Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#82831

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historie o atakujących psach wywołały z mroków mojej (nie)pamięci pewne zdarzenie. Rzecz działa się w czasach niemalże prehistorycznych - czyli kiedy miałam ok. 12 lat.

Szłam na spacer z psem. Suka rasy bokser, 30 kg mięśni, niespożytej energii i ogólnej życzliwości do świata. Mimo tej wspomnianej życzliwości miała na sobie kaganiec, ponieważ spacer był przewidziany długi, z główną atrakcją dla psa - bieganie "luzem", bez smyczy, na niezbyt odległych łąkach czy innych nieużytkach. A psica, mimo że ogólnie karna i posłuszna wobec wszystkich domowników, jednej jedynej rzeczy nigdy nie pozwoliła mi zrobić - założyć sobie kagańca. No niestety, jeśli szłyśmy na spacer "z wybieganiem się" psa, kaganiec musiała mieć już założony w domu przez któregoś z rodziców (moich, nie psa). I wcale się psu nie dziwię, że w/w sprzętu nienawidziła serdecznie i szczerze, kaganiec był co prawda idealnie dopasowany do pyska i dający odpowiednią ilość miejsca na jego otworzenie, ale dość ciężki - z solidnych metalowych prętów. W trakcie jakiejś zabawy z psem raz dostałam tym ustrojstwem w kostkę, ze dwa razy w kolano - stanowczo nie polecam!

Idziemy. Sunia na smyczy, w kagańcu (tak, wiem, już wspominałam), łąki coraz bliżej i nagle pojawił się ON, znaczy owczarek niemiecki (w papiery mu nie zaglądałam, albo ON-ek, albo mocno w typie, więc niech mu już będzie ON). Nie wiem, skąd się wziął, podleciał jakoś od tyłu i zaatakował moją psicę. Ja, przerażona i zdezorientowana, odruchowo zrobiłam najwłaściwszą rzecz, a mianowicie puściłam smycz i odskoczyłam kilka kroków. Owszem, przez myśl przemknął mi głupi pomysł wpie*dolenia się między wódkę a zakąskę (czyli między walczące psy), bo chciałam mojej zdjąć kaganiec, ale zrezygnowałam z tego bardzo szybko, psi "ring" obejmował dość dużą przestrzeń, po której przemieszczały się błyskawicznie, ja mogłam tylko stać i obserwować.

Sunia po początkowym zaskoczeniu bardzo szybko przeszła od obrony do ataku. Próbowała ON-ka pokonać swoją masą, nie wyszło, bo kategoria wagowa chyba taka sama (ON-ek był większy, ale innej budowy, więc "wagowo" chyba wychodziło podobnie). Zaczęła więc używać kagańca, patrzyłam i dosłownie nie wierzyłam, ona wiedziała, że nie może gryźć, więc waliła tym kagańcem agresora i udało się! Chyba trafiła go w nos, bo w pewnym momencie usłyszałam tylko wysokie, żałosne skomlenie ON-ka i zaraz potem uciekał z podkulonym ogonem. Zniknął jak sen złoty, no nie, na pewno nie zdematerializował się, ale ja, zajęta sprawdzaniem, czy z moją psicą na pewno wszystko OK, po prostu nie zwróciłam uwagi, gdzie uciekł.

No właśnie, gdzie? Szłyśmy długą, pustą uliczką, zabudowaną domkami jednorodzinnym. Na bank wyleciał z któregoś podwórka. I teraz piekielność dodatkowa - bo o tej podstawowej pt.: "agresywny pies luzem, bez właściciela" to nawet nie wspomnę...

Otóż NIKT się nie przejął tym zdarzeniem. Moi rodzice ("no co, sunia sobie poradziła"), koleżanki ("ja tamtędy nie chodzę!"), nawet nauczyciele w szkole ("hmm... to może nie powinnaś tamtędy chodzić na spacery?"). Miałam 12 lat i nie wiedziałam, co jeszcze można by z tym zrobić, wszyscy mnie olali.

A psica wyszła z tego bez jednego draśnięcia.

spokojna_ulica

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 103 (139)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…