Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#85661

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O przyjaźni damsko-męskiej. Historia rozpoczęła się kilka lat temu, podczas separacji z troskliwym misiem (historia #85632), jakoś niedługo po mojej drugiej operacji i rozprawie sądowej. Na jakiejś fejsbukowej grupie polonijnej poznałam Mareczka. Mareczek był właśnie w separacji z żoną, w trakcie walki o opiekę nad dzieckiem i chciał zasięgnąć informacji na temat procedur rozwodowych w Polsce i w Niemczech.

Jako że siedziałam w temacie, napisałam do niego, "powiedziałam, co wiedziałam" i wywiązała się rozmowa, która przebiegała tak miło i sympatycznie, że postanowiliśmy kontynuować ją osobiście. Popisaliśmy do siebie jeszcze przez kilka dni, aż doszłam w pełni do siebie i mogłam swobodnie wychodzić z domu, i umówiliśmy się na kolację.

Był to najlepszy wieczór, jaki spędziłam już od bardzo długiego czasu. Rozmawiało nam się świetnie, zresztą super było pogadać z kimś po polsku, Mareczek okazał się bardzo inteligentnym, przesympatycznym i bardzo zabawnym facetem. Od razu złapaliśmy wspólny język i zagadaliśmy się tak, że kiedy zamknięto restaurację, przenieśliśmy się do baru, a kiedy o 2 w nocy zamknięto bar, a my zorientowaliśmy się, że każdemu z nas uciekł ostatni pociąg do domu i musimy przesiedzieć do 5 rano na dworcu, nie przeszkadzało nam to w niczym, kontynuowaliśmy rozmowę.

Od tego wieczoru zaczęliśmy spędzać w swoim towarzystwie mnóstwo czasu. Oprócz aktualnie podobnej sytuacji życiowej łączyło nas podobne poczucie humoru, spojrzenie na życie, zainteresowania, graliśmy nawet na tych samych instrumentach, do tego on uwielbiał gotować, ja uwielbiam jeść, jednym słowem pełna sielanka. Była tylko jedna różnica. O ile ja traktowałam naszą znajomość w kategoriach wyłącznie koleżeńskich, on wydawał się liczyć na coś więcej. Tutaj hamowałam jego zapędy, jako że dla żadnego z nas naprawdę nie był to dobry moment na wchodzenie w nowy związek.

Za jakiś czas w przyszłości dlaczego nie, ale nie teraz. Nie, dopóki obydwoje nie uporamy się ze swoimi sprawami i nie pozamykamy poprzednich relacji. Do tego nie podobało mi się, w jaki sposób wypowiadał się o swojej (prawie) byłej żonie. Ok, czuł się skrzywdzony, toczyli wojnę, ja o swoim też się nie zawsze cenzuralnie wypowiadałam (złamane męskie przyrodzenia latały dość często), ale coś mi nie grało. Tych szmat i k…w było na mój gust za dużo. Albo musi dać sobie czas i uporać się z uczuciami, albo jest facetem, z którym można się przyjaźnić, ale lepiej nie wiązać, żeby uniknąć takich określeń pod moim adresem. Na obecną chwilę trudno powiedzieć, poczekamy, zobaczymy.

Mniej więcej w tym czasie podjęłam decyzję o rezygnacji z walki o wyrównanie dochodów oraz musiałam zacząć spłacać adwokata, na co nie starczało mi pensji, więc musiałam podjąć się dodatkowego zajęcia. Dostałam propozycję prowadzenia indywidualnych lekcji niemieckiego dla amerykańskich expatów (poziom podstawowy), z której chętnie skorzystałam. Ponieważ pierwszy raz udzielałam lekcji języka w tej konfiguracji, do każdych zajęć musiałam się przygotować, wyszukać materiały, napisać prezentację, wybrać ćwiczenia itd. Generalnie 2-3 godziny przygotowań do każdej lekcji. Dodatkowe zajęcie sprawiało mi przyjemność, pomagało domknąć budżet, ale znacznie ograniczało wolny czas.

W którąś niedzielę byłam umówiona z Mareczkiem. Mareczek miał pracować do 15, potem miał zadzwonić i mieliśmy się umówić na wieczór: zrobimy kolację, pogadamy, obejrzymy jakiś film. Około 14 zabrałam się za przygotowania do zajęć, mając plan popracowania do 18 i spotkania z Mareczkiem o tej godzinie. Ledwo usiadłam do komputera, dzwonek do drzwi. Mareczek. Dlaczego o tej porze, skoro byliśmy umówieni dopiero na wieczór? Bo się stęsknił i tak się nie mógł doczekać, że urwał się wcześniej z pracy i co sił w kołach przyjechał. A dlaczego się nie zapowiedział? Bo mi chciał niespodziankę zrobić, poza tym, on nie lubi tych pseudonowoczesnych zwyczajów, tego całego dzwonienia, anonsowania się i tak dalej, on to by chciał tak jak za dzieciaka, kiedy to się spontanicznie wsiadało na rower i jechało do kolegi.


Skomentowałam, że no cóż, czasy się od dzieciaka trochę zmieniły, mamy również jakby więcej na głowie oraz po to istnieją telefony, żeby z nich korzystać. No ale jak już jesteś, to wejdź. Usiedliśmy i doszło do wymiany zdań. Zaczęłam mu tłumaczyć, że miałam już w określony sposób zaplanowany dzień, przed spotkaniem z nim chciałam ogarnąć rzeczy do pracy, więc tak szczerze, ta jego niezapowiedziana wizyta trochę mi rozwaliła plany. Owszem, skoro już przyjechał, to spędzę z nim czas, ale plan musimy zmienić w ten sposób, że posiedzimy sobie teraz 2-3 godzinki, a potem on wróci do domu, a ja zabiorę do pracy. A na przyszłość prosiłabym jednak bez takich niespodzianek.

Mogę nie mieć czasu, może mnie nie być w domu, mogę mieć gości, a mogę też leżeć w wannie z maseczką na twarzy i zwyczajnie nie życzyć sobie odwiedzin. On, bardzo niezadowolony odparł, że nie widzi problemu. Jeśli nie będzie mnie w domu, to zadzwoni, że przyjechał i żebym wróciła, jeśli będę mieć gości, to się przyłączy i posiedzi z moimi gośćmi, jeśli nie będę mieć czasu, to go znajdę, ale jeśli będę siedzieć w wannie, to on tam "chętnie do mnie wskoczy hue hue". A poza tym to on uważa, że nie powinnam tyle pracować, bo on nie może patrzeć jak się zamęczam, mam sobie odpuścić te lekcje, po co mi tyle pieniędzy, jeśli będzie brakować na życie, to przecież mogę jeść u niego. On się chętnie mną zaopiekuje.

Może miał dobre zamiary, może faktycznie się stęsknił i chciał zrobić niespodziankę, może faktycznie się martwił, chciał pomóc, próbował znaleźć wyjście z sytuacji, ogólnie chciał dobrze, ale moje doświadczenia z poprzedniego związku spowodowały, że w głowie zaświeciły mi się czerwone światła i zaczęły głośno wyć syreny alarmowe.


Facet "zwala mi się niezapowiedziany na chatę", nie chce wyjść, nie przyjmuje do wiadomości słowa "nie" i próbuje mi narzucić, ile mi wolno pracować, zarabiać i jeść. A ja oczywiście po to się uwolniłam od jednego troskliwego misia, żeby się uzależnić finansowo od drugiego… Grzecznie, ale stanowczo wyjaśniłam, że nic z tego nie będzie.

Nie powiedziałam mu oczywiście, że wewnętrzna paranoja podpowiada mi, że istnieje teoretyczne prawdopodobieństwo, że może być psycholem, użyłam drugiego argumentu, że naprawdę nie czas na wchodzenie w związek, dla żadnego z nas. Nawet jeśli on uważa, że czuje się na to gotowy, to ja się nie czuję, a już szczególnie nie pod presją. Jedyne, co mogę mu na obecną chwilę zaoferować to przyjaźń, na nic więcej ma nie liczyć. A to i tak pod warunkiem, że będzie szanował moją przestrzeń i nie będzie mi narzucał swojej wizji, jak ma wyglądać moje życie. Więcej nie mogę mu w tej chwili zaoferować, bierze albo nie.

Mareczek najpierw spytał, ile jeszcze dokładnie tygodni, dni, godzin oraz minut potrzebuję, żeby być gotowa na związek z nim, a następnie użył mojego ulubionego argumentu, czyli, że gdyby był bogatym Niemcem, to na pewno nie miałabym takich oporów i że będąc Polakiem "nie jest wystarczająco dobrą partią dla księżniczki". Odpowiedziałam tylko, że albo rozmawiamy jak dorośli, albo drzwi są tam. Obraził się i wyszedł.

Przez tydzień się nie odzywał, po tygodniu zadzwonił i przeprosił za swoje zachowanie. Poniosło go, chyba od rozstania z żoną nie radzi sobie z emocjami, faktycznie, miałam rację, on też musi na razie dać sobie czas i pobyć sam ze sobą. Jeśli moja oferta nadal jest aktualna, on ją bardzo chętnie przyjmie. Oferta była aktualna. I muszę powiedzieć, że staliśmy się chodzącym dowodem na to, że bliska przyjaźń damsko-męska jest jak najbardziej możliwa. Spędzaliśmy ze sobą wolny czas, pomagaliśmy sobie we wszystkim, w każdej sytuacji mogliśmy na siebie liczyć, wspieraliśmy się w ciężkich chwilach, ale też jeździliśmy na wycieczki, chodziliśmy na koncerty i robili inne fajne rzeczy.

Nawet kiedy nadszedł czas, że każde z nas zaczęło chodzić na randki, opowiadaliśmy sobie wrażenia i udzielali nawzajem rad. I tak to trwało jakiś rok, półtora. Jedyną denerwującą cechą, którą u niego zauważyłam, było to, że był dość przewrażliwiony na swoim punkcie i czasami zdarzało mu się o coś obrazić, bez wyjaśnienia uciąć kontakt, po czym za jakiś tydzień-dwa zachowywać się, jakby nic się nie stało. Nie zdarzało się to często (góra 3 razy w ciągu półtora roku), więc nie przeszkadzało to jakoś specjalnie.

Nadszedł moment, kiedy obydwoje poznaliśmy "te jedyne" osoby i weszliśmy w związki. Tak się złożyło, że obydwa nasze związki na odległość. Mój facet mieszkał wówczas w swojej rodzinnej Szwecji, natomiast Edyta, dziewczyna Mareczka, mieszkała na północy Niemiec, pod duńską granicą i pracowała w Danii. Jako że w prawie każdy weekend albo odwiedzaliśmy swoich partnerów, albo oni odwiedzali nas, do tego każde z nas przechodziło ekscytację nowym związkiem, mieliśmy mniej czasu dla siebie nawzajem i relacja trochę się rozluźniła. Staraliśmy się jednak utrzymywać w miarę regularny kontakt.

Trzy miesiące później Mareczek zaskoczył mnie informacją, że Edyta się do niego wprowadza. Na moje pytanie, czy to aby trochę nie za szybko, odpowiedział, że ona też ponoć miała takie wątpliwości, ale on nie uznaje takiego "pie*dolenia się w tańcu", jakichś dojazdów, srazdów i dał jej wybór: albo się do niego przeprowadza i zamieszkują razem (on się nie przeprowadzi ze względu na dziecko), albo do widzenia (tu miałam deja vu, zupełnie jak mój były ze ślubem). Dziewczyna nie była pewna, jak sobie da radę ze znalezieniem pracy, bo co prawda zna biegle angielski i duński, ale niemieckiego ni huhu, a w jej pracy (wcześniej pracowała jako recepcjonistka oraz w obsłudze klienta) bez języka nie da rady.

Mareczek roztoczył przed nią wizję, jak to w Monachium praca leży na ulicy, wystarczy się tylko schylić, niemieckiego tez nie trzeb znać, z samym angielskim da radę, będzie dobrze. A w razie czego, on przecież zarabia i nie da jej zginąć, od tego przecież są partnerzy. Zasugerowałam mu jeszcze, że to jest poważna decyzja i nie powinien takich rzeczy na nikim wymuszać, ale stwierdził, że nic nie wymusił, ostateczną decyzję podjęli wspólnie. No i Edyta się przeprowadziła.

Po jej przeprowadzce okazało się, że rzeczywistość wcale nie była taka różowa, jak to Mareczek opowiadał. Pracy w zawodzie oczywiście nie znalazła, na sprzątanie czy wykładanie towaru na półki nie bardzo miała ochotę, ale za to urząd pracy przyznał jej zasiłek na rok oraz wysłał na intensywny kurs języka. Do tego dziewczyna zajmowała się hobbystycznie stylizacją paznokci (nie mogła się tym zająć "na pełny etat" ze względu na jakieś problemy zdrowotne), więc podłapała kilka klientek, żeby zarobić na swoje wydatki (większość kosztów życia wziął na siebie on) i jakoś im się to kręciło.

Za każdym razem, jak rozmawiałam z Mareczkiem, opowiadał, jaki jest szczęśliwy i że znalazł kobietę życia, że ma o kogo dbać, kogo rozpieszczać. Tylko przez długi czas nas sobie nie przedstawił. Nie wiem dlaczego. Poznałyśmy się dopiero pół roku po jej przeprowadzce. I szczerze mówiąc nie wiedziałam, co o niej myśleć. Nie odzywała się ani słowem, nie dało się z nią nawiązać kontaktu. Kiedy spotykaliśmy się w trójkę lub w czwórkę, potrafiła przesiedzieć cały wieczór w milczeniu.

Na zdane pytania odpowiadała półsłówkami. Mareczek jej z każdej strony nadskakiwał, ona siedziała jak głaz. Zaczęłam korzystać z jej usług "paznokciowych", stwierdziwszy, że dobry manicure nie jest zły (miała faktycznie talent), a niech sobie dziewczyna dorobi, ale nasze spotkania też ograniczały się do patrzenia na siebie w milczeniu lub monologów z mojej strony.

Ponieważ, mimo przyjaźni z Mareczkiem, cały czas miałam z tyłu głowy jego "wyskok" z początku znajomości, zastanawiałam się, na ile to milczenie wynika z charakteru i czy dziewczyna nie jest przypadkiem zastraszona. Próbowałam ją nawet wypytywać, kiedy byłyśmy same, czy wszystko na pewno jest w porządku, gdyby coś było nie tak, może mi śmiało powiedzieć, spróbuję pomóc, ale mnie zbywała, mówiąc, że nie rozumie o co mi chodzi, wszystko jest ok, Mareczek jest super facetem, a ona jest z nim bardzo szczęśliwa. No dobrze, chowam swoja paranoję do kieszeni, skoro jest ok, to nie będę się nieproszona wcinać w cudzy związek i doszukiwać w nim problemów, bo tylko namieszam i narobię sobie wrogów.

Po kilku miesiącach mój facet dostał ofertę bardzo dobrej pracy w Monachium i jako że byliśmy już razem dobrze ponad rok, podjęliśmy decyzję o wspólnym zamieszkaniu. On złożył wypowiedzeniem w pracy i zajęliśmy się tematem jego przeprowadzki (sprzedaż jego mieszkania, zorganizowanie miejsca u mnie na jego rzeczy, niekończące się dyskusje, co ma sprzedać, co zabrać, a co oddać/wyrzucić).

W ramach przygotowania mojego mieszkania, trzeba było odmalować pokój gościnny oraz kupić nowe meble, pasujące do tych, które on zabierał ze sobą. Opowiadaliśmy Mareczkowi o postępach, padło tez hasło, że kupujemy w IKEI tę dużą szafę PAX i będziemy musieli zamówić ekipę, która ją zmontuje, gdyż o ile z komodami poradzę sobie sama, to do szafy są potrzebne dwie osoby, a Gustav nie może przyjechać, gdyż będzie w tym czasie zajęty pakowaniem i sprzedażą mieszkania. Na to Mareczek zareagował słowami, że mamy nie wydawać bez sensu kasy, on nam to chętnie poskręca, pomaluje pokój, w ogóle wszystkim się zajmie, w końcu od tego są przyjaciele. My na to, że bardzo się oczywiście cieszymy, jesteśmy bardzo wdzięczni, ale czy jest pewien, bo to będzie naprawdę kupa roboty. Ależ oczywiście, nie ma żadnego problemu.

Ponieważ bardzo chcieliśmy się zrewanżować za przysługę, Mareczek zaproponował, żeby Gustav zaprosił go na kolację do pewnej restauracji, za którą on już od dawna wodził oczami, a zawsze miał pilniejsze wydatki. No nie ma sprawy. Stanęło na tym, że w najbliższą sobotę Mareczek i ja odwalamy robotę, a Gustav po przeprowadzce zaprasza nas na steki z wołowiny wagyu i dobre wino.

W sobotę, kiedy mieliśmy zająć się pokojem i szafą, Mareczek przyjechał dopiero o 15, bo coś tam. Jako że czas naglił, wzięliśmy się od razu do pracy, uwinęliśmy się z malowaniem, po czym zabraliśmy się za szafę. Przez półtorej godziny powyciągał części i śrubki z paczek, przestudiował instrukcję, wkręcił kilka śrubek i stwierdził, że musi iść, bo jest umówiony. Jak to? A co szafą? Przecież mieliśmy to dzisiaj zrobić, przecież byliśmy umówieni, przecież obiecał. On nie zdawał sobie sprawy, że to tyle roboty, wk…a go wkręcanie tych śrubek, ma dość, weźcie sobie ekipę z Ikei zamiast się nim wysługiwać.

No chwila kolego. Po pierwsze, do rozgrzebanej szafy już nam żadna ekipa nie przyjedzie, bo to się załatwia w momencie kupna, poza tym mieliśmy taki zamiar, to nas wyśmiałeś i uparłeś się, że zrobisz to sam. Zadeklarowałeś się, to dotrzymaj słowa i rób. No dobra, dzisiaj już co prawda musi jechać, ale ok, przyjedzie jutro i skończy. W niedzielę przyjechał sfochowany, nie odezwał się do mnie ani słowem, podłubał przy szafie, po czym stwierdził, że to pie*doli i wyszedł. Na szczęście korpus był postawiony, środek zrobiłam już sama, drzwi pomógł mi zawiesić sąsiad.

Mareczek przestał się odzywać. W międzyczasie widziałam się z Edytą (po skręcaniu mebli paznokcie wymagały reanimacji). Wydawała się być w bardziej towarzyskim nastroju niż dotychczas, pochwaliła się, że w końcu, po roku bezrobocia, udało jej się dostać pracę i to taką, jaka chciała. Wspomniała też, że Mareczek ma żal, że go wykorzystałam i potraktowałam jak darmową siłę roboczą. Do tego twierdzi, że on nic takiego nie proponował, wszyscy źle słyszeli, wymusiliśmy to na nim. Podsumowała to słowami: "sama wiesz, on ma trochę trudny charakter".

Tuż po przeprowadzce Gustava, Mareczkowi foch widocznie przeszedł, bo uradowany do nas zadzwonił, no jak tam po przeprowadzce, jak się szafa spisuje, kiedy na te kolację idziemy, jak to się nie odzywał, nie no zabiegany po prostu był, wcale nie był obrażony, wydaje się nam. Gustav stwierdził, że obiecał mu tę kolację, to chodźmy. Spotkaliśmy się, atmosfera jak dawniej, tzn. Mareczek tryska humorem, błyszczy elokwencją, zabawia towarzystwo, Edyta się nie odzywa.

Przez następny miesiąc-dwa widzieliśmy się w czwórkę jeszcze ze dwa razy, aż któregoś dnia zadzwonił do mnie Mareczek, zanosząc się płaczem. Czy możemy się spotkać, bardzo mnie w tej chwili potrzebuje. Miałam akurat wolne, więc pojechałam do niego. Wyglądał jak kupa nieszczęścia. Rozstali się z Edytą, wyprowadziła się. Powód? Zdradziła go, w dodatku wybrała tego drugiego, jakiegoś głupiego kundla. A on ją tak kochał, złamała mu życie. Tu popłynął stek wyzwisk pod jej adresem, że szmata, suka, on jej tak ufał, a ona tak się skundliła i tak dalej.

Trudno mi było tutaj zabrać stanowisko, nie znałam dziewczyny, nie nawiązałyśmy za bardzo kontaktu, nie wiem, co nią kierowało, czy szukała wrażeń, czy była nieszczęśliwa, czy w ogóle przyczyna rozstania nie była zupełnie inna, a Mareczek ściemnia. Kilka dni później Edyta w ogóle przysłała mi swoje nagie zdjęcia bez żadnego komentarza, co też mnie skołowało. Czy szukała atencji, czy wysyłała do kogoś innego i przez pomyłkę poszły do mnie, o co chodzi. Było mi zbyt niezręcznie ją na ten temat zagadać, ona tematu też nigdy nie poruszyła. Jedyne, co na razie mogłam zrobić, to pocieszać Mareczka i spróbować zorganizować mu czas, żeby zajął czymś myśli. Strasznie cierpiał i był mi go bardzo żal.

Po jakimś czasie Edyta napisała do mnie i spytała, czy nadal chciałabym przyjść do niej na manicure. Zgodziłam się, raz, że była w tym dobra, a dwa, może uda mi się poznać jej wersję, co tam się stało. Spotkałyśmy się i stanęła przede mną zupełnie inna dziewczyna.

Uśmiechnięta, rozgadana, szczęśliwa, jak nie ten człowiek. Wyglądała pięknie, rozkwitła. Usta się jej nie zamykały, jedyne, o czym nie chciała mówić, to o Mareczku. Zamknęła temat i nie chce do tego wracać. Parę rzeczy zaczęło mi się układać w całość, ale dziewczyna nie chce nic mówić, to nie będę cisnąć. Od tej pory spotykałyśmy się raz w miesiącu, robiła mi paznokcie, gadałyśmy o pupie Maryni. Głębszej więzi między nami jednak nie było, temat Mareczka też nie był poruszany.

Za to Mareczek powoli zaczynał się robić nie do wytrzymania. "Radykalizował się w poglądach" i zaczynał bić od niego coraz silniejszy incel vibe. Może nie do końca incel, bo powodzenie u kobiet jak najbardziej miał, ale zaczął pałać nienawiścią do całej płci przeciwnej i każdą jej przedstawicielkę karać za swoje życiowe niepowodzenia. Na przykład, umawiał się z dziewczynami, takimi naprawdę 9 lub 10/10 (a wybredny był bardzo), uwodził je, po jakimś czasie randkowania zapraszał do siebie, tam: kolacyjka, świece, wino, muzyka, lądowali w łóżku, po czym jak tylko pozbawił dziewczynę ubrań, wynajdywał jej szybko jakiś defekt (za mały biust, zbyt płaski tyłek, blizna po wyrostku, krzywy mały palec u nogi), po czym z obrzydzeniem w głosie je o tym informował i kazał natychmiast opuścić jego mieszkanie.

Na moje pytanie, "co ty odpier…", czym to tłumaczył? Bo szmaty musza znać swoje miejsce w hierarchii. Do tego zaczął toczyć jakąś wojenkę z byłą żoną, polegającą na tym że np.. Kiedy kupiła dziecku nowe buty, na co on nie wyraził zgody, próbował podać ją do sądu. Nas z kolei próbował przekonywać, że toksycznie na siebie oddziałujemy i powinniśmy się natychmiast rozstać, a w ogóle to związki są przereklamowane. Ponieważ próby przemówienia mu do rozsądku skutkowały jedynie fochem, ograniczyłam kontakt i zaczęłam wycofywać się z tej znajomości.

Jakoś przed zeszłorocznymi świętami (bodajże na początku grudnia), Mareczek zamówił sobie coś przez internet, jakiś śpiwór, taki z górnej półki. Ponieważ zamawiał z polskiego sklepu, musiał podać polski adres do wysyłki. Jako że sam nie wybierał się do Polski na święta, a ja tak, poinformował mnie, że wysłał na adres mojej mamy i czy ja byłabym tak miła i mu go przywiozła. Nie mógł spytać w momencie zamawiania, bo był środek nocy, dlatego informuje po fakcie. Skoro już zamówił, to mu przywiozę. Powiadomiłam mamę, paczka doszła.

W połowie grudnia dostałam od Mareczka wiadomość głosową, w której z dumą opowiadał, jak to Finanzamt (urząd podatkowy) niechcący przysłał list do Edyty na jego adres. "I jemu się ten list tak niechcący otworzył i niechcący przeczytał, że Edyta ma niedopłacony podatek za zeszły rok, po czym niechcący mu się podarł i wyrzucił na śmietnik. Ups, taka z niego niezdara, i przez to głupia suka nie zareaguje w terminie na pismo i będzie mieć na głowie komornika. Taki prezent gwiazdkowy od niego hue hue hue chrum".

Zagotowało się we mnie. Można mieć do kogoś żal z powodu złamanego serca, ale pewnych rzeczy się nie robi. Zadzwoniłam do Edyty i mówię, czego się dowiedziałam i żeby się szybko kontaktowała z Finanzamtem, a przede wszystkim dała im swój nowy adres. Ona na to, że o wszystkim wie, Finanzamt nowy adres ma od dawna, szybko zdał sobie sprawę z pomyłki i już się z nią skontaktował. A skoro widzi, że może mi zaufać, to czy możemy się spotkać, coś mi opowie.

I opowiedziała. I wyszło na to, że moje początkowe obawy względem Mareczka nie były jednak paranoją. Miałam pełną rację. Kiedy tylko przeprowadziła się do niego i okazało się, że jest bezrobotna i zależna od niego finansowo, zaczął ją gnoić. To, co zostawało jej z zasiłku po opłaceniu kursu językowego, musiała oddawać jemu w ramach dokładania się do czynszu i rachunków. Z tym że kwota, którą od niej pobierał, połowę czynszu i rachunków znacznie przewyższała (o czym dowiedziała się dopiero teraz ode mnie).

Paznokciami zaczęła sobie dorabiać, żeby w ogóle mieć co jeść, bo produktów Mareczka nie wolno jej było dotknąć. Podczas spotkań towarzyskich milczała, gdyż Mareczek kategorycznie zabronił jej rozmawiać z jego znajomymi, bo to "nie jej liga". Oprócz tego regularne wyzwiska, poniżanie, odcinanie internetu, zabieranie telefonu i ogólnie cały pakiet "psychol plus". Przechodziła mniej więcej to, co ja z moim byłym, z tym że była z znacznie gorszej sytuacji, gdyż była w obcym miejscu, bez pracy, bez znajomości języka, bez rodziny (rodziców już nie miała, a jej siostra mieszkała w Danii i miała swoje problemy), bez znajomych i jakiejkolwiek nadziei na wyrwanie się z tej sytuacji. Wtedy, kiedy ja wypytywałam ją, czy wszystko na pewno jest w porządku, nawet zbierała się w sobie, żeby mi opowiedzieć, co przechodzi, i poprosić o pomoc, ale doszła do wniosku, że ja w końcu jestem jego koleżanką, a nie jej i za bardzo się bała, że ja mu wszystko powiem, a on będzie się mścił, więc zdecydowała się udawać, że wszystko jest dobrze. Trochę więcej odwagi nabrała, kiedy dostała pracę i miała perspektywę niezależności finansowej.

A o co chodziło z ta zdradą i jak to Mareczek nazywał "skundleniem się"? O kundla właśnie, w dosłownym znaczeniu. Edyta miała psa. Takiego małego, słodkiego kundelka, miała go już ponad 10 lat i świata poza nim nie widziała. I Mareczek był zazdrosny. Do tego stopnia, że któregoś wieczoru, a właściwie nocy zażądał, że jako "dowód miłości" ona ma się tego psa pozbyć. I to nie oddać komuś czy do schroniska, ale teraz natychmiast wyrzucić na ulicę. Bo jaśnie pan żąda.

Tego było dla nie za dużo. Pierwszy raz w życiu mu odmówiła. On nie mógł tego przeżyć i w środku nocy na ulicę wyrzucił ją. Noc spędziła w samochodzie, potem udało jej się podnająć pokój u jakiegoś dawnego znajomego jej siostry, który przypadkiem okazał się mieszkać w okolicach Monachium i mieć spore mieszkanie. Mareczek z zemsty najpierw nie chciał oddać jej rzeczy, a potem włamał się jej na różne konta (poczta, Facebook itd.), pozmieniał hasła i porozsyłał do jej znajomych jej nagie fotki, które kiedyś (jeszcze w dobrych czasach) jej zrobił (no to już wszystko jasne, dlaczego je dostałam).

Na policję tego nie zgłaszała. Bo się wstydziła, poza tym chciała uniknąć potencjalnych kontaktów z Mareczkiem z sądzie. Przechwycenia jej listu też nie chce zgłaszać, zależy jej tylko na świętym spokoju i żeby zapomnieć o tym człowieku. Zresztą niedługo wyprowadza się z Monachium, nie chce tu mieszkać, nic jej tu dobrego nie spotkało, wraca do Danii i zaczyna nowe życie.

Kilka dni później musiałam podjechać do Mareczka zwrócić mu jakąś wkrętarkę czy coś (nie pamiętam już, co to było, w każdym razie było zbyt duże i ciężkie, żeby odesłać pocztą). Z obawy, że mogę stracić panowanie nad sobą, nie chciałam się z nim wdawać w dyskusję, chciałam oddać mu tylko to coś i wyjść. Jednak mnie ubiegł, pytając: "i jak, dostałaś moje nagranie? Fajnie ją załatwiłem, szmatę jedną hue hue". W tym momencie, jak to mówią, strzelił mnie jasny c…j.

Nastąpił wybuch w stylu Gesslerowej rzucającej garnkiem z okrzykiem "Czy ty jesteś k…a normalny?!!!" Wygarnęłam mu, ze rozmawiałam z Edytą, że o wszystkim wiem, jakie jej piekło urządził, że jest skończonym przyrodzeniem, a na koniec, że muszę go rozczarować, ale z jego nikczemnego planu nic nie wyjdzie, bo Finanzamt od razu zorientował się z pomyłką. On patrzył na mnie z coraz większym niedowierzaniem, w końcu wydusił, że jeszcze nikt go nigdy tak nie rozczarował. Myślał że się przyjaźnimy, a tu taka zdrada, taki nóż w plecy. Jak ja mogłam, taki doskonały plan mu zepsuć. Czyli nic do niego nie dociera, taki jest przekonany o swojej zaje*istości.

Dodałam jeszcze, że powinien się mocno stuknąć w czoło i zamiast się martwić niewyjściem planu, powinien się raczej modlić, żeby dziewczyna na policje nie poszła, bo to co jej zrobił jest nie tylko czystym sk…wysyństwem, ale również złamał kilka paragrafów (m.in. nielegalna eksmisja, włamanie się na konta, rozsyłanie nagich zdjęć, przechwycenie korespondencji urzędowej) i jak będzie miał sprawę karną, do tego była żona pozbawi go praw do dziecka, to mu dopiero plan nie wyjdzie. Jako że on tylko uparcie powtarzał, jak to go zdradziłam, wbiłam nóż na przemian w plecy lub w serce i ze nigdy mi tego nie wybaczy, stwierdziłam, że dalsza dyskusja nie ma sensu i wyszłam.

Minęły święta i Nowy Rok, nadszedł czas zbierać się z Polski z powrotem do Niemiec. Z Mareczkiem od ostatniej rozmowy nie mieliśmy kontaktu, i dobrze. Pakujemy się do samochodu, w tym momencie moja mama przypomina nam, że leży u niej pudło z tym nieszczęsnym śpiworem. Hehe, no tak, zapominałam… Szczerze mówiąc, miałam największą ochotę go tam po prostu zostawić i niech się Mareczek sam martwi, jak go odebrać i robi sobie wycieczkę.

Mój facet jednak mnie przekonał, żebyśmy po pierwsze nie wciągali mojej mamy w ten cały konflikt, bo on będzie jeszcze jej tyłek zawracał, a poza tym, może mu przyjść do głowy oskarżyć nas o kradzież, i po co nam to. Weźmy, dajmy mu i niech znika z naszego życia. Z tym że nie będziemy mu się narzucać, poczekamy, aż sam się skontaktuje.

Na kontakt od Mareczka nie trzeba było długo czekać. Ledwo wróciliśmy, przyszedł sms: "masz mi przywieźć moja własność do domu jutro punktualnie o 13". Na pewno, już biegnę. Może jeszcze frytki do tego. Nie odpowiedziałam. Następnego dnia o 13:30 przyszedł kolejny sms: "Nie rozumiesz po polsku? Wyraźnie zażądałem przywiezienia mi śpiwora o 13. Masz już pół godziny spóźnienia". Tym tonem nie będziemy rozmawiać, nie odpowiedziałam. Wieczorem Gustav zaproponował, że on mu odpisze. Napisał mniej więcej, że udało mu się mnie przekonać, żeby zabrać ten jego śpiwór z Polski i oszczędzić mu niepotrzebnych wyjazdów, ale widząc w jaki sposób on się z nami komunikuje i jak okazuje swoją wdzięczność za wyświadczoną mu grzeczność, bardzo żałuje swojej decyzji.

My nie mamy obowiązku niczego mu przywozić do domu, śpiwór może odebrać od nas z mieszkania. W najbliższy weekend proponujemy niedzielę po 17. Mareczek odpisał, że nie ma pojęcia, za co miałby okazywać jakąkolwiek wdzięczność "zdrajcom i kapusiom", ale przyjedzie w niedzielę po odbiór. Przyjechał, ja nawet nie wychodziłam z pokoju, bo nie miałam ochoty go oglądać, Gustav dał mu śpiwór i tak na wszelki wypadek kazał pokwitować odbiór.

Następnego dnia, kiedy wróciłam z pracy, Gustav z uśmiechem na ustach powiedział, że nie uwierzę, jaką wiadomość dostał właśnie od Mareczka. Pokaż. Wiadomość była po niemiecku, którym Gustav posługuje się słabo, więc może była to jakaś próba dowartościowania się, a brzmiała mniej więcej: "Drogi Gustavie, mówiłeś coś o okazywaniu wdzięczności. Pozwól zatem, że swoją wdzięczność okażę ci w ten sposób, że nie powiem ci, do czego twojej dziewczynie potrzebny jest związek z tobą. Podpowiem ci tylko, że nie mam tutaj mowy o żadnych uczuciach, a jedynie o cwaniactwie i wyrachowaniu.

Nie powiem ci również, że osoba, którą uważasz za partnerkę, jest naprawdę zwykłą k…ą, zresztą jak wszystkie Polki, której celem życia jest wyrwanie bogatego frajera, którego może wrobić w dziecko, a potem rzucić pracę i wieść wygodne życie na jego koszt. Ze swojej strony mogę tylko życzyć ci szczęścia, bo będzie ci bardzo potrzebne, a może raczej zdrowego rozsądku, bo widzę, że kompletnie go nie masz. Pozdrawiam, Mareczek". Wow, popłynął, naprawdę popłynął…

Patrzyłam z niedowierzaniem i spytałam Gustava, czy coś mu na to odpowiedział. On na to z jeszcze większym uśmiechem: "tak, zobacz co. Napisałem po szwedzku, niech teraz on się pomęczy z tłumaczeniem". Odpowiedź brzmiała: "Drogi Mareczku, żyję na tym świecie parę lat dłużej niż ty i myślę, że skoro do tej pory doskonale dawałem sobie radę bez twoich światłych rad, to będę sobie nadal świetnie radził bez nich. A jeśli chodzi o szczęście, to biorąc pod uwagę, co który z nas w życiu osiągnął, to raczej ja powinienem życzyć go tobie. Pozdrawiam serdecznie, Gustav". Mareczek chyba poradził sobie z tłumaczeniem, bo zaraz zablokował nas oboje. I tak zakończyła się nasza przyjaźń.

Postscriptum. Kilka miesięcy później, jadąc z pracy, zobaczyłam Mareczka idącego chodnikiem (mieszka niedaleko mojej pracy). Po eleganckim stroju i róży trzymanej w dłoni domyśliłam się, że idzie na randkę (czyt. polować na kolejną ofiarę).

Wcześniej tego dnia lał bardzo intensywny deszcz, a że jezdnia była z tym miejscu dość nierówna, powstały dość głębokie kałuże. I kiedy mijałam Mareczka, tak samo jak jemu niechcący otworzył się, przeczytał i podarł list, mnie się tak zupełnie niechcący wjechało z dużym impetem w kałużę, obryzgując go od stóp do głów brudną wodą. Ups, niezdara ze mnie…

zagranica

Skomentuj (86) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 404 (474)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…