Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#84484

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przez jakiś czas byłam "w separacji" z Piekielnymi, ale ostatnio nastąpił u mnie nawrót uczuć "małżeńskich" i co mi się przypomina, opisuję. Przynajmniej wyrzucę z siebie.

Przeprowadziliśmy się z mężem i Dzieciem na drugi koniec kraju. No dobra, nie do końca, bo mieszkaliśmy w centrum, a wylądowaliśmy na Pomorzu, ale 450 km to jednak nie w kij dmuchał. Na własność mieszkania nie kupimy, choćbyśmy pękli, pozostał wynajem.

Znaleźliśmy całkiem urocze lokum w zachodniej części potrójnego miasta. Właścicielka (początkowo) również urocza starsza pani. Dotarliśmy na miejsce, odebraliśmy od niej klucze, wchodzimy....Podczas wnoszenia klamotów właścicielka towarzyszyła nam cały czas, informując o tym, jakich to strasznych szkód nie narobili jej poprzedni lokatorzy. Tu klepek w podłodze brakuje, tu coś nie tak z pralką. Mój mąż jest ogarnięty technicznie, więc stwierdziłam tylko, że problem niewielki, będziemy naprawiać, odliczy się od czynszu. Pierwszy zgrzyt nastąpił, gdy sporządziłam listę usterek i dałam pani do podpisu. No bo jak to, ona uczciwa jest. Tu, po raz pierwszy, zapaliła mi się czerwona lampka, bo gdy ktoś tak strasznie protestuje przed podpisaniem świstka, na mocy którego ma oddawać nam pieniądze, to z tą uczciwością może być różnie. Poszłam w zaparte, podpis dostałam.

Zgodnie z umową, zaczęliśmy powoli doprowadzać mieszkanie do stanu używalności. Zepsuta spłuczka w toalecie i śrubki brakujące w szafkach, grożących odpadnięciem drzwiczek przy chuchnięciu, poszły na pierwszy ogień. Czerwona lampka nie dawała mi spokoju, więc zabroniłam mężowi jakichkolwiek poważniejszych napraw. A trochę tego było. Wiszące gniazdka elektryczne, niezakotwiona umywalka, trzymająca się na samych rurach (taaak, to na bank poprzedni lokatorzy), pralka zapchana skarpetkami i z niedomykającymi się drzwiczkami, drzwi balkonowe niedające się domknąć… A to tylko wierzchołek.

Podejście właścicielki niech zobrazuje fakt, iż zostawiłam kawałek skóry na rączce piekarnika, bo wrzuciłam do niego, na pół śpiąco, frytki i dopiero przy wyjmowaniu okazało się, że w piekarniku brakuje wewnętrznej szyby. Zadzwoniłam i grzecznie zapytałam, czemu o tej szybie nic nie powiedziała. Otrzymałam odpowiedź "bo pani nie pytała".

Od tego momentu zaczęłam nagrywać rozmowy z nią, bo śmierdziało mi to kantem na kilometr. Zbliżał się termin płacenia pierwszego czynszu, dzwonię do pani, żeby powiedzieć, co zostało zrobione, i że przelew pomniejszam o kwotę tylu a tylu złociszy, rachunki za to leżą do wglądu, robota prawie żadna, więc samą robociznę możemy odpuścić. W tym momencie słyszę pytanie "ale jaki przelew, ja przyjadę po pieniążki (jak ja nienawidzę infantylizowania słowa "pieniądze") jutro”...

Mmmmm...nie? Numer konta mam, póki płacę - wizyt sobie nie życzę, chyba że tak bardzo chce zobaczyć naprawiony, za przeproszeniem, sracz, mogę jej poświęcić 15 minut jakoś między 16 a 17. Przelew zrobiłam, potwierdzenie pobrałam na kompa, wzięłam 5 głębokich wdechów. Na drugi dzień, uzbrojona w rachunki za części i napar z melisy - czekam. Jest. Oczywiście, że jest. Po, ku… kuruźnik, "pieniążki".

Tłumaczę, że przelew zrobiony, tu są rachunki, tu wyliczenia, odejmowanie na poziomie 2 klasy szkoły podstawowej, na wszelki wielki, machnięte pisemnie, coby szybciej się kobiety pozbyć. No ale ona na konto to nie bardzo chce, bo pobierać musi, a w ogóle to za te części tylko 46 zł (chyba, nie pamiętam dokładnie, ale trochę poniżej 50), a ja to odliczam, takie pierdoły, ona biedna emerytka, a ja nieczuła i zła, nawet takie psie pieniądze jej zabieram. I olaboga.

Z zaciśniętymi zębami poinformowałam panią, że skoro 50 zł to dla niej psie pieniądze, to chyba nie jest jednak taka biedna, bo ja za tę sumę robię obiady dla 3 osób na tydzień i kwota jest dla mnie jednak znacząca. Pani szybko zmieniła temat i przeszła do metody dokonywania płatności. Że ona jednak chce to osobiście odbierać. Już miałam odmówić w krótkich, żołnierskich słowach, ale pomyślałam, co mi tam… zobaczymy.

Przeszłam do ustaleń odnośnie napraw poważniejszych. I tu mało mnie szlag nie trafił, że apopleksji na miejscu nie dostałam, zawdzięczam chyba cudowi jakiemuś. Bo, drodzy moi, usłyszałam, że mam się przejść po śmietnikach i poszukać pasujących klepek, a pralki ludzie często oddają za darmo, więc jak znajdę coś takiego na olx, to mam przywieźć... Moje "SŁUCHAM?" słyszało chyba pół osiedla.

Ze względu na własne zdrowie psychiczne, wzięłam panią pod rękę, odprowadziłam do drzwi, pożegnałam i przekręciłam zamek, zanim zorientowała się, co się odwala. Butów na wejściu nie zdjęła, więc przynajmniej nie wracała do domu boso.

Wrócił do domu mój mąż, powiedziałam mu w skrócie, co się stało, poinformowałam, że idę po butelkę wina, a on dziś ogarnia Dziecia, bo ja muszę trochę poknuć.

Ściągnęłam i wydrukowałam potwierdzenie odbioru gotówki, zdecydowałam, że pralkę naprawiamy i wystawiamy rachunek za robociznę, przeryłam się przez kilometry przepisów odnośnie wynajmu mieszkania, ściągnęłam na komórkę porządne oprogramowanie à la dyktafon i ukontentowana, choć wciąż wkurrrrr… zirytowana, udałam się w objęcia Morfeusza.

Żyliśmy sobie całkiem szczęśliwie przez kolejnych 28 dni, aż nadszedł sms, że pani będzie jutro po czynsz… Ok, przygotowałam gotowiznę, nastroiłam się odpowiednio i czekam.

Pani cała w skowronkach, że "gotóweczka" (co to za mania z tym zdrabnianiem), że pralka działa... Pokazałam rachunek, daję pokwitowanie odbioru pieniędzy do podpisu. Pani długopisu nie ma… ok, przygotowana jestem, sama piórem piszę i nie pożyczam, więc poszłam do pokoju Młodego po odpowiednie narzędzie i… słyszę trzask zamykanych drzwi. No to mi do głowy nie przyszło. Pani się zmyła z pieniędzmi. Telefonu odebrać, oczywiście, nie raczyła. Tak się bawić nie będziemy. Policji nie wzywałam, nie zgłaszałam kradzieży, bo przecież czynsz, to czynsz, zapłacić i tak trzeba, a mi zależało tylko na potwierdzeniu. Nagranie ideolo, wszystko słychać, więc luz…

Naprawy, oczywiście, darowaliśmy sobie, wyrosły mi oczy na potylicy, żeby pilnować Młodego w trakcie przeglądania ofert mieszkań.

Miesiąc później dostaję sms-a, że ona przyjdzie po czynsz. Noż jasny... Odpisałam, że wykluczone, zrobię przelew. Wracam sobie radośnie na drugi dzień do domu, zakupy w jednej łapie, Młody w drugiej… Pod drzwiami stoi, tak, właścicielka. Ale nie sama. Z policją…

Zachowanie policjantów pozostawię bez komentarza, bo historia zajęłaby kilkanaście stron. Pani urobiła ich jako biedna, nieszczęśliwa, a ja jej czynszu nie chcę zapłacić. Musiałam udowadniać, że nie jestem koniem, na koniec nawet "przepraszam" od drani nie usłyszałam, choć wszystko, co im przedstawiłam świadczyło o tym, że to nie ja jestem oszustką.

Tu opowieść się kończy. A happy end? Znalazłam nam mieszkanie po kolejnym miesiącu, wyprowadziliśmy się cichaczem, nic o tym właścicielce nie mówiąc. Czynszu ostatniego nie zapłaciliśmy, bo kaucja, której i tak nie miałam nadziei zobaczyć na oczy, była mu równa. Na drzwiach zostawiliśmy kartkę z odpowiednim przepisem, że jeśli stan mieszkania zagraża życiu lub zdrowiu najemcy, może on odstąpić od umowy w dowolnym terminie. Śrubki z szafek i części od naprawionego klopa powyjmowaliśmy i zostawiliśmy na stole. A ja, na odchodne, odmalowałam mieszkanie. Farbami Młodego. W postaci ze Scooby-Doo.

Edit: Przeczytałam kilka komentarzy, choć nie wszystkie, bo ręce mi opadły. To, jaką miałam sytuację życiową, która zmusiła mnie do przeprowadzki w taki, a nie inny sposób jest MOJĄ sprawą. A nawet, gdybym miała taką fanaberię, nie daje to nikomu prawa do ucieczki z pieniędzmi bez pokwitowania ich odbioru ani do robienia sobie ze mnie jawnych jaj.

W żadnym mieszkaniu nie ma uroczych kontaktów. Może za to być uroczy pokój biblioteczny, w którym pomieścilibyśmy wreszcie wszystkie nasze książki. Z wnęką na wielki fotel. Cudo.

Gniazdka pozostało okleić gafrą, która je zabezpiecza, a to NIE TO SAMO, co naprawa.

Wydawało mi się, że nie trzeba być tytanem intelektu, żeby wyciągnąć ze zdania "Zachowanie policjantów pozostawię bez komentarza, bo historia zajęłaby kilkanaście stron" informację, że to nie o interwencję miałam pretensje, ale o ich zachowanie w trakcie tejże. Jeśli policjant nazywa mnie "patologią żerującą na społeczeństwie" i każe mi milczeć, bo wezwie MOPS do Młodego, oczekuję przynajmniej "przepraszam", kiedy udowadniam, że sprawa ma się zupełnie inaczej.

Dewastacja… Taaaak... Usunęliśmy naprawy, za to zostawiliśmy części, za pomocą których napraw tych dokonaliśmy. W końcu kasę za nie sobie odliczyłam. A pani może przecież sobie zmontować na nowo, prawda?

Szczerze zazdroszczę osobom, które mają możliwości finansowe, aby w takim wypadku obrócić się na pięcie i iść nocować w hotelu przez kolejnych kilka tygodni, do czasu znalezienia kolejnego mieszkania. Ja takowej nie miałam i nie mam. Jak zresztą większość ludzi.

Reasumując: wynika z tego, że zostawiłam biedną panią bez spłuczki, bo śmiałam się przeprowadzić, nie obejrzawszy mieszkania. No w zadzie mi się poprzewracało po prostu, żeby wymagać oddania kasy za naprawę czegoś, czego nie zepsułam...

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 274 (330)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…