Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#84469

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O nieudanej adopcji kota, czyli jak przepracować porażkę.

Chciałam adoptować kota. Całe życie był gdzieś przy mnie kotek/kotki i pół roku bez zwierzaczka zrodziło silną tęsknotę za kimś ciepłym i mruczącym. Chłopak się zgodził, znalazłam uroczego Rudzika na portalu ogłoszeniowym. Szybko okazało się, że kotek, który "szuka domu" jest do adopcji przez jedną z fundacji. Tutaj zaczynają się schody: ankieta, wizyta w domu, kilka telefonów wydawać by się mogło czysto formalnych.

O ile mi wiadomo, panie z fundacji sprawdzają po prostu czy ludzie, którzy chcą zwierzaka są rzeczywiście świadomi, że to przede wszystkim obowiązek, koszt i nie zabawka - nie baliśmy się więc żadnych formalności. Tak naprawdę nie powinny się dla nich liczyć majętność, czy jest się w trakcie malowania w domu, czy stoją kartony po przeprowadzce, a owe podejście do zwierząt. Nie miałam wątpliwości, że panie z fundacji zobaczą w nas ludzi, którzy dadzą dobry dom zwierzęciu.

Poszło dosyć szybko, zobowiązaliśmy się nawet kupić zabezpieczenia do okien (ograniczenie uchyłku, siatki). Mimo kilku niezbyt poprawnych, ale przynajmniej szczerych odpowiedzi na szczegółowe, a czasem nieco prowokacyjne sformułowania i pytania kontrolne (o jakie ładne meble, a co jak kotek podrapie? Będę go oduczać, zaniosę pod drapak, no przecież nie pochwalę... jaką karmę chcecie kupować? Suchą, taką a taką.... A po suchej mogą wysiąść kotu nerki po iluś latach. Trzeba tak i tak. A co jak pojawi się dziecko, co z kotem? Będzie członkiem rodziny i będzie musiał przywyknąć do dziecka. Do jakiego weterynarza chcecie jeździć? Konsternacja, jakiegoś tam wymieniliśmy, nie znaliśmy nazwiska i dokładnego adresu, ponieważ to byłby pierwszy kot u nas, a ja nie mieszkałam w tym mieście wcześniej. Kto zajmie się kotem jak będziemy musieli wyjechać? Sąsiadka, też ma kota, Rudzik będzie mieć kolegę).

Otrzymałam telefon, że dostaniemy kota. Moja radość nie trwała zbyt długo. Dwa dni później zadzwoniła pani, która prowadziła dom tymczasowy dla zwierząt i w którym to domu był Rudzik. Stwierdziła ona, że tym konkretnym kotem interesuje się inna para, a oni zweryfikują komu go wydać. Dziwne, kot około sześcioletni, zazwyczaj koty w tym wieku nie mają szczególnego popytu, ogłoszenia są odnawiane miesiącami. Potem kolejny telefon z pytaniem czy zrobimy test na koci HIV kotu sąsiadki (bo co jakby adoptowanego zaraził itd.) i czy u sąsiadki są zabezpieczone okna (w złości chciałam zapytać czy może jeszcze pół osiedla przebadać i okna zamurować). Zrobiło mi się przykro i nieprzyjemnie, bo nie było mowy o tym, że sąsiadka, która mogłaby do nas czasem przyjść pod naszą nieobecność, dać kotu jeść i pić, nagle może być punktem zwrotnym w sprawie. Nie zgodziła się ona jeździć ze swoim kotem na badania dla potrzeby naszej przecież adopcji, o ingerencji w jej mieszkanie absolutnie nie mogło być mowy. Koniec końców niby konkurencyjna para miała dostać kota, nie my. Podziękowałam za poświęcony nam czas i dodałam, że mam nadzieję, iż Rudzik znajdzie kochający dom

Podsumowując, kot, który na swoje starsze lata mógł dostać ciepły, spokojny dom, czystą kuwetę, dobre jedzenie i... naszą miłość, zniknął z portalu ogłoszeniowego żeby znowu pojawić się tam po dwóch tygodniach.

Jakiś czas po tej nieudanej adopcji byłam u kosmetyczki, gdzie wysłuchałam historii o kobiecie, która w mojej okolicy ratuje zwierzęta, ma w domu dwadzieścia kotów (oraz bardzo brzydki zapach, wątpliwie dobre dla nich warunki). Nie zaproponowano nam wyjazdu do domu adopcyjnego na obejrzenie kota, a sytuację odwrotną: to z kotem przyjechano by do nas. Wszystko zaczęło mi się układać w jedną całość. Według historii z salonu kosmetycznego życie kobiety z fundacji jest zawładnięte przez zwierzęta do tego stopnia, że jej najbliższa rodzina zerwała z nią kontakty, ponieważ nie da się z nią normalnie rozmawiać, ani zwrócić jej uwagi, że można by ograniczyć ich zdaniem poważne uzależnienie od pomagania, zapominanie dbać o siebie. Czy jeśli Rudzik trafiłby z takiego domu na czyste pięćdziesiąt własnościowych metrów kwadratowych gdzie nie przepychałby się pośród innych do miseczki to miałby gorzej?

Na dodatek jakiś czas po tym wszystkim odbieram telefon z historyjką z fundacji, że pojawił się u nich inny rudy kotek, a ja podobno lubię rude i że nie jest wysterylizowany, one się zastanowią czy fundacja pokryje koszt zabiegu czy nowa rodzina, ona wyśle mi zdjęcie... Podziękowałam. Podobał mi się jeden konkretny kot. Poczułam się jak w sklepie z zabawkami - nie kupiłam jednej, to może następną mi wcisną z promocji. Bo jesteśmy młodzi i ktoś może pomyślał sobie za nas jaki zwierzak do nas najlepiej pasuje, albo sam z przyzwyczajenia nie chciał oddać kotka, który niby był "do adopcji".
Niestety na podstawie moich doświadczeń nie polecam... Proces był rozczarowujący, dobre chęci to za mało wobec wygórowanych oczekiwań.

Znalazłam przez portal ogłoszeniowy uroczą kotkę, którą oddała mi osoba prywatna z opakowaniem karmy, do której była już przyzwyczajona za symboliczną kwotę. Sfinansowałam zabieg sterylizacyjny, kupiłam jedną z najlepszych karm, dużą kuwetę, zabawki i poświęcam naszej kotce swój czas, bawiąc się z nią, sprzątając po niej, jeżdżąc z nią do weterynarza. Ona odwdzięcza się swoim kochanym spojrzeniem, mruczeniem, leżeniem przy nodze.
Jest dobrze, za adopcję to my już dziękujemy. 1% podatku dostała od nas chora dziewczynka, wnuczka znajomej kobiety. Pomaganie zwierzętom uratowanym z ulicy? Nie, dziękuję.

Poznań

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 158 (180)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…