy i od razu z mordą, że nasze koty się do niego zakradają i mu na ptaki polują! Ile tam sztuk stracił i (najważniejsze!) ile go to kosztowało!

Oskarżenie wydało nam się co najmniej dziwne. Po pierwsze dlatego, że nasze koty jakimiś specjalistami od polowań nie były - najlepszym dowodem był fakt, że mieliśmy w piwnicy mnóstwo myszy i to mimo obecności dwóch kotów, które mogły tam wchodzić, kiedy chciały. Szczególnie w zimie koty grzały się tam od pieca (nigdy byśmy nie pozwolili, żeby zostały same na mrozie), ale myszy po prostu olewały z lenistwa, a ptaka chyba trudniej niż mysz upolować.

Po drugie mieliśmy spory teren (kilka ha), na którym roiło się od drobnych zwierząt, na które mogłyby polować i wierzyć nam się nie chciało, że nasze koty specjalnie się do sąsiada pchały.

Nie byliśmy jednak ignorantami typu "moje koty to na pewno nie, bo są świętsze od papieża". Może sobie jednak faktycznie jakąś rozrywkę poza domem znalazły, w końcu to drapieżne zwierzęta. Moi rodzice zaproponowali więc najlogiczniejsze w tym momencie rozwiązanie: chętnie pokryją szkody... jeśli tylko sąsiad udowodni, że to nasze koty spowodowały straty (organizacją charytatywną nie byliśmy, żeby płacić za szkody wywołane przez innych).

Szybko okazało się, że piekielny sąsiad żadnych dowodów nie miał - zdjęć, nagrań czy tym podobnych - nic! Ba! Nie umiał nawet stwierdzić, jakie konkretnie mu koty chodziły po jego posesji. No ale on widział! On wie! A jak jedne chodziły, to inne na pewno też! No i weź tu się z takim debilem kłóć.

Jak skończyły mu się argumenty, to zaczął nam mówić, co mamy z naszymi kotami zrobić. Wszystkie jego propozycje podpadały pod znęcanie się nad zwierzętami.

Zaproponował, żeby:
- zamknąć koty, najlepiej w piwnicy i nigdy nie wypuszczać (bo to tak łatwo nagle zwierzęta, które wychodziły i miały swoje terytorium, odciąć od świata zewnetrznego; no tak, areszt domowy, bo przecież to tylko koty);
- jak muszą wychodzić, to wiązać je na sznurku(!) przed domem (jestem pewna że to już podpada pod okrucieństwo);
- albo im pazury wyciąć (tak, nie obciąć, a WYCIĄĆ!), żeby nie mogły polować (coś takiego czyni z kota inwalidę i żaden właściciel, który kocha swoje zwierzęta, się na to nie zgodzi).

Innych właścicieli kotów z okolicy też się czepiał.

Trzeba w tym miejscu zaznaczyć podejście tegoż sąsiada do sprawy ochrony swoich ptaków. To, że było nieprofesjonalne, to mało powiedziane. Gołębnik to był przerobiony spichlerz, na poziomie gruntu, ogrodzony tak, że kulawy by to przeskoczył. Jedyna nadzieja tych gołębi to były mocne drzwi, ale wiadomo, że sprytny drapieżnik gdzieś dziurę znajdzie. Teren sąsiada co prawda był ogrodzony, ale sąsiad z lenistwa zostawiał często otwartą bramę, jakby zapraszając do środka wielbicieli ptactwa.

Ludzie dawali mu rady, żeby lepiej zabezpieczył gołębnik, może teren lepiej ogrodził i tę bramę zamykał (była ciężka, lita, z metalu - zawsze jakaś ochrona, jak była zamknięta), a najlepiej to niech adoptuje psa, który by potencjalnych drapieżników odstraszał. Piekielny coś tam podobno zrobił, ale psa nie chciał. Zapewne dlatego, że by mu szczekał i srał pod oknem, tak jakby gołębie to w ogóle nie srały.

W sprawie był też dosyć istotny wątek dotyczący niewiedzy sąsiada, co tak właściwie się do jego gołębnika zakrada. A to wcale mogły nie być koty. Jak wspomniałam wcześniej, mieszkaliśmy właściwie na wsi, blisko natury. Niedaleko płynęła strużka i były podmokłe łąki. Spotkać tam można było rozmaite zwierzęta, takie jak bobry, bażanty, czaple, bociany, zające, a nawet zbłąkane sarny. Więc było bardzo prawdopodobne, że te spustoszenia to robota np. kuny, szczególnie że drugi z sąsiadów twierdził, że raz widział u siebie tchórza. Ale oczywiście piekielny sąsiad wiedział lepiej - to na pewno koty!

Nie wierzyliśmy, że to nasze koty, ale zaczęliśmy je częściej zamykać i bardziej pilnować. Sąsiad coś tam w kwestii ochrony zrobił i sprawa ucichła, ale niestety to była cisza przed burzą.

Teraz, po długim wstępie, pora na właściwą piekielność.

Minął jakiś rok od tych wybuchów sąsiada i każdy już o sprawie zapomniał, wszystko było po staremu. Nic nie zapowiadało, żeby mu miało odwalić znowu. Z tego, co pamiętam, to właśnie się zaczęły wakacje, więc powinnam być szczęśliwa, ale nie byłam. Martwiłam się, bo jeden z naszych kotów nie wrócił na noc do domu (rzadko się coś takiego zdarzało, na ogół zawołane przybiegały choćby z drugiego końca wsi). Rodzice mnie uspokajali, że na pewno z rana się pojawi. Ranek niestety przyniósł gorsze wieści: nie dość, że pierwszy nie wrócił, to i drugi zaginął (w nocy chciał wyjść za potrzebą i już nie przyszedł z powrotem). Ja oczywiście zaczęłam płakać i panikować, że coś im się stało. Rodzice poszli pytać po sąsiadach, czy coś wiedzą.

Nagle, jakby z czeluści piekieł, pojawił się piekielny sąsiad od gołębi, o dziwo już od razu, bez wyjaśniania, wiedział, o co nam chodzi. Powiedział, że on widział, że nasze koty zostały przejechane (co ważne, na dziurawej drodze, gdzie się jeździ ze 20 km/h, bo strach szybciej, żeby czegoś nie urwać) i akurat tak się złożyło, że jeden po drugim w tak krótkim odstępie czasu (wcześniej nie słyszałam, żeby cokolwiek tam zostało przejechane). A gdzie są ciała naszych zwierząt? Śmieciarze akurat zabierali śmieci rano, to on im powiedział, żeby wywieźli. No jaki uczynny obywatel, no nie?

Oczywiście czuć było, że coś w tej wersji śmierdzi jak tygodniowa padlina co najmniej, i że jest to wierutne kłamstwo. Co gorsza, wszystko to jeszcze sąsiad opowiadał z cwaniackim uśmieszkiem, co ewidentnie wskazywało na to, że piekielny miał z tą sprawą coś wspólnego. I nie przeszkadzało mu bynajmniej, że ja stoję obok i wpadam w coraz głębszą rozpacz, cały czas się cham uśmiechał, dokładnie to pamiętam! Moi rodzice od razu go przejrzeli, ale nie mieli dowodów, więc póki co poszliśmy do domu. Ja niestety byłam bardziej naiwna (miałam 11 lat) i zbyt zajęta rozpaczą, żeby się zastanawiać, ile prawdy było w jego historii. Chciałam jechać na to wysypisko, gdzie mieli zabrać ciała naszych kotów, bo z szacunku do nich chciałam je pochować. Z rozpaczy i bezsilności niemal chodziłam po ścianach.

Minęło kilka dni, a ja cały czas w rozpaczy, ale czasami trzeba wyjść z domu. Szłam tą dziurawą ulicą, rozmyślając o moich kotach, gdy zobaczyłam, że piekielny znowu zostawił otwartą bramę. Szczerze mówiąc, to nie wiem, po co tam podeszłam, bo to, co zobaczyłam na zawsze utkwiło mi w pamięci.

Na ganku piekielnego leżał... UKRZYŻOWANY NIEMAL KOT!!! Kot któregoś z innych sąsiadów był nabity na jakiś pręt, jakby ktoś chciał go na rożnie piec! Widok był naprawdę masakryczny. Od razu zrozumiałam, co się stało z moimi kotami. Dostałam ataku histerii i w sumie to dalej niewiele sama pamiętam. Podobno jak moi rodzice, którzy byli niedaleko, przybiegli, słysząc moją rozpacz, to krzyczałam pod domem piekielnego na całą okolicę, że jest MORDERCĄ. Piekielny się schował w domu i udawał, że go nie ma. Policja została wezwana, ale mieli olewacki stosunek, a oczywiście piekielny dowody schował i wszystkiego się wyparł. I oczywiście nie poniósł żadnych konsekwencji.

Jeszcze piekielności dodała jedna z sąsiadek plotkar. Wygadała się niestety po fakcie, że tydzień wcześniej widziała, jak piekielny sąsiad woła jednego z naszych kotów, trzymając coś w ręku i to wydało jej się podejrzane, bo piekielny tak kotów nie lubił. Nasze koty, jako że wcześniej okrucieństwa ze strony człowieka nie doświadczyły, to niczego nie podejrzewały i pewnie podeszły. Na pytanie, czemu nam o tym fakcie nie powiedziała wcześniej, wzruszyła tylko ramionami.

Ja też mogłam być w tej historii piekielna. Dlaczego? Po tym, jak poznałam prawdę, było ze mną jeszcze gorzej. Doszło poczucie winy, że nie obroniłam swoich kotów przed sąsiadem, który pewnie się nad nimi znęcał. Do tego nie mogłam nawet ich pochować. Owładnięta żalem i złością, zaczęłam myśleć, jak by tu się zemścić. Najchętniej oczywiście ukrzyżowałabym tego faceta, ale ponieważ nie wchodziło to raczej w grę, postanowiłam, że, biorąc z niego przykład, również odbiorę mu to, na czym mu zależy. Chciałam wybić mu te gołębie co do jednego - wytruć, wystrzelać z wiatrówki - sposób nie miał znaczenia, byleby tylko bydlak też cierpiał tak, jak ja.

Kupiłam już nawet ziarno z trutką na szczury, żeby je rozsypać u sąsiada. Jak kotami się policja nie przejęła, to tym bardziej głupimi latającymi szczurami. Byłam już blisko realizacji planu, ale bliscy się dowiedzieli i mnie powstrzymali. Oprócz możliwych konsekwencji prawnych i oczywistego zniżania się do poziomu piekielnego, wsród ich argumentów były dwa, które bardziej mnie przekonały:
- dlaczego niewinne gołębie mają cierpieć i płacić za głupotę ich właściciela? Przecież same nic nie zrobiły;
- moje koty by nie chciały, żebym się za nie mściła (część czytelników zapewne będzie z tego argumentu drwiła, ale nie zapominajcie, że miałam 11 lat i duży szacunek do moich kotów, więc mnie to przekonało).

Przekonali mnie i porzuciłam zemstę, ale często zastanawiałam się, czy jednak nie powinnam była tego zrobić, żeby ocalić inne zwierzęta, bo nie wiadomo, ile ich jeszcze zabił, a tak, jakby już nie miał czego bronić, toby przestał zabijać koty.

Ja się tak daleko jak zemsta nie posunęłam, ale wszyscy dobrze wiemy, że są tacy, co się posuną i znowu to zwierzęta zapłacą za to życiem.

PS: Nie, nie jestem zapalonym obrońcą zwierząt, który biega po sąsiadach i ich oskarża, że się znęcają nad zwierzętami. Ale aż mnie krew zalewa w przypadku, jak ktoś je zabija i jeszcze jest z tego dumny, bo zawsze w takim przypadku przypomina mi się ten bydlak.

pozamiejskie_rubieże

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 97 (155)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…