Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#85543

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O szukaniu pracy. Po historiach damsko-męskich (do tego tematu jeszcze wrócę) coś lżejszego i z innej beczki - rozmowy kwalifikacyjne.

Jakieś trzy lata temu z kawałkiem z całkiem sporym hukiem rozstałam się z pracodawcą (również temat na historię) i musiałam znaleźć nową pracę. Do tematu podeszłam optymistycznie. Monachium to miasto z prawie zerowym bezrobociem, nie pracuje praktycznie tylko ten, kto nie chce, swoje biura ma tu mnóstwo międzynarodowych koncernów, więc ofert pracy też jest od groma. Do tego non stop słyszy się, jak to pracodawcom ciężko jest znaleźć kompetentnych kandydatów. Jako że w poprzednim miejscu zarabiałam więcej niż bardzo dobrze, Urząd Pracy (zwany odtąd Arbeitsamtem) wyliczył mi całkiem przyzwoity zasiłek, do tego miałam oszczędności, miałam przez kilka miesięcy z czego żyć. Nie byłam w sytuacji, w której musiałabym przyjąć pierwszą lepszą ofertę, więc mogłam trochę poprzebierać i poczekać, aż trafi się coś fajnego.

W zawodzie, który wykonuję, jest spora rozpiętość zarobków. Zależnie od branży, kondycji finansowej firmy, siły przebicia kandydata, stopnia desperacji pracodawcy i paru innych czynników (niekoniecznie jednak wymagań pracodawcy czy doświadczenia kandydata) zarobki netto zaczynają się od, powiedzmy, 1500€ (co na monachijskie warunki jest bardzo niską pensją - dla porównania, wynajęcie kawalerki kosztuje ok. 900€ plus opłaty, dyskont spożywczy oferuje kasjerom bez żadnych kwalifikacji czy doświadczenia i ze słabą znajomością języka na dzień dobry jakieś 1600€, granicę ubóstwa ktoś kiedyś wyliczył na 1700€; kwoty dotyczą Monachium, w reszcie kraju wygląda to inaczej), a potrafią sięgać nawet ponad 4000€. Kwota mniej więcej w połowie tej stawki jest już godziwą zapłatą, biorąc pod uwagę wymagania, godziny pracy, odpowiedzialność i zakres obowiązków, zarazem pozwalającą samotnej osobie na spokojne życie bez trosk finansowych i odkładanie jakiejś kwoty na czarną godzinę. Tyle tytułem wstępu.

W ciągu niecałych 4 miesięcy odbyłam ponad 40 rozmów, część osobiście, część online lub telefonicznie. Czasami słyszałam magiczne słowo "overqualified", czyli politycznie poprawny odpowiednik "za stara do młodego, dynamicznego zespołu", czasami nie odpowiadała mi forma zatrudnienia (czasowa umowa lub przez zewnętrzną agencję), czasami ktoś inny był po prostu lepszy, czasami rozbiegały nam się oczekiwania finansowe. To ostatnie z reguły następowało w ten sposób, że odbywała się rozmowa na temat moich kompetencji, wszystko było cacy, ale jak tylko przeszliśmy do rozmowy na temat zarobków i podałam stawkę (też nieprzesadnie wygórowaną, w końcu to ja pukałam do ich drzwi, a nie oni do moich), potencjalny pracodawca nie mówił wprost, że mają inne widełki płacowe, tylko łapał się za głowę, wykrzykiwał niemiecki odpowiednik "ło paaaani tyyyle piniendzy" (dwie firmy, okazało się, nie oferowały w ogóle żadnego wynagrodzenia, tylko wpis w CV), po czym wygłaszał wykład na temat mojego skandalicznego braku wymaganego doświadczenia, wiedzy itd. No to nie traćmy sobie nawzajem czasu, do widzenia. Ostateczne znalazłam satysfakcjonującą mnie ofertę i pracuję tam do dzisiaj, chciałabym jednak przytoczyć kilka "kwiatków" z tego okresu, które szczególnie zapadły mi w pamięć. Subiektywny ranking, od najmniej do najbardziej piekielnego.

1. Jakiś rekruter. Rozmowa wstępna przez telefon. Rozmowa toczy się po niemiecku, w pewnym momencie pani pyta mnie o znajomość angielskiego. Mówię, że biegła. Czy mogę to jakoś udowodnić. Opowiadam, że kończyłam anglistykę, mieszkałam 7 lat w Irlandii, tam pracowałam na uczelni, dorabiałam sobie jako tłumacz m.in. na policji i w sądach, naprawdę znam język. Zresztą wszystko jest udokumentowane w portfolio, które im wysłałam. No tak, ale oni wymagają certyfikatu B1 (to jest poziom w miarę średniozaawansowany, który pozwala porozumieć się w prostych sprawach: opowiedzieć, co jest na obrazku, napisać prosty list itd.). Odpowiadam, że nigdy tego certyfikatu nie robiłam, nie miało to kompletnie sensu, jako że mam dyplom ukończenia studiów, który potwierdza znajomość języka na dużo wyższym poziomie niż certyfikaty ze szkół językowych. Nie, ma być ten konkretny certyfikat i koniec, inaczej musi mi wpisać brak znajomości języka. No to nie, dziękuję, do widzenia.

2. Dobry kolega pracował w dziale HR w pewnym koncernie i któregoś dnia poinformował mnie, że pracownica na stanowisku pasującym do mojego profilu idzie na urlop macierzyński, nie wie, czy wróci i szukają kogoś na jej miejsce. Mam mu przesłać swoje CV, on mnie poleci. Tak zrobiłam. Za kilka dni kolega mówi, że jednak nic z tego. Szef działu wymyślił sobie, że zaoszczędzi i zamiast zatrudniać nowego pracownika, stanowisko pokryje praktykantem. Kolega tłumaczył mu, że stanowisko jest pełnoetatowe, wymaga doświadczenia, konkretnych umiejętności i praktykant, który przyjdzie na kilka godzin, zwyczajnie sobie tam nie poradzi. Na co szef: "będzie musiał sobie poradzić albo nie zaliczy praktyk".

3. Koleżanka (Polka), pracująca na podobnym stanowisku do mojego, dała mi znać, że u niej w dziale jest wolne stanowisko, równoległe do jej. Pracownica poszła na macierzyński, z którego nie wróciła, nowego pracownika na razie nie znaleźli (mimo że podobno usilnie szukają), obydwa stanowiska obsadza póki co ona sama i powoli już nie daje rady, bo obowiązków przybywa, a doby nie. Pogada z szefem, da mu moje CV, zobaczymy. Efekt rozmowy był taki, że szef poinformował koleżankę, że nikogo na to stanowisko nie zamierzają szukać, bo szkoda im pieniędzy, a ją po to ściągali z oddziału w Warszawie, żeby zapie*dalała na dwa etaty, bo żaden Niemiec nie chciał tego robić. Bo na pojedynczy to oni sobie Niemca znajdą i nie muszą cudzoziemców zatrudniać. I że jak się jej nie podoba, to może wracać skąd przyjechała. Kilka miesięcy później koleżanka znalazła pracę gdzie indziej i, ku zdziwieniu szefa rasisty, złożyła wymówienie.

4. Tym razem oferta z LinkedIn. Duży azjatycki koncern elektroniczny. Wysyłam CV, jest odzew, zapraszają na rozmowę. Przechodzę jedną, drugą, trzecią, są zadowoleni, chcą mi złożyć ofertę. Pensja bardzo dobra, ja też jestem zadowolona. Umawiamy się na podpisanie umowy. Dzień przed umówionym terminem dostaję od nich telefon:
- No bo ten... teges... Właśnie zauważyliśmy, że przekalkulowaliśmy budżet i jednak nie możemy pani zaoferować tyle pieniędzy, ile obiecaliśmy. Musimy troszeczkę zmniejszyć stawkę.
- Co to znaczy troszeczkę? (oferta była ogólnie bardzo dobra, stawka też, więc jakieś 10% mogę zejść, nic mi nie będzie)
- Nooo... Ten... Errrmmm... Jakieś 50%.
- Ile?
- 50%. Stać nas, żeby zapłacić pani połowę umówionej kwoty. To jak? Decyduje się pani?
- No raczej nie.
- Ale dlaczego? Poświęciliśmy pani mnóstwo czasu
- No i co z tego? Ja wam też.
- Czyli nie chce pani?
- No raczej nie.

5. Duża stacja telewizyjna. Pracownicy przyjmowani głównie z polecenia. Pracował tam mój kolega i, standardowo, któregoś dnia pojawiła się informacja, że zwalnia się stanowisko, kolega spytał , czy jestem zainteresowana, no jak nie, jak tak, wysłałam mu CV, on przekazał dalej. Przez ponad miesiąc zero odzewu. Kolega zagadał do szefa HR, jak się sprawy mają - tak, tak, są zainteresowani, niedługo się odezwą. Po kolejnym miesiącu faktycznie zapraszają na rozmowę. Najpierw przez Skype z dziewczyną, która odchodzi ze stanowiska i jeśli dobrze pójdzie, to kolejną już osobiście z potencjalnym szefem i kimś z HR. Odbyłam rozmowę przez Skype któregoś dnia rano, dziewczyna nie bardzo wiedziała, jak tę rozmowę prowadzić i o co mnie pytać, skończyło się tym, że to ja prowadziłam rozmowę, ale dzięki temu dowiedziałam się wszystkiego, co mnie interesowało. Stanęło na tym, że dziewczyna pogada z szefem, przekaże mu swoją opinię i da znać w najbliższych dniach w sprawie ewentualnej kolejnej rozmowy. Już tego samego dnia po południu zadzwoniła, że szef jest zainteresowany i proponują rozmowę osobistą w przyszłym tygodniu. Bardzo się cieszę, uzgadniamy termin. Ona ma tylko jeszcze prośbę, żebym w ciągu najbliższych 30 minut dosłała jej CV z datami dziennymi mojego początku i końca zatrudnienia u wszystkich pracodawców (miałam wpisane tylko miesiące i lata) i gdyby gdzieś była kilkudniowa luka, proszą o informacje, co przez te dni robiłam. Nie wiem, po co im to, ale ok, mówię tylko, że nie ma mnie w tej chwili w domu, bo załatwiam pewne sprawy na mieście, wrócę wieczorem i przyślę wymagany dokument. Tak też zrobiłam.

Tydzień później przychodzę na rozmowę osobistą. Witają mnie pracownica i jej szef. Z HR nikt "nie był w stanie znaleźć czasu w tak krótkim terminie". Faktycznie, moje CV wpłynęło zaledwie 2,5 miesiąca temu, mogli nie zdążyć. Rozmowa przeszła gładko, moje kompetencje im pasują, mnie ich wymagania też, hajs się zgadza. Potencjalny szef zadał mi tylko jedno dziwne pytanie, tj. "czy mój obcy akcent nie będzie przeszkadzał mi w wykonywaniu obowiązków". Musiałam mieć dziwny wyraz twarzy, bo zaraz się z tego wycofał.

Po zakończeniu rozmowy pracownica poprosiła mnie, żebym jeszcze chwilę została, bo miała do mnie jeszcze parę spraw. W zasadzie dwie sprawy, które mocno ją rozczarowały. Na rozmowie zrobiłam bardzo dobre wrażenie, ale przez te sprawy ona ma teraz dysonans poznawczy i nie wie, co o tym myśleć. A więc, sprawa pierwsza. Widzi, że jestem dobrze ubrana, pomalowana, no pełna profeska, natomiast podczas rozmowy przez Skype moja twarz wyglądała na nieumalowaną, co zrobiło na niej nieprofesjonalne wrażenie. Wytłumaczyłam jej, na czym polega różnica między makijażem dziennym, a takim "do kamery" i że owszem, podczas tamtej rozmowy też miałam na sobie makijaż, z tym że nie teatralny i przez kamerkę Skype mogło nie być go widać (już pomijając fakt, że nie ubiegałam się o stanowisko prezentera, tylko o zdecydowanie biurowe, to myślałam, że dziewczyna, pracując w telewizji, wie takie rzeczy). Druga sprawa, tydzień temu ona wyraźnie prosiła przez telefon o przysłanie dokumentu w ciągu 30 min, a ja wysłałam dopiero wieczorem. Jej nie interesują moje tłumaczenia, że byłam poza domem, jej zdaniem miałam obowiązek być cały czas w domu i czekać na jej telefon, ona się czuje zlekceważona i przekaże to wyżej. Biorąc pod uwagę ich tempo reakcji, dostosowanie się do jej oczekiwań mogłoby oznaczać siedzenie kołkiem przez miesiąc lub dwa, nie wychodząc nawet ze śmieciami. I faktycznie, chyba przekazała wyżej swoje odczucia, bo już półtora miesiąca po tej rozmowie dostałam z HR maila kopiuj/wklej o treści "Drogi kandydacie, dziękujemy za zainteresowanie stanowiskiem nr 12345678. Niestety przesłałeś nam swoją aplikację zbyt późno i nie jesteśmy w stanie zaprosić Cię na rozmowę wstępną".

6. Na koniec dwie oferty z Arbeitsamtu. Sprawa z Arbeitsamtem ma się tak, że opłacają ubezpieczenie i wypłacają zasiłek, ale co miesiąc trzeba się stawiać na rozmowę z doradcą i zdawać mu relację z poszukiwań pracy. Arbeitsamt czasami przysyła również oferty, które ma w swojej bazie danych. Są to z reguły oferty Januszexów, które nigdzie indziej nie mogły znaleźć kandydata (lub nie wiedziały w jaki sposób mogą go szukać), więc ich atrakcyjność można sobie wyobrazić. Problem polega na tym, że jeśli Arbaitsamt przyśle jakąś ofertę, to trzeba aplikować, a jeśli firma zaprosi na rozmowę, trzeba na nią iść i niezależnie od jej przebiegu trzeba wysłuchać Johannesa biznesu do końca, nie można wyjść trzaskając drzwiami, bo jak się Johannes poskarży, można stracić świadczenia. Jeśli dostanie się propozycję pracy i się ją odrzuci, trzeba mieć solidne wytłumaczenie.

Oferta nr 1. Koncern elektroniczny. Pracownika szukają od ponad roku i potrzebują naprawdę na cito. Wymagania na 2 strony A4, w tym: znajomość czterech języków, z tego dwóch niszowych (angielski i niemiecki biegle, do tego komunikacyjnie polski lub słowacki oraz szwedzki lub duński), doświadczenie w pracy tłumacza, doświadczenie w tworzeniu stron internetowych, w organizacji eventów, biegła znajomość MS Sharepoint i doświadczenie jako administrator oraz kupa innych rzeczy. Opis stanowiska mi pasuje, składam papiery. I cisza. Mija miesiąc, drugi, zero odzewu. Dzwoni do nich mój doradca, że no jak to tak, szukacie w końcu kogoś czy nie, co to ma być. W końcu jest odzew. Mail od pana z HR, że zapraszają na rozmowę w przyszły poniedziałek. Potwierdzam, że będę. W czwartek wieczorem zmarł nagle mój dziadek, pogrzeb wyznaczony na niedzielę. Piszę maila do pana z HR, że proszę o przełożenie terminu rozmowy na inny termin z takiej i takiej przyczyny. W piątek dzwoni do mnie pan z HR, że o przełożeniu na późniejszy termin nie ma mowy, bo muszą w końcu obsadzić to stanowisko i im się spieszy, ale czy mogę dzisiaj, teraz, zaraz, natychmiast. Jego co prawda nie ma dzisiaj w biurze, ale jest pan szef i on odbędzie ze mną rozmowę. Właśnie wyruszyłam w podróż do Polski, ale że daleko jeszcze nie ujechałam, mogę się wrócić, odwiedzić ich biuro i odbyć rozmowę.

Dzwonię do tego pana szefa, mówię, że niedługo będę i uprzedzam, że jestem trochę nieodpowiednio ubrana, bo jednak w ośmiogodzinną podróż nie wybieram się z reguły w garsonce. On, że nie ma sprawy, rozumie sytuację, zresztą jest piątek i on sam dzisiaj przyszedł do pracy w dżinsach i t-shircie. Docieram na miejsce. Rozmowa przebiega standardowo, doświadczenie, umiejętności i tak dalej. Podoba mu się, chcemy panią, dogadajmy jeszcze tylko finanse. Podaję swoją stawkę. Reakcja: "Ło paaaanii tyyyle piniendzy". No dobrze, to ile państwo proponują przy tych wymaganiach? Nie chce powiedzieć, ale mówi, że za tyle, co ja chcę, to u nich pracuje dyrektor finansowy. Myślę sobie, że musi być to wyjątkowy marny dyrektor finansowy, skoro nie był w stanie do tej pory znaleźć lepszej pracy. Pan mówi, że musi sobie przemyśleć sprawę, ale swoją drogą to mam niesamowity tupet, że przychodzę na rozmowę w dżinsach i ośmielam się żądać pieniędzy, za które mogliby mieć Niemca (no bo wiadomo, rodowitego Niemca z biegłym polskim znajdzie na pstryknięcie palcami). Tydzień później dostaję kopiujwkleja od pana z HR, że bardzo im przykro, ale zanim dostali moją aplikację, zdążyli już obsadzić stanowisko, więc niestety nie są w stanie zaprosić mnie na wstępną rozmowę. Podczas następnego spotkanie z doradcą opowiadam mu sytuację, on robi facepalma i mówi, że z ciekawości zaraz zadzwoni do tej firmy i spyta, jakie zarobki faktycznie oferują. Około 1100€ na rękę. Czyli niemiecka płaca minimalna. To pewnie jeszcze długo bedą szukać.

7. I najlepsze na koniec. Również oferta z Arbeitsamtu. Jednoosobowa firma w osobie Pana Turka (nazwijmy go Ahmedem Biznesu), zajmująca się czymś tam związanym z ochroną przeciwpożarową, szuka pracownika i podobno mój profil pasuje. Nie wiem, co niby miałabym tam robić, ale Arbeitsamt każe, trzeba aplikować. Wysyłam papiery. Następnego dnia o 4:55 rano telefon. Ahmed Biznesu zaprasza na rozmowę. Tak, dzwoni o czwartej pięćdziesiąt kurła pięć. Serio. Jako że oferta z Arbeitsamtu, muszę iść. Umawiamy się na ten sam dzień, idę. Ahmed opowiada, że ta oferta, którą wysłał do Arbeitsamtu to pic na wodę, ochronę przeciwpożarową ogarnia sobie sam, ale potrzebna mu pomoc w innej kwestii. Ostatnio kupił sobie firmę zajmującą się wynajmem powierzchni biurowych i nie ma pojęcia, jak ją prowadzić, bo się na tym nie zna. Jest mu potrzebny ktoś, kto mu to poprowadzi i to niby miałabym być ja. Obowiązki to zawieranie umów z najemcami, rozwiązywanie ewentualnych problemów, dopilnowanie, że wszystko gra i tańczy, a Ahmedowi hajs się zgadza. Myślę, fizyka kwantowa to nie jest, dam radę, on się raczej nie będzie w nic wtrącał, będę mieć sporą autonomię, nie brzmi źle.

Ale gdyby było tak pięknie, nie byłoby tej historii. Ahmed kontynuował. On sobie opracuje biznes plan, ile w którym miesiącu chciałby na tym interesie zarobić, a jeśli kwota nie będzie się zgadzać z rzeczywistością, ja ponoszę za to odpowiedzialność finansową, czyli jeśli np. jakieś biuro będzie przez miesiąc stać puste, albo będzie potrzebna naprawa, która jest w gestii wynajmującego, albo w ogóle Ahmed przeszacuje potencjalny zysk, ja mam wyskoczyć z kasy, swojej prywatnej. I mam mu podpisać coś in blanco na poczet moich potencjalnych kar finansowych. W tym momencie miałam ochotę wstać i wyjść, ale że oferta z Arbeitsamt, muszę wysiedzieć do końca. Potem było coraz ciekawiej. Godziny pracy: Ahmed wstaje o 5 (zdążyłam zauważyć), więc od tej godziny muszę być do jego dyspozycji do momentu, aż wszyscy najemcy wieczorem opuszczą biura. Dress code: Ahmed słyszał oraz widział w filmach, że profesjonalne firmy wymagają od pracowników określonego stroju, więc jego oczekiwania są nastepujące: biała bluzka rozpięta pod szyją, wąska spódnica do kolan z rozcięciem na nodze, pończochy samonośne, bo rajstopy mogą się nieładnie odznaczać i wysokie szpilki (już się domyślam, jakiego rodzaju filmy Ahmed oglądał). Zanim rozpocznie ze mną współpracę, Ahmed chciałby zaprosić mnie na godziny próbne, żeby zobaczyć, jak będzie się nam pracowało. Pora? Może jakoś wieczorem, jak już nikogo nie będzie i nikt nie będzie zawracał głowy. Jakaś 21, 22? W stroju służbowym. Jest mi tam coraz bardziej niezręcznie, próbuję zakończyć rozmowę, chcę wyjść i nie wracać. Ahmed przechodzi do finalnych punktów. Umowa? Ale po co umowa, on jest człowiekiem honoru, jego słowo będzie dla mnie najlepszą umową. Zarobki: „Pani ma status osoby bezrobotnej, tak? To Arbeitsamt płaci pani składkę zdrowotną i wypłaca zasiłek. Ja pani coś tam jeszcze dorzucę od siebie i wszyscy będą zadowoleni”. W końcu rozmowa się zakończyła, mogę wyjść.

Ahmedowi wysyłam maila, że ja się jednak nie zdecyduję, poblokowałam go, gdzie się da, bo nalegał na współpracę, po czym dzwonię do Arbeitsamtu i przedstawiam im sytuację. Nie mogłam rozmawiać z moim doradcą, który był ogarniętym gościem, byłam zdana na jakiegoś łebka na infolinii. Opowiadam, co i jak, łebek nie widzi problemu. Ja kontynuuję, że odpowiedzialność finansowa, że dziwny dress code i jakieś nocne próbne godziny, że się typa boję, łebek nie widzi problemu. Przekonała go dopiero praca bez umowy na koszt Arbeitsamtu. No tu EWENTUALNIE mogą mi odpuścić i łaskawie się zgodzą, żebym tej oferty nie przyjmowała, ale naprawdę w drodze wyjątku. Potem mój doradca oddzwonił z przeprosinami i zapowiedział, że wyciągną wobec Ahmeda konsekwencje.

Post Scriptum. Jakieś półtora roku temu, kiedy już dawno pracowałam w mojej obecnej firmie, byłam z moim partnerem na grillu u jego szefa (pracownicy byli zaproszeni z rodzinami). Wywiązała się rozmowa na temat sytuacji na rynku pracy. Któraś żona zaczęła opowiadać, jak to strasznie ciężko jest znaleźć kandydata. Ona pracuje w HR w jakiejś firmie IT i szukają już od dawna kogoś na stanowisko podobne do mojego, i nie mogą znaleźć. Albo ludzie nie mają wymaganego doświadczenia, albo chcą za dużo zarabiać. No po prostu straszne rzeczy. Pytam, jakie zarobki proponują. Mówi, że niezłe - na rękę 1500€. Pytam ją, czy wie, że Aldi proponuje więcej na start kasjerom bez żadnego doświadczenia. Na co ona, że nie ma przymusu pracy w ich firmie i ona nikomu nie broni pracować w Aldi. Kilka miesięcy później spotkałyśmy się przy jakiejś innej okazji. Nadal szukali kandydata.

zagranica

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 284 (300)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…