Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#82792

przez ~zlodziejkasklepowa ·
| Do ulubionych
Widzę, że sporo komentarzy pod moją historią http://piekielni.pl/82767, więc chciałabym się odnieść do kilku z poruszonych tam kwestii. Mianowicie padł zarzut, że zamieściłam "instruktaż", że ktoś może spróbować naśladować itp. No nie. Nie może. To znaczy w sumie tak, proszę bardzo, niech sobie taki ktoś dobierze wspólnika i zechce to powtórzyć, no powodzenia życzę, bo będzie bardzo potrzebne...

Otóż większość towarów na sklepie ma alarm. Żeby cokolwiek wynieść, trzeba ten alarm zdjąć lub zneutralizować. Trzeba wiedzieć, gdzie szukać, jak zdjąć i jeszcze zrobić to szybko i sprawnie, bo ma się na to bardzo mało czasu. A ja nie kradłam JEDNEJ rzeczy, bo to się nie opłaca (o tym za chwilę), tylko kilka lub kilkanaście. Kawy, herbaty, czekoladki Merci, czekolady (to nawet nie na sztuki, tylko na pudła, w dużych marketach kiedyś, bo nie wiem jak teraz, cała pudła jeszcze nierozpakowanych czekolad były z tyłu półki za wystawionym towarem), gumy do życia (też "hurtowo"). To spożywka, z kosmetyków dezodoranty (najchętniej kulkowe, raz że "poręczniejsze" do wzięcia, a dwa, że jakoś lepiej schodziły), perfumy, płyny i balsamy po goleniu, tusze do rzęs. Każda z tych rzeczy ma alarm (z wyjątkiem czekolad i gum do życia), żeby z nimi wyjść, trzeba go zdjąć. "Opłacalna" dla mnie ilość kaw zaczynała się od 10 sztuk, dezodorantów od 20, perfumy to już w zależności od ceny, czasem wystarczyło kilka sztuk, ale z kolei perfumy potrafiły mieć nawet trzy alarmy, trzeba je znaleźć i zdjąć. Instrukcji "radzenia sobie" z alarmami nie będzie.

Jakby ktoś pytał, czemu taka "drobnica", dlaczego nie kradłam droższych rzeczy, to odpowiedź jest prosta - kradłam i droższe, ale rzadko, ponieważ "drobnicę" najłatwiej sprzedać. Czasami prosto ze sklepu szło się na najbliższy ryneczek (przypominam uprzejmie, były to czasy, kiedy nikt z handlujących na ryneczku nie miał kasy fiskalnej, a pojęcie faktury za towar też większości było obce) i tam się sprzedawało handlarzowi - za pół ceny. Każdy najczęściej już miał swojego "odbiorcę", a jak nie, to szło się od stoiska do stoiska, pytając, czy chce kawy/herbaty/czekolady... Reakcje handlarzy były dwie - albo pytali: "skąd pani to ma?", no cóż, wtedy idę dalej, albo: "ile pani tego ma?". Nie no, absolutnie nie domyślali się, że kradzione...

Drugą grupę odbiorców stanowili taksówkarze. Cóż, ryneczki po południu pustoszały, a ćpuny to raczej nocne stworzenia, nie raz późna godzina zastała mnie z torbą pełną fantów, nie zamierzałam czekać do rana. No to heja na najbliższy duży postój taksówek i grzecznie podchodzę od jednej taryfy do drugiej: "dobrą kawę mam, za pół ceny, chce pan?". Tak gdzieś 80% chciało, tylko próbowali się targować (handlarze na rynku nigdy). Ale też taksówkarze potrafili dać nam dobrze zarobić na droższych towarach. Drogich rzeczy nie opłacało się kraść, bo ryzyko duże, a prawdopodobieństwo sprzedania po dobrej cenie małe. No chyba że był konkretny kupiec... Np. takie od niechcenia pytanko: "a tylko kawy pani ma?". Najwłaściwsza odpowiedź w tym momencie to: "a co by pan potrzebował?".

Dużo rzeczy potrzebowali. Najczęściej markowe ciuchy, drogie alkohole, elektronikę, jednym z najbardziej absurdalnych zamówień była armatura łazienkowa - bo taką właśnie, jak była w sklepie XYZ, żona pana taksówkarza sobie wymarzyła, ale ona droga... Dostarczyłam. Drogie rzeczy kradnie się zupełnie inaczej i tu już najlepiej bez wspólnika - tylko by przeszkadzał. Jestem ja, zabezpieczenia sklepowe i TA rzecz. Tutaj w razie najmniejszej wątpliwości lepiej "odpuścić", bo najczęściej kosztowała powyżej 250 zł, stanowiących magiczną granicę między przestępstwem a wykroczeniem.

Jeszcze jedno małe wyjaśnienie - ktoś mi zarzucił w komentarzach, że wyśmiewam się z ochroniarzy i traktuję ich jak głupków. No na pewno nie! Jednym z najtrudniejszych do pokonania "zabezpieczeń" sklepowych jest DOBRY ochroniarz. I tak, bazowałam na tym, że często przepisy sklepu są bzdurne i mocno ich ograniczają - opisane w pierwszej historii wyjście ze sklepu "na bezczela" po kontroli nie udałoby mi się, gdyby ochroniarz miał prawo mnie przeszukać, choćby pobieżnie. A tak nie miał pewności, ja do końca "zgrywałam niewiniątko", w razie wezwania policji i braku ukradzionych rzeczy przy mnie miałby nieprzyjemności, więc mnie puścił. Przypuszczam, że nie do końca przekonany...

Dobry ochroniarz "ma czuja". Bo dobry złodziej sklepowy nigdy nie zachowuje się podejrzanie. Nie rozgląda się nerwowo, nie chowa po kątach, nie skręca w inną alejkę na widok ochroniarza. I też musi mieć ten "szósty zmysł", bo inaczej to lipa. Jak coś ci w duszy krzyczy - "wyjdź, zostaw to wszystko i wyjdź!!!", to tak robisz, nawet jeśli wszystko jest niby OK. Ja miałam raz sytuację, że wyszłam od razu. Wchodzę na sklep, biorę koszyk, skręcam między regały, a tam jest ON. Ochroniarz. Nie pamiętam już teraz, młody czy stary, gruby czy chudy, wysoki czy niski. Ale pamiętam, jak na mnie spojrzał - on WIEDZIAŁ. No cóż, ja z kolei wiedziałam, że on WIE, więc odłożyłam grzecznie koszyk i wyszłam ze sklepu. Nie dzisiaj, nie tutaj, szacuneczek panu, ja się z panem mierzyć nie będę.

A na koniec mój własny, prywatny patent. No dobra, nie twierdzę, ze tylko mój, potem "poszedł dalej", a i ktoś też mógł wpaść na ten pomysł niezależnie ode mnie. Podaję bez wyrzutów sumienia, bo już nie da się go zastosować, ta sieć sklepów wygląda teraz inaczej. Chodzi o kropkowanego owada, teraz wejście do sklepu jest podwójne, w tym sensie, że wchodzi się najpierw do przedsionka, a dopiero potem na sklep, poza tym ma oddzielne wejście i wyjście. No i drzwi automatyczne. W czasach, o których piszę, było już inne wejście, a inne wyjście (czasami po różnych stronach sklepu), różniły się klamką z odpowiedniej strony - wejściem nie dało się wyjść, wyjściem nie dało się wejść. No i wchodziło się bezpośrednio na sklep, bez żadnego przedsionka, praktycznie zaraz za drzwiami wejściowymi zaczynały się regały z towarem. Wystarczyło wejść, napakować towaru do reklamówki (och, jak ja kochałam sklepy bez alarmów), postawić ją przy drzwiach WEJŚCIOWYCH (wejścia nikt nie pilnował, bo i po co) i wyjść ze sklepu "na pusto". Potem już tylko z powrotem do wejścia, uchylam drzwi, sięgam reklamówkę, nawet nie wchodząc i oddalam się spokojnym krokiem. Teraz już się tak nie da, nie ma tak urządzonych sklepów, więc niech sobie to "idzie w eter".

Nie jestem z tego dumna. Ale nie będę tego podkreślała w każdym akapicie, bo historia stanie się "niezjadliwa". Ja wam po prostu opowiadam coś, co teraz już dla mnie samej jest piekielne.

P.S. Odnośnie firmy konsultingowej - fajna propozycja, ale mam dobrą pracę, która mnie satysfakcjonuje, więc nie widzę takiej potrzeby.

P.P.S. Wykształcenie mam średnie ogólnokształcące, wtedy i teraz, po wyjściu z nałogu poszłam na studia, ale nie ukończyłam.

sklepy

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 95 (165)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…