Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#84806

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sporo lat temu, ale nie wieczność temu. Gimnazjum. Społeczne zresztą. Piekielni rodzice, bo co dzieci winne.

Ponieważ mieszkałem przez cztery lata w przepięknej stolicy bratanków, kilkakrotnie zorganizowałem swoim dzieciakom (z różnych klas) wyjazd do Budapesztu. Oczywiście nie przez biuro turystyczne - polowanie na okazje przelotu, znajomy hostel w centrum miasta, świadomość faktu, gdzie i niedrogo można zjeść, znajomość miasta. Dużo roboty, ale opłacalne.

Na przykład, żeby wówczas zarezerwować najtańsze bilety lotnicze dla 18 osób, trzeba było użyć dwóch osób jednocześnie klikających zamówienie (limit był 14 biletów). No nieważne - udawało się i wychodziło 750 złotych za pięć noclegów, przelot, żarełko i wstępy (a niektóre miejsca w Budapeszcie tanie nie są na przykład Sechenyi Furdo). Wszystko załatwione, bilety kupione, hostel czeka, szczegółowa kalkulacja przyjęta przez rodziców. Oczywiście warunki: dziecko musi mieć dowód albo paszport oraz komórkę z roamingiem. Lecimy. Na lotnisku, po odprawie, przed bramką do boardingu ZONK! Ta panienka nie poleci. Bo? Bo paszport nieważny od dwóch lat. Dowodu niet. Telefon do taty - będzie za czterdzieści minut. Odlot za dwadzieścia. Żaden z dwójki opiekunów (ja i koleżanka) zostać nie może, bo byłby to koniec bajki. Na szczęście kochana pani z personelu obiecała, że zaopiekuje się niedoszłą wycieczkowiczką i przekaże ją tacie. Niby nie wolno, ale jak trzeba...

Dobra. Jesteśmy na miejscu i zwiedzamy miasto. Każdy pacjent ma tygodniowy bilet na komunikacje i mapkę miasta. Miasto jest duże i tłoczne w centrum, więc przed każdą podróżą odprawa. Wsiadamy tu (nazwa w postaci pisanej, bo fonetycznie wygląda to inaczej), jedziemy iks przystanków, wysiadamy tu (nazwa). Jeśli, co nie daj Boże ktoś się zgubi, wraca na stację początkową i dzwoni do mnie. Poruszamy się w zwartej grupie i pilnujemy poleceń.
OK. Startujemy ze stacji metra przy dworcu kolejowym Nyugati.

Stacja duża, tłok, przecinają się dwie linie metra. Instruktaż odbyty, na wszelki wypadek co chwilę liczymy ilu nas jest. Wsiadamy, wysiadamy, liczymy i znowu ZONK! Nie ma Andrzejka. Bladość, spazmy i chwila refleksji. Ma mapkę, komórkę, wie skąd startowaliśmy, zaraz się znajdzie. Dzwonię. Brak odzewu. Wracam na Nyugati. Andrzejka brak. Robi się horror. Moja koleżanka już łka, mnie też nie jest do śmiechu (ZAWSZE odpowiedzialny jest kierownik imprezy). W desperacji jeżdżę po dwa, trzy przystanki do przodu i do tyłu obiema liniami.

Po trzech kwadransach Alleluja. Jest Andrzejek. Siedzi na pustym peronie na ławeczce w miejscu, gdzie bym się go raczej nie spodziewał. Dla kumatych jechaliśmy na Batthyani ter, a on był na Lehel ter. Oczywiście wylało się ze mnie wszystko, co mogło się wylać. Chłopię dostało cenzuralny op...l od góry do dołu. A potem jeszcze jeden, gdy okazało się, że nie wziął z Polski komórki. Bo? Bo sam nie wie. A dlaczego się zgubił? Bo papierek mu upadł, a szedł na końcu, a potem to już nas nie było.

Dobra. Wróciliśmy do Polski i w szkole zaprasza mnie szef. Człowiek kochany i rozumny. Tym razem nieco skrępowany. "Bo wiesz jotem, mama Andrzejka powiedziała, że to była dla syna tak straszna trauma (nie zagubienie się, ale mój op...l), że dramat, sajgon i niepowetowane straty psychiczne". I co teraz? I ona oczekuje, że Andrzejka na forum klasy przeprosisz.

I wiecie co drodzy czytelnicy? Przeprosiłem Andrzejka na forum klasy. Nie dlatego, żebym drżał o zatrudnienie, ale dlatego, że szef mnie o to poprosił. I była to ostatnia zorganizowana przeze mnie wycieczka.

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 151 (163)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…