Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#83135

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu opisywałam piekielności, które spotykają mnie w (na szczęście) już byłej pracy. Tym razem opiszę piekielności ze strony szefowej, a zwłaszcza jej głupotę lub skąpstwo, bo inaczej nazywać tego nie potrafię. Dodam jeszcze, uprzedzając komentujących, że każda praca ma minusy i plusy, więc dlatego pracowałam tam przez rok pomimo rzeczy, które opiszę poniżej.

Szefowa była właścicielką pałacu wraz z parkiem oraz z folwarkiem. Zrobiła tam hotel, restauracje, sklepy i muzeum, w którym to pracowałam. Ponieważ oszczędzała na pracownikach, zazwyczaj sama musiałam upilnować muzeum znajdującego się na dwóch poziomach (parter + piwnica) oraz sklepu, który mieścił się w tym samym miejscu. Nie miałam do pomocy żadnych kamer, bramek. Do tego szefowa wymyśliła sobie, że kasę umieści w miejscu, w którym nie widać ani sklepu, ani wejścia do muzeum, ani ekspozycji. Idealne miejsce, czyż nie? Do tego kasetka z pieniędzmi nie była w żaden sposób zabezpieczona, czyli gdy wychodziłam z kasy, praktycznie każdy mógłby wejść i wybrać z niej pieniądze. A wychodzić musiałam często.

Szefowa wymagała, bym witała wchodzących gości, puszczała film, obsługiwała sklep, którego asortyment był w innym miejscu niż kasa, oraz pilnowała, czy nikt nie niszczy ekspozycji. W czasie sezonu zadania te były nie do wykonania przez jedną osobę, ale mimo licznych próśb pracownic szefowa prawie nigdy nie chciała się zgodzić, by w muzeum były chociaż dwie pracownice. Nawet mimo licznych kradzieży (głównie rzeczy ze sklepu) oraz osób, które wchodziły do muzeum nie płacąc za zwiedzanie. Najgorsze było to, że ta kobieta miała później pretensje do pracownic, że nie spełniają swoich obowiązków. Można było jej tłuc do głowy, że jedna pracownica nie da rady się rozdwoić, ale do niej to nie docierało. Jaśnie hrabina, która w życiu nie miała normalnej pracy, uważała, że dramatyzujemy.
Najbardziej mnie wkurzyła, gdy sprzedawałam bilety gościom, a ona przyszła do mnie z pretensjami, że widziała, jak ktoś wszedł na ekspozycje bez biletu. Spytałam ją w jaki sposób mam być w dwóch miejscach naraz, to burknęła coś o tym, żebym z nią nie dyskutowała i bardziej przykładała się do pracy. Miałam szczęście, że przy gościach nie chciała mnie bardziej zjechać, gdyż cóż... była wredną suką.


Jak tylko przyszłam do pracy usłyszałam do dziewczyn, by nigdy z nią nie dyskutować, bo inaczej zmiesza człowieka z błotem. Przez to zresztą była ogromna rotacja pracowników, którzy nie wytrzymywali z nią psychicznie. Kiedyś konserwator pracował w upale na zewnątrz i poszedł do restauracji poprosić o szklankę wody, niestety szefowa prosto w twarz mu powiedziała, żeby poszedł za pałac. Tam jest rzeka. Może się napić. Nie zliczę, ile pracownic zgnoiła, dlatego najlepiej było się uśmiechać, kiwać głową i potem robić dalej swoje.


Wracając do muzeum. Szefowa wymagała również sprzątania. Niby prosta sprawa, ale przede wszystkim nie zapewniano nam odpowiedniego sprzętu. Była jakaś szczotka oraz za szmatki dostawaliśmy jakiś stary pożółkły materiał pocięty na kawałki. Żadnych płynów czy rękawic. Do tego pracowałam od 10 do 19, czyli w czasie pracy muzeum. Nie było żadnej dodatkowej godziny na posprzątanie przed lub po otwarciu. Czyli powinnam sprzątać wtedy, gdy w pałacu było pełno gości, a w czasie sezonu było to niemożliwe. Może nie mieliśmy tłumów gości, ale jak pisałam wcześniej, miałam zbyt dużo rzeczy do upilnowania, by martwić się jeszcze o sprzątanie. Do tego często wyglądało to w ten sposób, że przychodziło kilka osób, kupowało bilety, szło zwiedzać, mijały może dwie minuty, w których zdążyłam zamoczyć szmatkę, a już za chwilę znów ktoś wchodził do środka. I tak cały dzień. Dlatego wkurzałam się, gdy szefowa przychodziła z pretensjami, że jest brudno, a ja się opierd*lam. Co z tego, że pięć sekund temu widziała, jak puszczam gościom film? Przecież powinnam mieć w ręce jeszcze szczotkę i zamiatać za sobą, gdy idę. Tutaj również żadne tłumaczenia nic nie dawały, do niej nic nie docierało. Czasem, może raz w miesiącu, zdarzało się, że na weekend były dwie osoby, dopiero wtedy można było coś zdziałać. Tylko jak to wyglądało? Trzeba było poodkurzać, więc jeździło się tym odkurzaczem między nogami zwiedzających, innego wyjścia nie było.


Pracowałam na umowę-zlecenie, więc nie miałam również żadnej przerwy w czasie 9-godzinnej pracy. Do toalety chodziłam, gdy klienci nie przychodzili, ale wystarczyło, że tylko wyszłam, a zaraz ktoś przychodził i się niecierpliwił. Podobnie było z jedzeniem drugiego śniadania, musiałam to robić między klientami, więc czasem jadłam godzinę jedną kanapkę. A szefowa również nie lubiła, gdy robiłam sobie małe przerwy. Kiedyś, gdy organizowała w muzeum jakąś imprezę i zamknęła je na jeden dzień, ja miałam za zadanie tylko je posprzątać. Sprzątałam już ze cztery godziny bez przerwy, co widziała szefowa, gdyż kręciła się co chwila w pobliżu, więc zachciało mi się pić. Wyszłam tylko na sekundkę napić się wody, a ta już przyleciała opieprzyć mnie, że cały dzień nic nie robię! A tu jest tyle do zrobienia!


To oczywiście nie wszystkie piekielności z jej strony, ale nie chcę zrobić zbyt długiego wyznania. Jeszcze raz zaznaczę, specjalnie dla osób, które będą chciały napisać w komentarzu, że oni nie zgodziliby się na pracę w takich warunkach i jak najszybciej by uciekli. Pracowałam tam tak długo, ponieważ ta praca miała bardzo ważny dla mnie plus - mogłam wziąć urlop, kiedy chciałam i na jak długo chciałam. Do tego miałam problemy z lewym barkiem, przez co przez dłuższy czas nie mogłam nosić ciężkich rzeczy, a niestety jest niewiele prac dla studenta, w których to nie trzeba się nadźwigać.

pałac

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 107 (137)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…