Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#85337

przez ~Pacjentolo ·
| Do ulubionych
Od czasu do czasu muszę się poobijać w szpitalu i pomyślałam, że napiszę tu kilka z nich historyjek. Nie wiem czy ma to znaczenie, ale sytuacje dzieją się na oddziałach ogólnych, różnych szpitali w różnych miastach Polski.

1. Leżę sobie, nagle dwa dni od przyjęcia okazuje się, że tym razem to nie moja przewlekła choroba wywołała ostre objawy, tylko bakteria. Bieda i panika, w całym szpitalu jest tylko jedna izolatka, zajęta, oj biada! Zabierają mnie z wyrem do takiego jakby zapasowego pokoiku dla pielęgniarek, taki mały, wąski, z leżanką, szafką z opatrunkami, zlewem. I mówią mi, że będę teraz tutaj mieszkać. To pytam: "a toaleta, prysznic?". A oni mi: "no nie ma oddzielnego, czyli ogólne". Bakteria bardzo zaraźliwa i niebezpieczna, warto wspomnieć.

2. Ciąg dalszy historii wyżej. Po 3 dniach przetransportowali mnie do szpitala, w którym był pożądany oddział - zakaźny. Usytuowany w oddzielnym budynku niż reszta. Położyli w pokoju z jednym łóżkiem, własną łazienką, panie, jak na wakacjach ollinkluziw. Teraz wtrącę jedną ważną rzecz: we wszystkich znanych mi szpitalach (a spędzałam w nich trochę czasu), standardem jest, że po zwykłym badaniu "dotykowym" pacjenta, osłuchaniu, badaniu pulsu ręką itp, lekarz czy pielęgniarka myją ręce i dezynfekują żelem, mimo że mieli na rękawiczki. I wracamy do wątku, bo oto proszę państwa, nie na tym oddziale! Odwiedziłam z 5-6 różnych szpitali i tylko na tym zakaźnym oddziale mieli w to wyjebongo. Zero rękawiczek, zero żelu. Dodatkowo nikogo nie interesowało, co robisz, gdzie idziesz, po co, drzwi były zawsze szeroko otwarte i pacjent mógł iść sobie gdzie i kiedy chce, bez słowa. Ogólnie lekarzy na tym oddziale nie było, przychodzili gdzieś z głównego szpitala raz dziennie. Była jedna pielęgniarka na zmianie, bo na całym dużym oddziale było łącznie ze mną 5 osób, a i nie wymagaliśmy żadnej opieki prócz przyniesienia tabletek 2 razy dziennie. Przynajmniej miło było widzieć, że panie tam mają lekką pracę, bo zazwyczaj ta praca to harówa.

3. Znowu zwykły oddział, leży ze mną pani w ciężkim stanie, a na trzecie łóżko wchodzi po wyjściu poprzedniej kobieta. Nazwę ją panią Żanetą. Pani jest alkoholiczką i nałogowo pali, a także ma wczesne stadium Alzheimera. Nie myślcie, że była zaniedbana, bo alkohol, nie. Była "zniszczona", ale trzymała się dosyć schludnie.

W związku z chorobą, jej córka wychodząc od niej pierwszego dnia do domu, zabrała ze sobą jej dowód. Widocznie miała ku temu powód, ale pani Żaneta zapominała o tym i nie chciała mi wierzyć, że mówię prawdę. Uważała, że dowód jej skradziono, a ja stałam się główną podejrzaną. Najpierw przeszukiwała gorączkowo swoje rzeczy, potem próbowała moje, a na końcu rzeczy nieprzytomnej pani z drugiego łóżka. Musiałam się z nią tam mocno kłócić, aby zostawiła nas w spokoju. Pani Żaneta jednak nie w ciemię bita, poczekała aż mnie zabrali na badania i przetrząsnęła mi szafkę i torbę. Nic nie zabrała, ale sam fakt jest piekielny.

Nie znalazłszy swego dowodu, oskarżyła pielęgniarki, nazywając je "mendami". Personel szpitala nie za wiele robił bo nie za wiele mógł zrobić. Pani niekontrolowana znikała na kilka godzin, wracała mocno zalatując fajkami, a na prośby lekarza, aby ze względu na zdrowie nie paliła, odpowiadała, że przecież nie pali, panie, co pan? Znikanie skutkowało tym, że panie pielęgniarki nie mogły jej zabrać na ustalone badania.

Pani Żaneta pewnego wieczoru stojąc w drzwiach i cicho rechocząc z uciechy, rzekła kilka razy, tak do siebie, "he, ona nie żyje". Tak, pacjentka obok zmarła, tuż obok mnie. Nie będę wam tłumaczyć, czemu tego nie dostrzegłam, a pani Żaneta owszem, ale jej zachowanie było tak piekielne, że wyszłam z tego pokoju do pań pielęgniarek, poinformować o tym, co się stało, i już do niego nie wróciłam, prosząc o przełożenie mnie na drugi koniec oddziału, byle dalej od pani Żanety.

4. Badanie, gastroskopia. Rurka do żołądka i wio. Byłam wtedy siuśmajtkiem, na początku swojej choroby (nie ma ona nic wspólnego z żołądkiem, nie wiem po co wtedy robili to gastro). To był mój pierwszy raz i wcale nie było romantycznie! Szpital taki zielonkawy, ze starymi murami, popękaną kozetką, wiecie o co chodzi. W pokoju wilgotno i mrocznie. Wchodzi pani pielęgniarka, taka Helga, przysięgam! i pan lekarz o smutnej twarzy. Helga bez pardonu psika mi gardło, a lekarz nie wnika w żadne tam czekanie aż zacznie działać to znieczulenie, tylko bajlando, jedziem. Dławię się tą rurą, nie mogę powstrzymać szarpania się i odruchu wymiotnego, nie mogę oddychać, puls chyba 500, Helga się na mnie drze! Koszmar. Żołądek odruchowo pozbywa się wtłaczanego powietrza, więc bekam jak szalona, a Helga do mnie, że co ja robię! Mam natychmiast przestać, bo nic nie widać! Durna ty jakaś? Szarpie mnie za ręce, a ja nie mogę przestać, nie umiem powstrzymać odruchu. Po policzkach spływają mi łzy, bólu, upokorzenia, poczucia samotności. Helga na ten widok spuszcza z tonu, ale nadal jest oziębła i mną gardzi. Wychodzę z obolałym, spuchniętym przełykiem. Na szczęście mam jedzenie dożylne na oddziale...

5. Późny wieczór (23), idę do pielęgniarek poprosić o coś na ból głowy, bo ledwo już żyję. Nie mogą one mi nic dać bez zlecenia lekarza. Okazuje się, że lekarz śpi i zbudzenie go do takiej pierdoły jest niedopuszczalne. Idę jeszcze dwa razy, prawie błagając. Nie ma opcji, nara.

6. Trafiam do szpitala z ostrą anemią i odwodnieniem, te dwie rzeczy związane są z moją chorobą (dla uściśnienia, fizyczną, nie psychiczną). Pierwsze co robią lekarze, to zawsze dają mi milion kroplówek, jedzenie dożylne i krew. Ale nie on! On mi mówi, że mam jeść i pić i basta! Wszystko przejdzie. Nie internę go, że co zjem i wypiję, to nic się nie przyswoi tylko wyleci ze mnie w bólach piekielnych. On wie lepiej, przecież jest lekarzem. Papiery z pozostałych szpitali go nie przekonują, diagnoza też niezbyt, wyniki lecące na łeb na szyję też nie. Udało się załatwić innego lekarza (który zrobił to, czego tamten nie chciał). Nie wiem, czo ten pan.

7. Jako nastoletni dzieciak (chyba ze 13 lat miałam) leżałam w szpitalu dziecięcym (nie z jakiegoś bardzo poważnego powodu, wtedy nie chorowałam przewlekle). W każdym razie, byłam tam na przełomie sierpnia i września. Ostatniego dnia sierpnia wypisano do domu totalnie wszystkie dzieci prócz mnie i małego chłopca, Rosjanina, który "niepanimaju". Jako że był chłopcem, leżał w oddzielnej sali. Pustka na całym oddziale. Moja sala była przy drzwiach wyjściowych z oddziału. Wyszłam do łazienki, a gdy wróciłam, nie było mojego telefonu (Nokia 3310, a jak, wtedy dobra maszyna!). Nie tylko mnie tak skrojono, po szpitalu grasowali złodzieje, mając w du*ie, że okradają chore dzieciaki. Chodzili i zaglądali do sal "z brzegu", jak puste to kroili co się dało i tup tup dalej.

Empatia? Nie słyszałam. Szefy szpitala nic z tym nie robili, "nie odpowiadamy za rzeczy zostawiane w salach". No rozumiem, ale może by tak kurna jakoś zabezpieczyć te oddziały? Było to w Białymstoku, a moje miasteczko rodzinne na mazurach, rodzice nie mogli być ze mną. Totalnie straciłam z nimi kontakt, w sumie pierwszy raz w życiu, a nie miałam pieniędzy na budkę telefoniczną. To była dla mnie wtedy wielka tragedia (btw, dla czujnych czytelników info, że kiedyś wstawiłam tutaj tę historię, jako pojedynczą. Dodaję ją do tego spisu, bo pewnie sporo osób jej nie widziało, a pasuje tematycznie do tego elaboratu).

szpitale

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 140 (152)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…