Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#82896

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od kilku lat pracuję jako niania. Zazwyczaj opiekuję się jednym dzieckiem (lub rodzeństwem) na cały etat, jeśli mam czas i siłę, to zajmuję się jeszcze dodatkowo jakimś maluchem.

Przy pełnoetatowej opiece staram się zawsze mieć podpisaną umowę, szczególnie że do niedawna umowy dla niań były współfinansowane przez państwo. Rodzice wypłacali tylko pensję dla niani, niania odprowadzała podatek, wszystkie składki były płacone z budżetu państwa (teraz działa to na innych warunkach).

W swojej pracy zazwyczaj trafiam na bardzo miłych ludzi, opiekuję się dzieckiem przez rok/dwa – do czasu pójścia malucha do przedszkola. Chcę Wam jednak opowiedzieć o pewnej rodzinie, u której wytrzymałam tylko 1,5 miesiąca, a z perspektywy czasu sama się sobie dziwię, że dałam radę tak długo znosić to, co tam się działo.

Bohaterami historii są Piekielna Mamusia [PM], jej mąż i ich synek – mały miał wtedy 2 lata. Opiekowałam się nim od początku lipca do połowy sierpnia.

Na rozmowie kwalifikacyjnej wszystko było dobrze, podobnie na kilku spotkaniach w czerwcu, kiedy to mieliśmy sprawdzić, czy się dogadujemy (ja z rodzicami i ja z dzieckiem). Piekielności pojawiły się dopiero, kiedy zaczęłam tam pracę na dobre.

1. Umowa.

Od początku mówiłam, że chcę podpisać umowę, bo zależy mi na składkach, na ubezpieczeniu itp. W czerwcu widzieliśmy się kilka razy, decyzja o zatrudnieniu miała dopiero zapaść, więc nie ponaglałam. Ale w lipcu przypominałam już codziennie, że pora podpisać umowę.

PM najpierw mnie trochę zbywała, bo ona musi poczytać, jak ta umowa działa (wyjaśniałam jej to wcześniej dokładnie już kilka razy), musi zobaczyć, kiedy będzie miała czas jechać do ZUS-u zawieźć dokumenty (wymagało to jednej wizyty, a przez pierwsze dni PM codziennie „pracowała z domu” - przynajmniej połowę czasu spędzała na zakupach/zabawie z dzieckiem/wypytywaniu mnie o moje życie prywatne).

Ostatecznie PM zebrała się na odwagę i powiedziała mi, że jej się ten cały pomysł z umową nie podoba, no bo po co mi ona? Na pewno jak tylko podpiszemy umowę, to ja pójdę na zwolnienie i tyle mnie będą widzieć. Powinnam założyć własną działalność, przez pierwsze dwa lata jest niski ZUS, to i ubezpieczenie będę miała! Aha.

Ostatecznie umowę z bólem serca ze mną podpisała, w zasadzie nawet nie ona, tylko jej mąż.

2. Posiłki dla dziecka.

Wyobraźcie sobie, że dwuletnie dziecko nie było nauczone gryźć jedzenia (nawet kilkumiesięczne niemowlę gryzie biszkopty, banana, jabłuszko). Mały dostawał wszystko zblendowane, chociaż miał komplet zębów, a gryźć ogólnie umiał, bo gryzł zabawki, mnie też mu się zdarzyło „kąsać”.

Odpowiedzialność za nauczenie dziecka jedzenia pokarmów stałych została przerzucona na mnie (efekty moich starań były marne, bo skoro mały nigdy gryźć nie musiał, to w wieku dwóch lat nie zamierzał się nagle uczyć czegoś, co było dla niego mniej wygodne niż jedzenie papek).

W kwestii jedzenia przerażające było dla mnie też to, że mały musiał dostawać posiłek co około godzinę, „bo będzie głodny”. Oczywiście dziecko najedzone po śniadaniu nie chciało godzinę później jeść kisielu, ale poleceniem od PM było, żeby „jakoś go przekonać”, a jak nie chce, to zmusić, żeby zjadł chociaż trochę. To, że dziecko pluło, uciekało, a czasem nawet zaczynało płakać nie miało znaczenia... Godziny posiłków i ilość tego, co mały zjadł musiały być zapisane w kalendarzu.

3. Spacery.

Był ciepły lipiec, temperatura około 8.00 rano wynosiła jakieś 21-22 stopnie, oczywiście z upływem dnia było coraz cieplej. Mały miał zawsze chodzić w chustce pod szyją, a jeśli wiało (ciepły letni wiatr), to dodatkowo w bluzie/kurtce. Zawsze w długich spodniach (może dwa razy mogłam mu założyć krótkie spodenki na dwór).

Inna sprawa, że na podwórko nie wychodziliśmy zbyt często, bo zawsze było za ciepło/za zimno/za słonecznie/za wietrznie. Pewnie siedzieliśmy wtedy w domu? Ależ skąd! Dziecko musi chodzić na spacery, bo to zdrowe, więc rowerek biegowy pod pachę i na spacer prosto do garażu podziemnego!

Długość spaceru musiała być zapisywana w kalendarzu.

4. Rozwój mowy.

Kiedy zaczęłam pracę u tej rodziny, chłopiec znał może ze trzy słowa, na pewno było to „mama” i jeszcze dwa inne. PM pewnego dnia wymyśliła, że jako niania mam obowiązek nauczyć jej dziecko mówić! Okej, dużo do niego mówię, pokazuję mu różne rzeczy, w końcu załapie i zacznie mówić, jakieś nieśmiałe próby już były. Ale nie! Bo tak to nie ma prawa zadziałać! Mam uczyć małego dokładnie pięciu nowych słów dziennie! Po powrocie PM z pracy była odpytka i oczywiście mały nie uczył się słów tak szybko, jak PM by sobie życzyła, za co ochrzan zbierałam ja (dzisiaj wiem, że jeśli dziecko nie gryzie i nie żuje pokarmu, to zazwyczaj prowadzi to do problemów z rozwojem mowy, ale wtedy nie łączyłam tych dwóch faktów).

5. Zaufanie do niani.

Większość dzieci płacze, kiedy rodzice wychodzą do pracy, a one muszą zostać z nianią (nawet jeśli swoją nianię lubią). Z doświadczenia wiem, że trwa to czasem kilka dni, czasem kilka tygodni, ale mija. Ale żeby minęło, podejście rodziców musi być zdrowe.

Tymczasem PM codziennie przed wyjściem żegnała się z synkiem tak, jakby miała go nie widzieć przez miesiąc (to jeszcze jestem w stanie zrozumieć, chociaż tłumaczyłam jej, że szybkie pożegnania sprawdzą się lepiej).

Ale nie wiecie jak wkurzające i bolesne jest, kiedy codziennie dziecko zaczyna płakać, bo wie, że mama wychodzi na wiele godzin, a matka zaczyna go wypytywać o to, czy niania je bije, czy na nie krzyczy itp. PM wymagała świadomej odpowiedzi od dwulatka, który potrafił tylko losowo kiwnąć głową. Jak czasem kiwnął twierdząco na jej pytania o bicie i krzyczenie, to dostawałam ochrzan, że ona przeze mnie nie może iść do pracy, bo musi mnie pilnować (często zostawała w takich sytuacjach w domu i pracowała z sypialni).

6. Rozpraszanie dziecka.

Kiedy PM zostawała w domu, ciągle przeszkadzała nam w zabawie. Mały chciał budować z klocków? No to budowaliśmy. Chciał robić coś innego? To robiliśmy to. Nie wiedział czego chce? Podsuwałam mu pomysły, aż coś mu się spodobało.

Kiedy dziecko się czymś zainteresuje, potrafi się bawić przez dłuższy czas. Uczy się skupienia na danej czynności i tak dalej. Ale PM potrafiła co 10-15 minut przychodzić do nas i sprzątać małemu sprzed nosa to, czym właśnie się zajmował i zmuszała go, żeby zajął się czymś innym, bo ona chce, żeby jej syn był wszechstronnie uzdolniony! No i oczywiście ochrzan dla mnie, że źle się zajmuję dzieckiem.

Był taki czas, że małemu spodobało się rysowanie, więc spędziliśmy jakieś trzy czy cztery dni z rzędu na rysowaniu (nie całe, po prostu co jakiś czas mały wracał do kredek, rysował kilka minut i zajmował się czymś innym). Mama dostała obrazki, wszystko super. Pewnego dnia mały pokazuje na kartki, bo chce malować, ale nie ma kredek. Szukamy, szukamy. No nie ma. Okazało się, że PM je schowała, bo mały za bardzo polubił rysowanie i nie rozwija się w innych dziedzinach.

7. Czas pracy.

Byłyśmy umówione, że generalnie moje godziny pracy to 7.00-17.00, ale może się zdarzyć przesunięcie o godzinę, wtedy PM da mi znać wcześniej. Okazało się, że w praktyce oznacza to tyle, że o pierwszej w nocy budzi mnie SMS od PM, że mam być godzinę wcześniej w pracy (coś takiego zdarzało się czasem nawet dwa razy w tygodniu).

Ale i tak hitem jest dla mnie taka sytuacja: jestem po 10 godzinach pracy, zbieram się do wyjścia, a PM pyta, czy przyjdę za godzinę i zostanę z małym jeszcze na cztery godziny, bo ona się z kimś umówiła. Była oburzona, że się nie zgodziłam, poszła do drugiego pokoju do męża i mówi do niego „Nie możemy iść razem, bo Rudut się nie zgadza zostać z małym. I co my mamy teraz zrobić?! Powiedziała, że jak ma pracować czternaście godzin, to mogłam ją chociaż uprzedzić!”. No tak, niewdzięczna ja popsułam jej plany na wieczór...

A wyjście z pracy wcale nie oznaczało końca pracy! Telefony przestałam odbierać, jak zobaczyłam, z jakimi bzdurami PM do mnie wydzwania, ale potrafiła bombardować mnie SMS-ami w stylu „nie ma nożyczek, gdzie je dałaś?”, „mały ma bąbel od ugryzienia komara, czemu go nie pilnowałaś?” itp.

Zostałam nawet oskarżona o przywłaszczenie takiego elementu z rzepem, który przyczepia się do kasku rowerowego. Jasne, kolekcjonuję takie rzeczy... Rzep znalazł się kilka dni później u męża PM w kieszeni, bo odpiął małemu, jak byli na spacerze i o tym zapomniał.

Mąż PM był raczej biernym obserwatorem tego wszystkiego. Jemu też się obrywało, nieraz mnie przepraszał za zachowanie PM. Tylko dziecka mi w tym wszystkim szkoda.

Sytuacje, które opisałam, to kropla w morzu (a przypominam, że pracowałam tam tylko przez 1,5 miesiąca). Jeśli będziecie chcieli więcej, to chętnie opiszę.

niania

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 258 (272)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…