Jak dobrze mieć sąsiada...
Za młodu mieszkałam z rodzicami w bloku, na typowym osiedlu - przeżytku z poprzedniego systemu.
Blok był jednoklatkowy, czteropiętrowy, było w nim 20 mieszkań.
Ja z rodzicami mieszkałam pod numerem 3, na tak zwanym "wysokim parterze".
Bezpośrednio nad nami mieszkała rodzina lekarska, pani doktor stomatolog, jej mąż i bodajże dwóch dorosłych synów.
Większych problemów z nimi nie było, poza jednym: mieli bardzo mało sympatyczny zwyczaj trzepać wycieraczki, dywaniki i chodniczki przez balkon, przez co nasze kwiaty, a czasami i pranie wyglądały mało elegancko. Niestety, za rękę nikt ich nigdy nie złapał, więc tylko czasem trzeba było robić pranie po raz drugi...
Na nieszczęście dla sąsiadów pewnego pięknego i słonecznego dnia mój ojciec postanowił poopalać się na balkonie. Rozstawił leżak, rozebrał się do gatek i zapadł w drzemkę na słoneczku, z której to został wybudzony opadającym deszczem śmieci i okruchów.
Takiej wiązanki jaką puścił naszej dystyngowanej pani doktor to nie powstydziłby się przysłowiowy szewc czy inny marynarz... Nie chcę kłamać, ale chyba zawarte też w niej były różne groźby karalne dotyczące np wyrywania nóg z przyległych do nich części ciała. A że tatuś znany był jako nerwus i choleryk to podziałało.
Nastał błogosławiony spokój... Znów można było bez obaw wywiesić pranie... Kwiaty na balkonie odżyły...
Idylla trwała kilkanaście lat, ale jak wiadomo, nikt nie jest nieśmiertelny, i jednej późnej jesieni tacie się zmarło...
Wiosną następnego roku wyszłam sobie rano na balkon rozkoszować się kawą i śniadaniem na słoneczku i nagle słyszę z góry dźwięk trzepania chodniczka, a do mojej świeżo zaparzonej kawy sypią się okruszki...
Niestety, nie mam charakteru tatusia i nie potrafię urządzać awantur, zwiałam więc tylko z balkonu, podziwiając sąsiadów, że tyle lat chciało im się czekać na powrót do starych zwyczajów...
Za młodu mieszkałam z rodzicami w bloku, na typowym osiedlu - przeżytku z poprzedniego systemu.
Blok był jednoklatkowy, czteropiętrowy, było w nim 20 mieszkań.
Ja z rodzicami mieszkałam pod numerem 3, na tak zwanym "wysokim parterze".
Bezpośrednio nad nami mieszkała rodzina lekarska, pani doktor stomatolog, jej mąż i bodajże dwóch dorosłych synów.
Większych problemów z nimi nie było, poza jednym: mieli bardzo mało sympatyczny zwyczaj trzepać wycieraczki, dywaniki i chodniczki przez balkon, przez co nasze kwiaty, a czasami i pranie wyglądały mało elegancko. Niestety, za rękę nikt ich nigdy nie złapał, więc tylko czasem trzeba było robić pranie po raz drugi...
Na nieszczęście dla sąsiadów pewnego pięknego i słonecznego dnia mój ojciec postanowił poopalać się na balkonie. Rozstawił leżak, rozebrał się do gatek i zapadł w drzemkę na słoneczku, z której to został wybudzony opadającym deszczem śmieci i okruchów.
Takiej wiązanki jaką puścił naszej dystyngowanej pani doktor to nie powstydziłby się przysłowiowy szewc czy inny marynarz... Nie chcę kłamać, ale chyba zawarte też w niej były różne groźby karalne dotyczące np wyrywania nóg z przyległych do nich części ciała. A że tatuś znany był jako nerwus i choleryk to podziałało.
Nastał błogosławiony spokój... Znów można było bez obaw wywiesić pranie... Kwiaty na balkonie odżyły...
Idylla trwała kilkanaście lat, ale jak wiadomo, nikt nie jest nieśmiertelny, i jednej późnej jesieni tacie się zmarło...
Wiosną następnego roku wyszłam sobie rano na balkon rozkoszować się kawą i śniadaniem na słoneczku i nagle słyszę z góry dźwięk trzepania chodniczka, a do mojej świeżo zaparzonej kawy sypią się okruszki...
Niestety, nie mam charakteru tatusia i nie potrafię urządzać awantur, zwiałam więc tylko z balkonu, podziwiając sąsiadów, że tyle lat chciało im się czekać na powrót do starych zwyczajów...
Ocena:
185
(195)
Komentarze