Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#83117

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Półtora roku temu rzuciłam w diabły pracę na placu zabaw by spróbować swych sił w sektorze edukacyjnym. Dostałam pracę w szkole językowej (głównie dla dorosłych ludzi) w jednym z większych pomorskich miast. Na wstępie zaznaczę, że mimo tego co na co dzień się odwala w tym przybytku, to bardzo lubię tę pracę.

Dzień mojej pracy zaczyna się od przygotowania sobie materiałów. Kseruję, drukuję, wycinam, w każdym razie widać, że jestem zajęta, ale stoję w pobliżu recepcji. Ba, trzeba przejść koło niej by dotrzeć do miejsca gzie ja się przygotowuję. Na recepcji zawsze czeka uśmiechnięta (chociaż w środku umierająca) koleżanka, która jest bardziej niż szczęśliwa (wcale nie) gdy może pomóc uczniowi w rezerwacji zajęć, znalezieniem odpowiedniej sali lub uregulowaniem zapłaty za bieżący semestr. Ludzie zakładają z góry, że koleżanka na recepcji ma tylko ładnie wyglądać, a pomagać w organizacji ich kursu mam ja (guzik prawda, ani w umowie o tym nie ma słowa ani na szkoleniu nigdy mnie do tego nie przyuczali). To nie byłby dla mnie problem, gdybym nie była wtedy zwykle dosyć zajęta. Jednak ci ludzie nie dają się nigdy spławić na recepcję i jęczą mi, że ja nie chcę im pomóc (ci sami ludzie potem jęczą gdy spóźnię się minutę lub dwie na zajęcia mimo, że wiedzą, że to z ich winy).

Po stoczonym boju na recepcyjnym polu, zwykle obładowana jak wielbłąd (foldery, kserówki, słowniki, markery, fiszki, obrazki plus moja torebka i kubeczek z wodą, bo w gardle od ciągłego mówienia robi się jak na Saharze), kieruję się do sali, w której prowadzę lekcję. Drzwi zwykle otwieram z kopa, bo uczniowie wzrok w ziemię i udają, że nie widzą jak wszystko zazwyczaj mi leci z rąk. Mogłabym to wziąć na dwa razy, ale ze względu na dystans między moją salą a recepcją, zajmowałoby to zbyt dużo cennego czasu uczniów (który bym potem odrobiła tymi dwiema minutami na koniec, ale trzeba i tak napisać skargę).

Zajęcia zaczynam koło godziny 16 i uczę zwykle do 20 lub 21. Nie mam przerw, więc kończąc jedne zajęcia wprowadzam kolejną grupę. No nie wszyscy to rozumieją i potrafią zabrać mi do 5 minut, zadając pytania, na które otrzymaliby odpowiedź w recepcji. Widzę przez szybę złowrogie spojrzenia następnej grupy, że kto to widział gadać gdy oni czekają. No ale takiego natręta nie wyproszę.

Każdy dzień przynosi nowy powód do śmiechu lub dodaję małą cząsteczkę do tego rosnącego we mnie apogeum wk*rwu. Oto najciekawsze, moim zdaniem, z nich, okraszone kilkoma codziennie powtarzającymi się piekielnostkami:

- Przychodzi pani, zadbana, cała ometkowana projektantami, pieseczek jakiejś miniaturowej rasy w torebuni i pół działu perfumeryjnego Sephory, roztaczające się niczym gaz musztardowy już od przedsionka naszego budynku. Umówiła się ze mną na konsultacje. Rzuca mi na biurko 4 spięte kartki formatu A4, drobnym maczkiem i sapie "przetłumacz mi to". Nie zrozumcie mnie źle, są to zajęcia by pomóc uczniowi w NAUCE JĘZYKA. Gdyby chciała spróbować sama, to nie byłoby problemu. Jednak jako tłumacz kasuję więcej za tłumaczenie niż 30 zł, które mi za te konsultacje przysługują.

- Na wstępie, jeszcze przy rozmowie z naszym konsultantem określa się poziom za pomocą testu poziomującego. Testy niestety abcd, więc nie zawierzamy im w 100%. Pan napisał test wg klucza na poziom B1. Ostatni kontakt z angielskim miał w liceum 15 lat temu. Poszedł na zajęcia bo nie chciał się mimo wszystko zgodzić na poziom A1 lub A2. Kompletnie nie dawał sobie rady, większość rzeczy już znajoma ludziom na poziomie językowym B1, dla niego była obca. Masakrycznie spowolniłam grupę. W 60 minut przerobiłam materiał na pierwsze 15. Pan poszedł po zajęciach na skargę, że on nic nie rozumie. Zapytany o zmienienie poziomu na niższy odparł, że nie, że mu się podoba poziom, ale on nie rozumie połowy co ja tłumaczę i chce kogoś innego.

- Nie jestem osobą, która ocenia ludzi po kraju z jakiego pochodzą i po stereotypach jakie są o tym kraju znane, jednak ludzie z Ukrainy to istna plaga w naszej szkole. Przychodzą na spotkanie, zapisują się, przychodzą na pierwsze zajęcia i słuch po nich ginie. Jakoż, że kurs opłacany jest kredytem w jednym z dwóch banków, kończą oni ze statusem dłużnika w naszej konsoli i byłoby super, bo nie my ich ścigamy. Najgorzej jak im do drzwi zapuka windykator i przyjeżdżają robić u nas Wołyń. Że przecież, jak to? Czemu do nich łazi windykator skoro nie chodzą, więc nie muszą płacić? No ale jak to, tak nie działa, skoro powinienem płacić jak chodzę. Itp. Itd.

- Zdarza się tak, że na nasz kurs rodzice zapisują dzieci w wieku od 15 lat wzwyż. Z jednym takim ananasem była ciekawa historia. Na zajęcia zapisywał go ojciec przez internet. Młodzik mimo, że pojawiał się na listach obecności, nie pojawił się fizycznie na prawie żadnych zajęciach. Czerwiec. Czerwony jak buraczek ojciec wpada do nas z awanturą, że latorośl poległa z angielskiego i ma poprawkę w sierpniu. Zdziwił się gdy przedstawiliśmy wykaz frekwencji. Wyszedł jeszcze czerwieńszy i wypowiedział kurs, bo go o tym nie powiadomiliśmy. Ja widzę na liście obecności tylko 5cio cyfrowy numerek, nie nazwisko. Do tego nie jest to szkoła publiczna by robić rodzicom wywiadówki.

- Z rodzicami ogólnie są zawsze ciekawe jazdy. Jeden pan, gdy koleżanki nie było na recepcji spisał sobie mój prywatny numer telefonu (telefony do lektorów są zawsze na recepcji na tablicy korkowej by można ich było szybko powiadomić o jakichś zmianach w planie), po czym męczył mnie o to jak idzie jego córci na kursie. Pytał czy sprawdzam postępy, czy możemy się umówić na spotkanie dotyczące omówienia wyników córki na egzaminach z poziomu. Moja odpowiedź? Nie mogę. Przepraszam, nie jesteśmy szkołą państwową, nie ma wywiadówek, pogadanek, nagan, uwag. Niestety nie wszyscy to rozumieją.

- Mimo, że nie jest to szkoła państwowa, mam swoje zasady. Nie umawiam się z uczniami (nie ważne jak są przystojni, odmówiłam nawet kilku Adonisom :( ), jednak nie jest to w żaden sposób respektowane. "Nie" dla niektórych znaczy "może", zaczepiają mnie po pracy, na mieście, nagabują po zajęciach. Nie jest tego horrendalnie dużo jednak przy takim stażu pracy mogę rzec, że te przypadki mają często miejsce, są nagminne i powodowane przez te same osoby.

- Są osoby ukrywające swoje choroby psychiczne i o ile są w stanie się zachowywać gdy na zajęciach poza mną jest jeszcze jakiś uczeń, to gdy się trafi, że jesteśmy sam na sam, potrafi się zrobić niebezpiecznie. Raz musiałam uciekać z sali gdy jakiś mężczyzna zaczął się kłócić sam ze sobą. Pomógł mi manager, który uspokajał go dobre 15 minut.

- Niektórzy traktują tę szkołę jak sklep papierniczy. Co zajęcia te same osoby proszą o długopis, który nigdy nie wraca.

Mimo wszystko, uwielbiam swoją pracę, są ludzie, których obserwuję od najniższego poziomu jak pną się wyżej i wyżej. Dziękuję uczniom, którzy są ambitni, chcą się uczyć i nie chodzą przymuszeni przez rodziców lub pracodawcę. Czasem trafi mi się lekcja będąca balsamem na moją nauczycielską duszę, widać zaangażowanie. Nie wszystkich uczniów wrzucam do jednego worka. Są uczniowie cieszący się nauką i są piekielni uczniowie szukający problemów tam gdzie go nie ma. Ale jak to mówią, złej baletnicy... :)

Idę za 4 godziny do pracy i w sumie nie mogę się doczekać jakich atrakcji dostarczy mi dziś.

szkoła_językowa

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 149 (185)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…