Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#85632

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Troskliwego misia ciąg dalszy, czyli druga część historii #85602. Napisana po przebiciu się przez stos dokumentów, notatek i korespondencji z tego okresu.

Poprzednia część zakończyła się w niedzielę wieczorem, kiedy mój mąż został wyprowadzony z mieszkania przez policjantów.

W poniedziałek otrzymałam telefon z policji. Pani inspektor kazała mi jeszcze tego samego dnia iść do jakiegokolwiek lekarza zrobić obdukcję, a następnego przyjechać na komisariat złożyć zeznania (mój lekarz rodzinny przyjmował w poniedziałki od 16, natomiast pani o 15 kończyła pracę). Obdukcja potwierdziła uszkodzenie stawu kolanowego na skutek silnego uderzenia, stłuczenie nadgarstka i zasinienia na ramionach (miałam poodciskane ślady paluchów po obu stronach).

We wtorek rano pojechałam na policję. Pani inspektor spisała moje zeznania i obfotografowała obrażenia. Spytała mnie, czy chcę tylko złożyć doniesienie, czy może wystąpić z wnioskiem podjęcie dalszych kroków i skierowanie sprawy do prokuratury i ewentualnego postępowania sądowego. Po dłuższym namyśle zdecydowałam się poprzestać na doniesieniu. Chciałam, żeby był notowany i miał to w papierach na wypadek, gdyby podobnie zachowywał sie wobec następnej partnerki, ale jednocześnie najbardziej zależało mi, żeby po prostu mieć od niego spokój i chciałam zaoszczędzić sobie ciągania po sądach. Doszłam do wnoisku, że ponieważ moje obrażenia nie były poważne, siedzieć i tak nie pójdzie, skończy sie to w najlepszym razie jakąś śmieszną grzywną, o ile prokurator nie umorzy postepowania, a ja narażę się tylko na zemstę z jego strony. Pani inspektor poinformowała mnie wówczas, że Hans, którego przesłuchano dzień wcześniej, złożył doniesienie przeciwko mnie, z wnioskiem o przekazanie sprawy prokuraturze. Motywował to tym, że podczas awantury w niedzielę wieczorem rzekomo złamałam, czy też wybiłam mu mały palec u ręki, rzucając w niego dwudziestokilkukilową walizką (nie wiedziałam, że taka ze mnie siłaczka). Przyniósł nawet wyniki obdukcji od ortopedy. Pani inspektor kazała mi się tym ine przejmować, gdyż oni rzecz jasna musieli przesłac to dalej, ale do akt załączyli zeznania tych dwóch policjantów, którzy wyprowadzali go z mieszkania. Podczas interwencji nie stwierdzili u niego jakichkolwiek obrażeń, na nic się nie skarżył i ani słowem nie wspomniał wówczas o takiej sytuacji. Czyli palec uszkodził sobie sam już później. Pani wspomniała jeszcze, że Hans złożył na nich skargę, jako że "on utrzymuje policję ze swoich podatków i ich obowiązkiem jest zawsze bezwzględnie brać stronę jego - niemieckiego obywatela, a nie cudzoziemców", po czym przewróciła oczami, mówiąc: "wie pani co, żeby z niego chociaż był Niemiec, a to zwykły wieśniak z DDRu...". Na koniec dała mi jeszcze ulotkę jakiegoś ośrodka kryzysowego ulokowanego nieopodal, w razie jakbym chciała porozmawiać z pracownikiem społecznym lub psychologiem. A jakby się coś działo, tu jest jej bezpośredni numer, dzwonić do niej (z tym że pracuje na pół etatu i nie zawsze jest).

W środę dostałam list od adwokatki, którą Hans powołał na pełnomocnika. Pisała, że Hans nie widzi możliwości kontynuacji naszego związku i będzie chciał wnieść o rozwód oraz, że pod koniec tygodnia, jak tylko skończy mu się zakaz zbliżania, będzie chciał przyjechać z dwoma kolegami i zabrać z mojego mieszkania swoje rzeczy. Napisała mi też listę rzeczy, które Hans chciał zabrać. Były to: jego szafa i znajdujęce sie w niej ubrania, szafka na buty, pianino, ekspres do kawy, książki, jakieś rzeczy z piwnicy i jego rzeczy osobiste. Ogólnie: wszystko, co do niego należało, bez żadnych udziwnień. Zadzwoniłam do niej, ze wszystkim się dogadałyśmy. Ustaliłyśmy, że, żebyśmy nie wchodzili sobie w drogę, przyjadą w piątek, kiedy ja będę w pracy, mają czas od 8 do 19, potem wracam do domu i ma ich nie być. Ponieważ nie życzę sobie, żeby jego koledzy grzebali w moich osobistych rzeczach, postanowiłyśmy, że wszystkie jego rzeczy znajdujące się w sypialni, salonie i łazience, ja spakuję i wstawię do pokoju gościnnego, gdzie stoję jego meble. Jednocześnie swoje wartościowe oraz osobiste przedmioty wstawię do sypialni, dokąd Hans z kolegami mają zakaz wstępu. Po wyprowadzce on przekaże jej klucze, które ona mi później przywiezie.

W czwartek Hansowi skończył sie zakaz kontaktu. Skorzystał z okazji i wieczorem przysłał mi swoją listę rzeczy, które chce zabrać. Jego lista znacząco się różniła od tej, którą wysłała mi jego prawniczka. Oprócz rzeczy wymienionych przez nią, znajdowały się na niej również m.in. wszystkie prezenty, które kiedykolwiek dostałam od niego, jego rodziców lub znajomych (prezenty, które on dostał ode mnie, naturalnie też), wszystkie prezenty ślubne, które dostaliśmy również od mojej rodziny i znajomych (bo ja jeden ślub już miałam, więc wszystko, co dostaliśmy na tym, należy do niego), skrzynka z narzędziami, którą zostawił James (bo narzędzia to męska sprawa, więc są jego) i cała długa lista jakichś dupereli w stylu woreczki śniadaniowe, szmatki do kurzu, baterie z pilota do telewizora, papierowe serwetki czy gąbki do naczyń (rzeczy które kupowałam również ja w ramach regularnych zakupów, ale on zawsze zabierał paragony, więc jego). Do tego napisał, że ma głęboko gdzieś, co ustaliłam z jego adwokatką, żadna głupia baba nie będzie mu mowić, co on ma robić, on sie nie zamierza do niczego stosować, będzie robił, co chce, zostanie w mieszkaniu jak długo będzie chciał, a jeśli zechce może mnie nawet skatować lub zabić, a kumple potwierdzą jego wersję wydarzeń. Ponieważ już było za późno, żeby do kogoś dzwonić, zrobiłam skrina wiadomości, będę działać jutro. Zaczęłam pakować jego rzeczy. Spakowałam mu wszystko z tej jego listy, łącznie ze szmatkami do kurzu, niech bierze i spier... Nie oddałam mu tylko narzędzi i innych rzeczy, które nigdy do niego nie należały. Wszystkie moje reczy, które nie były za duże gabarytowo, a miały sporą wartość (typu laptop, lustrzanka, biżuteria, czy markowe szpilki) wyniosłam do samochodu. Skończyłam o 3 rano i wtedy puściły mi nerwy. Zaczęłam strasznie płakać i nie mogłam się uspokoić. Sięgnęłam po ulotkę tego centrum kryzysowego i zadzwoniłam do nich (telefon czynny całą dobę). Przeprosiłam, że dzwonie o takiej porze, ale juz nie daję rady. Opowiedziałam jej o wszystkim i o tym, co ma być jutro, że sie boję i nie wiem, co robić. Pani zdziwiła się, że do tej pory nikt nie poinformował mnie o możliwości złożenia w sądzie wniosku o ochronę ofiar przemocy (wiąże się to z długoterminowym zakazem zbliżania oraz ochroną policyjną), podała mi numer telefonu do pani w sądzie, która się tym zajmuje, umówiła mnie na poniedziałek na osobistą rozmowę z pracownicą ośrodka, a na jutro doradziła, żebym zadzwoniła na komisariat i poprosiła, żeby wysłali policjanta, który wieczorem wejdzie ze mną do domu. Doradziła jeszcze wziąć adwokata, bo ten wniosek o ochronę wiąże sie z papierologią, więc adwokat się przyda, oraz zrobić drugą obdukcję, tym razem u ortopedy.

W piątek rano pojechałam do biura, zamknęłam się w pokoju i zaczęłam dzwonić. Najpierw do sądu - dzisiaj jest piątek, pani przyjmująca wnioski nie pracuje, umówili mnie dopiero na wtorek. No to telefon na policję. Mojej pani inspektor nie ma, bo jest piątek, rozmawia ze mną jakiś krawężnik. Opowiadam mu co i jak i proszę o pomoc wieczorem. Nie da się, bo procedury. Gdybym miała złożony wniosek o ochronę ofiar przemocy, to jak najbardziej, ale tak to nie. Mowie, że wniosek mogę złożyć dopiero we wtorek.
- To proszę zadzwonić we wtorek.
- A co mam zrobić dzisiaj wieczorem, jeśli mój mąż nadal będzie u mnie w mieszkaniu?
- Proszę być miła i go nie prowokować.

No Wujek Dobra Rada normalnie... Proszę jeszcze o sporządzenie notatki z mojego telefonu i przekazanie jej pani inspektor.

Następnie zadzwoniłam do adwokatki Hansa, żeby poinformować ją o wczorajszej wiadomości. Niestety jest niedostępna, bo piątek. Ale sekretarka przekaże informację i pani mecenas oddzwoni. Czekałam kilka godzin, nie oddzwoniła. Wściekłam się. Zadzwoniłam ponownie i zablefowałam. Powiedziałam sekretarce, żeby przekazała swojej szefowej, żeby ta przekazała swojemu klientowi, że złożyłam wniosek o ochronę, wieczorem wchodzę do mieszkania w policją i jego ma tam nie być.

Jeśli nadal tam będzie i wykona jeden fałszywy ruch, ma przeje*ane. Chyba podziałało, bo gdy wieczorem wróciłam do domu, mieszkanie było nie tylko puste, ale nawet posprzątane. Okazało się jednak, że oprócz rzeczy ze swojej listy, Hans wyniósł z mojego mieszkania jeszcze mnóstwo innych moich rzeczy, m.in. żelazko, deskę do prasowania, suszarkę do ubrań, aparat telefoniczny, czajnik, suszarkę do włosów, moje kapcie, książkę po polsku, którą właśnie czytałam, mój ulubiony kubek i parę innych. Sprytnie rozegrane: rzeczy o małej wartości materialnej, ale albo o wartości sentymentalnej, albo brak których utrudnia życie. Zdecydowałam, że nie będę oficjalnie zgłaszać kradzieży, bo się tylko ośmieszę, ale przy okazji następnej rozmowy z panią inspektor nie omieszkam o tym wspomnieć.

W sobotę odkupiłam sobie niezbędne sprzęty (jako pożegnalny prezent w poprzedniej firmie dostałam voucher do Media Markt, więc akurat się przydał), po czym zadzwoniłam do koleżanki, której mąż jest adwokatem (do tego mówi biegle po angielsku, co bardzo ułatwiłoby mi sprawę), czy byłby mi w stanie pomóc z wnioskiem. Jej mąż się zgodził, w poniedziałek wieczorem miałam przyjechać do niego do kancelarii i wszystko mu opowiedzieć.

W poniedziałek odbyłam rozmowę w ośrodku kryzysowym, która bardzo pomogła mi psychicznie. Pracownica opowiedziała mi dużo ciekawych rzeczy o mechanizmach działania przemocowców, kim najczęściej są, kogo wybierają na ofiary, dlaczego ofiary nie odchodzą oraz jak należy postępować ze sprawcą, a czego w żadnym wypadku nie robić - mianowicie, nigdy nie ustępować dla świętego spokoju, bo on nie da spokoju, jemu chodzi o pełną wygraną, całkowitą dominację i zniszczenie ofiary.

Jedynym sposobem przeciwstawienia się jest kontratak ze zdwojoną siłą i wzbudzenie w nim strachu. Inaczej się nie uda. No i że takie sprawy wbrew pozorom nie występują tylko "u patusów", ale najczęściej dotykają klasę średnią - pan korpodyrektor, mecenas czy doktor odreagowuje stresy lub chce się poczuć ważniejszy niż jest, robiąc z partnerki worek treningowy, a na zewnątrz taki uroczy człowiek, zawsze w garniturku i "dzień dobry" mówi.

Pomogła mi się też przygotować do rozmowy w sądzie, zwróciła uwagę, że urzędniczka jest tak wyczulona na potencjalne fałszywe oskarżenia, że przemagluje mnie na wszystkie strony, a ja muszę mówić bardzo konkretnie i jak najwięcej popierać dowodami (oprócz wyników obdukcji najlepiej jeszcze podrukować wszystkie wiadomości od niego, w których mi groził lub mnie szykanował).

Po rozmowie zaliczyłam jeszcze wizytę u ortopedy, dostałam opis obrażeń i plan leczenia, a po południu pojechałam do adwokata. Oprócz zajęcia się papierami związanymi z wnioskiem o ochronę, adwokat poinformował mnie jeszcze, że na czas separacji należy mi się od męża wyrównanie dochodów. Wg niemieckiego prawa, ponieważ koszty sądowe przy rozwodzie liczone są na podstawie łącznego dochodu obojga małżonków, podczas roku separacji strona zarabiająca więcej musi partnerowi co miesiąc przelewać nadwyżkę tak, aby obydwoje mieli ten sam dochód. Powiedział, że zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że Hans podczas trwania małżeństwa stosował przemoc ekonomiczną, nie powinnam mieć skrupułów, kasa należy mi się jak psu buda, mam mu przesłać odcinki pensji z ostatnich 12 miesięcy, on napisze do adwokatki Hansa, żeby przysłała jego odcinki pensji, wyliczy i wyśle wniosek do sądu. Brzmi dobrze. Honorarium musi niestety wyliczyć po cenach obowiązujących w kancelarii, ale zna moja sytuację, więc po znajomości rozłoży mi je na raty, albo zapłacę mu, jak dostanę wyrównanie dochodów.

W międzyczasie zadzwoniła do mnie pani inspektor, spytać jak poszło w piątek z wyprowadzką. Opowiedziałam jej całą sytuację. Ona na to, że widziała notatkę i krawężnik dostał solidny opie*dol, a jeśli chodzi o pozostałe kwestie, to powie mi tyle - mimo że nie chciałam wysyłać akt do prokuratury, ona i tak to zrobiła, bo "gnojek sobie za dużo pozwala".

We wtorek przeszłam "przesłuchanie" w sądzie. Wszystko opowiedziałam i dałam wszystkie możliwe dokumenty. Łatwo faktycznie nie było, ale dałam radę. Wiedząc, jak wrażliwi są Niemcy na tym punkcie i jak poważnie do tego podchodzą, nie omieszkałam dostarczyć również screena wiadomości, w której Hans pisał "Szkoda że was wszystkich podczas wojny nie zagazowaliśmy". Ze względu na jego groźby i moje poczucie zagrożenia, pani nadał mojemu wnioskowi pilny status. Mój adwokat wydobył również akta z prokuratury i dołączył do mojego wniosku. Później tego samego dnia napisał mi, że prawniczka Hansa przeprasza za jego zachowanie przy wyprowadzce, porozmawia z nim oraz jak najszybciej przyśle jego odcinki pensji. Jednak zamiast tego, po kilku dniach poinformowała nas, że zrezygnowała z pełnomocnictwa, gdyż z klientem absolutnie nie da się współpracować.

Po tygodniu przyszły dwa listy. W jednym było pismo z prokuratury, że umarzają postępowanie w obydwu sprawach - przeciwko Hansowi ze względu na niewystarczająco poważny charakter obrażeń u mnie, a przeciwko mnie (o jego palec, który mu miałam złamać rzutem walizką) ze względu na zbyt małe prawdopodobieństwo, że taka sytuacja w ogóle wystąpiła. Jedno i drugie było do przewidzenia. W drugim liście był wyrok sądu w sprawie mojego wniosku o ochronę. Akceptowany w całości! Ze względu na pilny charakter sprawy wyrok wydany zaocznie, Hans dostał półroczny zakaz zbliżania się do mnie oraz mojego mieszkania na odległość 100 m oraz zakaz jakiegokolwiek kontaktu pod groźbą kary 6 miesięcy do roku bezwzględnego więzienia lub 250 000 - 500 000 euro grzywny. Miałam ochotę oprawić ten wyrok w złote ramki. W końcu mogłam się poczuć bezpieczna.

Po chyba 2 tygodniach przyszły kolejne 2 listy, które zmąciły moją radość. List nr 1 - mój gin otrzymał wyniki mojej ostatniej cytologii i chciałby powtórzyć badanie lub ewentualnie wykonać biopsję, bo wykryto zmiany, które bardzo go niepokoją. List nr 2 - z sądu. Hans z nowym pełnomocnikiem odwołał się od wyroku, przestawiając historię, jak to niby przez cały czas trwania związku ja znęcałam się nad nim i miałam wybuchy agresji, na dowód załączając m.in zdjęcie z remontu łazienki w domu jego rodziców (wiadomo, jak wygląda łazienka podczas gruntownego remontu), opisując to jako przykład zniszczeń dokonanych przeze mnie w ataku furii. Tym razem odbędzie się rozprawa, termin wyznaczony na za 3 tygodnie (miała to być środa). Adwokat mnie pocieszał, że sprawa będzie wygrana, bo Hans pisze ewidentne bzdury.

Powtórzyłam cytologię, po dwóch tygodniach przyszły wyniki. W myśl prawa Murphy'ego - jak coś się s*a, to po całości - zmiany okazały się początkową fazą nowotworu. Konieczna będzie operacja. Nosz ku*wa mać! I co jeszcze ma mnie spotkać?! Na szczęście wcześnie wykryte, więc operacja może zakończyć temat. Jako że niemiecka służba zdrowia działa bez zarzutu, diagnozę dostałam w czwartek, a termin operacji został wyznaczony na następną środę. Bo w takich sprawach liczy się czas i nie ma na co czekać. Wszystko fajnie, tylko w przyszłą środę miała być rozprawa. Zadzwoniłam do adwokata, tłumaczę sprawę, pytam co teraz. Kazał mi iść na operację i wziąć zaświadczenie ze szpitala, które wyślemy do sądu. On w międzyczasie poinformuje sąd, że trzeba przełożyć termin.

Bardzo bałam się operacji (moja pierwsza w życiu), do tego doszedł problem, że musiałam znaleźć kogoś, kto mnie tam zawiezie, odbierze i będzie ze mną w domu do następnego dnia (taki wymóg). Samotnym osobom przysługuje taksówka na koszt kasy chorych oraz osoba do opieki, ale mi nie, bo formalnie miałam męża. To, że mąż miał zakaz zbliżania, nie miało znaczenia.

Udało mi się jednak dogadać z koleżanką i kolegą, pomogli. W klinice dostałam potrzebne zaświadczenie oraz L4 na 3 tygodnie, czyli do końca mojej umowy z dotychczasowym pracodawcą. Po operacji okazało się, że zrobiono ją zbyt zachowawczo, nie usunięto wszystkich zmian i trzeba będzie ją powtórzyć za jakieś 5 tygodni, jak się wszystko wygoi. Hmm… Za 3 tygodnie miałam zacząć nową pracę. I co tu robić. Pójście na 3-tygodniowe zwolnienie na samym początku na pewno nie zrobi dobrego wrażenia. Jeśli ich teraz uprzedzę, mogą rozwiązać ze mną umowę, ale jeżeli ich nie uprzedzę, tylko nagle zniknę, też mogą mnie zwolnić (niektóre firmy zwalniają pracowników za L4 podczas okresu próbnego). Zdecydowałam się jednak zadzwonić do HR i o wszystkim opowiedzieć. Spotkałam się z najbardziej empatyczną reakcją, jaką mogłam sobie wyobrazić. Kazali mi się niczym nie martwić, czekali na mnie 3 miesiące, poczekają jeszcze te 3 tygodnie, poza tym na jakich sku*wieli wyszliby, gdyby zwolnili pracownika w takiej sytuacji. Termin drugiej operacji wyznaczony, termin kolejnej rozprawy też, na kilka dni po zabiegu. W międzyczasie zaczęłam nową pracę. Tyłka nie urywała, ale przynajmniej była kilka stówek lepiej płatna niż poprzednia.

Nadszedł termin kolejnej operacji. W drodze do szpitala odebrałam mail od adwokata, że Hans próbował mnie zdyskredytować przed sądem, podważając zasadność poprzedniego zwolnienia lekarskiego (zaświadczenie od lekarza, który mnie operował, dostał jedynie sędzia, strona przeciwna dostała tylko informację o zwolnieniu lek.). W piśmie od jego adwokata stało, że mój lekarz rodzinny daje L4 każdemu, kto o to poprosi, nawet kiedy nie ma ku temu powodów, a ja bezczelnie to wykorzystałam, żeby wymusić przesunięcie rozprawy z powodu niekorzystnych dla mnie zeznań strony przeciwnej. Mój adwokat pisał jednak, że mam się tym, nie przejmować. W Niemczech zwolnienia lek. nikt nie ma prawa podważyć, sędzia wie, co mi jest, a Hans wyszedł na pieniacza i strzelił sobie w ten sposób w kolano. Jego adwokat, jak mój go poinformował o powodzie zwolnienia, bardzo przeprosił, jego klient wprowadził go w błąd. A tak w ogóle to Hans zmienił adres, już nie mieszka kątem u kolegi na drugim końcu miasta, tylko wynajął sobie mieszkanie w mojej dzielnicy, kilka ulic dalej. Jak miło…

Kilka dni później doszło do rozprawy. Ja przedstawiłam swoją wersję, potem Hans swoją. Pierdzielił farmazony, które mój adwokat obalał. W pewnym momencie zaczął tracić panowanie nad sobą, wrzeszczeć i ubliżać mi i mojemu adwokatowi. Po przesłuchaniu stron, sędzia podjęła decyzję, która wydała mi się dość dziwna. Stwierdziła, że w zasadzie trudno jest powiedzieć, która strona mówi prawdę, w związku z czym ona proponuje ugodę. Hansowi utrzyma wyrok (miał obowiązywać jeszcze niecałe 4 miesiące), ale za to ja też miałabym zakaz zbliżania się do niego. Oprócz tego każdy sam pokrywa koszty swojego prawnika. I czy się zgadzamy. Hans bardzo szczęśliwy i dumny z siebie zgodził się od razu. Ja niekoniecznie. Bo co to ma być? Nic nie zrobiłam, a też mam zostać ukarana.

Mój adwokat poprosił o chwilę przerwy i wyszedł ze mną na korytarz. Powiedział mi, że sędzia zastosowała bardzo sprytny manewr, zamiast utrzymać wyrok, od którego on w nieskończoność by się odwoływał, ciągając mnie po sądach, podeszła Hansa psychologicznie. Dała mu poczucie, że coś wygrał, dzięki czemu on zaraz bez problemu podpisze ugodę, podczas gdy nie dość, że nie wygrał nic – poszedł w końcu do sądu po to aby uchylić wyrok o zakazie zbliżania, a ten zostanie utrzymany - to jeszcze podpisując ugodę, odcina sobie możliwość apelacji. Jeśli chodzi o mój zakaz zbliżania do niego, to nie jest to wyrok, tylko umowa cywilna, więc mam czyste papiery, a przecież zbliżać się do niego i tak nie miałam zamiaru, więc co mi zależy. Jedyny minus dla mnie to ten, że muszę sama ponieść koszt honorarium. Tak więc, on mi radzi szybko wracać na salę i podpisać ugodę, zanim Hans i jego adwokat się zorientują, co się dzieje. Podpisaliśmy.

Mniej więcej w tym czasie wypłynął też ze sprawą o wyrównanie dochodów. Hans odmówił dostarczenia odcinków pensji, wyliczenie należnej mi kwoty zrobiliśmy z jego wyciągów z konta i rozliczenia podatkowego, których zapomniał zabrać przy wyprowadzce. Strona przeciwna odrzuciła nasze wyliczenie, argumentując na zasadzie "to nie jego ręka": wyliczenia są błędne, on wcale tyle nie zarabia, to znaczy zarabiał wcześniej, ale teraz już nie, zmniejszyli mu pensję, ale musimy uwierzyć na słowo, bo odcinków pensji nie udostępni, mimo że ma taki obowiązek. Do tego jeszcze, jak twierdzi, przekazuje co miesiąc 1000 euro swoim rodzicom, którzy są schorowani i znajdują się w niedostatku (mama owszem była schorowana, tata miał się zupełnie dobrze, finansowo stali świetnie, a kasę dawali co najwyżej oni jemu). Dowodów na alimentację biednych rodziców nie ma, bo pieniądze przekazuje w gotówce.

Egzekwowanie moich praw wiązałoby się zatem z koniecznością uzyskania sądowego nakazu przekazania odcinków pensji, udowodnieniem dobrej sytuacji materialnej jego rodziców i kolejną sądową przepychanką. Adwokat kazał mi podjąć decyzję, czy chce mi się walczyć. Należy mi się to wg prawa, ale skoro Hans gra nieczysto, walka będzie męcząca (Hans już na sali sądowej, kiedy wypłynął ten temat, zapowiedział, że prędzej mnie własnoręcznie zabije niż cokolwiek mi zapłaci), do tego jest spora szansa, że sędzia będzie w końcu miał dość i zarządzi ugodę, na mocy której on będzie musiał mi wypłacić tylko jakąś część należnej mi kwoty, a honorarium adwokata może być wyższe niż kwota, którą dostanę, więc na dobrą sprawę gra o pietruszkę. Zrezygnowałam, stwierdziłam, że nie ma to sensu.

Następne miesiące były bardzo nieciekawe. Najpierw lekarz poinformował mnie, że podczas drugiej operacji nadal nie udało się usunąć wszystkich zmian, ale że tych komórek zostało bardzo niewiele, to będziemy czekać, kontrolować sytuację i zobaczymy, czy znikają same, czy wręcz przeciwnie. Jeśli mój organizm poradzi sobie z nimi sam, mówimy o wygranej, jeśli nie, trzeba będzie pomyśleć o leczeniu. Czyli czekają mnie miesiące siedzenia na bombie i czekania na wyrok. On ze swojej strony radzi mi bardzo dbać o siebie, dużo odpoczywać oraz unikać stresów. Tak, oczywiście, już się robi - już ta sama sytuacja jest wyjątkowo mało stresująca, do tego Hansowi za parę miesięcy kończy się zakaz zbliżania i nie wiem, czego mogę się spodziewać, swoje honorarium za dotychczasową pracę adwokat wyliczył na kilka tysięcy, na co kompletnie nie było mnie stać, więc musiałam oprócz normalnej pracy, która okazała się niemożliwa do wykonania w 8 godzin dziennie i wymagała regularnych nadgodzin (niepłatnych rzecz jasna), podjąć jeszcze dodatkowe zlecenia, żeby móc go spłacić i jednocześnie mieć z czego żyć, bo z samej pensji nie dało rady.

Tak więc, wcale się nie przemęczam, mam mnóstwo czasu na odpoczynek, żadnych zmartwień i jestem zaje*iście spokojnym kwiatem lotosu na tafli jeziora... Lekką pociechę stanowił fakt, że Hans też nie mógł spać spokojnie, gdyż za każdym razem, kiedy przytrafiło się coś w mojej okolicy (włamanie do piwnicy z rowerami u mnie z bloku albo przejeżdżający samochód w nocy utrącił mi boczne lusterko), policja traktowała go jako pierwszego podejrzanego i za każdym razem zgarniała go na przesłuchanie, gdzie musiał się tłumaczyć.

I tak sobie kwitłam na tej tafli jeziora, aż któregoś dnia podczas zebrania w pracy straciłam przytomność. Nadmiar relaksu mnie chyba przytłoczył, zwłaszcza że w tym czasie przestał obowiązywać zakaz zbliżania. W szpitalu zrobili mi wszystkie możliwe badania, skłonili się w kierunku objawów psychosomatycznych i zaproponowali konsultację z psychiatrą, z której chętnie skorzystałam. Opowiedziałam jej, jak wygląda moje życie, o stresie, strachu, chorobie, przemęczeniu i problemach finansowych, które mnie przerastają. Stwierdziła, że tutaj antydepresanty ani terapia raczej nie mają zastosowania, gdyż moje problemy nie biorą się z wewnątrz, ale z "realnego świata", więc ona tu nic nie poradzi. Spytała mnie tylko, czy nie mam przypadkiem myśli samobójczych, ale odpowiedziałam, że nie, wprost przeciwnie, życzyłabym sobie, żeby ani nowotwór mnie kiedyś nie wykończył, ani mąż nie zaciukał.

Wtedy mój dobry kolega (który towarzyszył mi w szpitalu) postanowił zainterweniować i napisał do mojego przyjaciela z Irlandii, Michaela (poznaliśmy się na samym początku mojego pobytu i bardzo się polubiliśmy, zawsze mnie we wszystkim wspierał i był takim "dobrym duchem". Zdeklarowany gej, nawet aż przerysowany, postać bardzo ekstrawagancka, nie wszyscy go lubili, ja go uwielbiałam, on mnie też), opisał mu, co się ze mną dzieje i poprosił, żeby się ze mną skontaktował, bo chyba będzie potrzebny. Jestem w jakiejś ciemnej d*pie i trzeba mnie z niej wyciągnąć. Michael o niczym nie wiedział, bo ja w ogóle mało komu się zwierzałam z tego, co się dzieje. Nie chciałam nikogo obarczać swoimi problemami. Zadzwonił do mnie, opierdzielił, że nic mu nie powiedziałam i zapowiedział, że przyjeżdża na długi weekend. Zatrzyma się u jakiegoś swojego kolesia, a w ciągu dnia jest do mojej dyspozycji.

Przyleciał, spotkaliśmy się. Opowiedziałam mu całą sytuację. Wtedy on poinformował mnie, że zanim spotkał się ze mną, widział się z Hansem. Początkowo miał zamiar „dać mu w mordę”, ale potem sobie pogadali. I że wygląda na to, że w Hansie obudziło się coś na kształt sumienia. Podobno odkąd dowiedział się o mojej chorobie, bardzo się o mnie martwi, bardzo chciałby móc mi jakoś pomóc, coś dla mnie zrobić, tylko się boi, że jeśli wykona jakikolwiek gest, ja pójdę na policję i on pójdzie siedzieć (i bardzo dobrze!). Poza tym ponoć zrozumiał swoje błędy, bardzo żałuje, o wszystko obwinia siebie, i tak dalej pierdu pierdu... A tak w ogóle to Michael już umówił nas w trójkę na następny dzień, żebyśmy sobie pogadali, on w razie czego będzie mediował. Nie wiedziałam w tym momencie, czy jestem mu wdzięczna za próbę rozwiązana sytuacji, czy raczej mam ochotę go za to zamordować... Ale zgodziłam się wziąć w tym udział. Spotkaliśmy się następnego dnia, atmosfera jak można było przewidzieć bardzo sztywna, ale Hans zachowywał się jak zupełnie inny człowiek.

I od tej pory nastąpiła faktycznie duża zmiana w jego zachowaniu. Oddał mi nie tylko rzeczy, które wyniósł mi z mieszkania, ale również sam z siebie przelał mi większość kwoty, którą był mi winien z tytułu wyrównania dochodów (nie wiem, co mu się nagle stało, może próbował zagłuszyć wyrzuty sumienia, ale daje, to trzeba brać). W końcu mogłam do końca spłacić prawnika i nawet pojechać na krótkie wakacje, które bardzo były mi potrzebne. Hansa trzymałam na bardzo duży dystans, ale w końcu mogłam odpocząć psychicznie. Skończyły się moje największe problemy, mogłam odetchnąć i znowu cieszyć się życiem. Co nie pozostało też bez wpływu na moje zdrowie. Cytologia wykonana 3 miesiące później wyszła czysto. Byłam zdrowa. Jak tylko skończył się stres i poczucie zagrożenia, z całą resztą mój organizm poradził sobie sam. Czułam się, jakbym dostała nowe życie.

Powoli nadszedł czas, kiedy minął prawie rok on naszego rozstania i można było złożyć pozew rozwodowy. Hans zaproponował, że on złoży pozew i w ramach wyrównania rachunków, jako że nie oddał mi całej kwoty, jaka mi się należała, on sam pokryje koszty sądowe (miały wynieść około 500 euro, normalnie są do podziału między obydwie strony). Napisał mi to nawet w wiadomości. Zgodziłam się, złożyliśmy papiery do sądu. W treści pozwu było również napisane coś w stylu, że o koszty sądowe strony nie roszczą do siebie pretensji. W Niemczech przy rozwodach nie ma orzekania o winie, rozprawa trwała 15 minut, wszystko poszło bezproblemowo i formalnie odzyskałam wolność.

Jakiś miesiąc później Hans napisał do mnie, że zmienił zdanie i jednak mam mu zwrócić połowę kosztów czyli 247 euro. Bo tak. W dodatku już natychmiast i w gotówce, albo będzie źle. Wykonałam szybki telefon do prawnika, jak to wygląda od strony prawnej. No więc, to zdanie w pozwie rozwodowym jest standardowe i tak naprawdę nic nie znaczy. Oficjalna procedura jest taka, że powinnam mu połowę kosztów zwrócić. A że umawialiśmy się w inny sposób i mam to od niego na piśmie? Jeżeli nie podpisaliśmy umowy u notariusza, to miał prawo zmienić zdanie. Co on radzi? Jeśli nie ma ryzyka, że po tym będzie sobie do mnie rościł jeszcze jakieś pretensje finansowe, zapłacić i mieć spokój. Odpisałam Hansowi, że co prawda nie tak się umawialiśmy i czuję się oszukana, ale skoro nalega, to po wypłacie przeleję mu pieniądze. W tej chwili mu nie dam, bo nie mam. Jest połowa miesiąca, miałam inne wydatki i nie jestem w stanie wygospodarować takiej kwoty, nieprzewidzianej w budżecie. Ale po pierwszym na pewno mu oddam. On na to, że nie. Nie będzie czekał. Ma być teraz i to w gotówce, albo pożałuję, on mnie zniszczy i takie tam. Przestałam odpisywać.

Po wypłacie przelałam mu pieniądze na konto, przelew opatrzyłam stosownym opisem z numerem akt sprawy (żadnej gotówki, muszę mieć dowód). Kopię przelewu wysłałam mu whatsappem z informacją, że jutro powinien mieć pieniądze na koncie. On bardzo podziękował i przeprosił, że wcześniej tak o to cisnął.

Jakiś miesiąc później dostałam list z sądu. Wezwanie do zapłaty. Hans, po tym jak dostał mój przelew, poskarżył sie przez adwokata, że odmawiam zwrotu należnych mu pieniędzy. Zadzwoniłam do sądu, mówię, że pomyłka, że pieniądze są już dawno przelane, mogę im wysłać kopię przelewu. To swoją drogą, ale oni oprócz tego potrzebują oficjalne potwierdzenie od Hansa lub jego adwokata, że sprawa jest z ich strony zamknięta. Napisałam do Hansa, że co to ma k...a być. On zaczął się nieudolnie tłumaczyć, że adwokat wysłał za jego plecami, on nic o tym nie wiedział, ale on już napisał mail do adwokata, że sprawa jest zamknięta (taa, jasne). No to niech mi przyśle kopię tego maila. On nie może, bo mu właśnie zniknęła cała zawartość poczty. Kazałam mu przestać pie*dolić i wyjaśnić, dlaczego pozywa mnie o pieniądze, które już dostał. Na co on odpowiedział: bo miał ochotę mi dokopać. I będzie to robił za każdym razem, kiedy będzie miał możliwość. A teraz, mimo że dostał pieniądze, jeśli sąd się do niego zwróci z pytaniem, powie im, że ich nie ma, tylko po to, żeby narobić mi problemów.

Zrobiłam skriny całej rozmowy, od momentu jak proponuje, że sam opłaci koszty sądowe, poprzez zmianę zdania, pogróżki, podziękowanie za przelew po ostatnią wymianę wiadomości, dołączyłam kopię przelewu i pismo z wyjaśnieniem i wysłałam do sądu. Numer Hansa zablokowałam. Po tygodniu sąd odpisał, że zamknęli sprawę i przepraszają za zamieszanie.

Jakieś pół roku później napisał do mnie Michael, że zmarła matka Hansa, on bardzo cierpi i potrzebuje mojego wsparcia, a nie może się ze mną skontaktować. Do byłego teścia wysłałam bukiet kwiatów i kartkę z kondolencjami. Na jakąkolwiek empatię wobec Hansa się nie zdobyłam.

zagranica głównie sąd

Skomentuj (57) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 351 (409)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…