O tym jak wpakowałam się na minę podnajmując pokój. W myśl tego, że każdy dobry uczynek zostanie prędzej czy później ukarany, wyświadczywszy pewnej osobie przysługę, zetknęłam się chyba z największą w moim życiu dozą, nie wiem… cwaniactwa? Tupetu? Bezczelności? Chyba wszystkiego naraz, w dodatku połączonego z głupim uporem. Wszystko na szczęście skończyło się dobrze, ale kosztowało mnie sporo nerwów i trochę wyleczyło z pomagania "biedactwom w potrzebie". Uprzedzam, że będzie bardzo długo, trochę absurdalnie i "malinowo".
W czasie, kiedy po rozstaniu z byłym znalazłam się w tarapatach finansowych i szukałam dodatkowego źródła dochodu, podsuwano mi pomysł, żeby podnająć jeden pokój w mieszkaniu. Bo mieszkanie spore, jeden pokój stoi praktycznie nieużywany, a odciążyłoby mnie to finansowo. Ale że miałam opory przed przyjmowaniem pod dach zupełnie obcej osoby, a wszyscy znajomi mieli gdzie mieszkać, do tego podłapałam fuchę z lekcjami języka, temat upadł. Wrócił jednak jakiś czas później.
Wiosną 2016 do firmy, w której pracowałam doszła nowa dziewczyna. Ze względu na spore wizualne podobieństwo (z twarzy) do pewnej gwiazdki filmów dla dorosłych, nazwę ją Mia. Mia urodziła się w kraju leżącym na terytorium Azji, jednak już od wczesnego dzieciństwa mieszkała w Niemczech. Miała niemieckie obywatelstwo, znała perfekcyjnie język i była bardzo "zeuropeizowana".
Na kraj pochodzenia wskazywało w zasadzie tylko nazwisko i egzotyczna uroda. Przydzielono jej stanowisko w moim dziale, miałyśmy ze sobą blisko współpracować. Dziewczyna okazała się mądra, pracowita, ogarnięta, a przy tym sympatyczna i szybko zaskarbiła sobie sympatię reszty działu.
Mnie również bardzo dobrze się z nią pracowało. Trochę gadałyśmy prywatnie, opowiadała mi o sobie, jak jej rodzina znalazła się w Niemczech, co robi obecnie i takie tam. Opowiadała również, że jest w związku z jakimś facetem, mieszkają w jego domu, nawet nie tak daleko ode mnie, ale że nie wie, czy coś z tego będzie, bo coś tam im się nie układa.
W sierpniu tego samego roku wybierałam się na 2 tygodnie na urlop i potrzebowałam, żeby ktoś pod moją nieobecność podlał mi kwiatki, wyjął pocztę ze skrzynki, przewietrzył mieszkanie i tak dalej. Ponieważ moja zaufana sąsiadka Polka też w tym czasie wyjeżdżała, a pozostałym sąsiadom w życiu nie zostawię kluczy do mojego domu (moi sąsiedzi są zresztą tematem na osobną historię), spytałam koleżankę, czy nie stanowiłoby dla niej problemu raz na parę dni podjechać do mojego mieszkania i podlać kwiatki.
Odpowiedziała, że nie ma sprawy, nawet się cieszy, bo będzie mogła pobyć z dala od swojego faceta, bo się kłócą i ogólnie źle się dzieje. Zaproponowałam jej, że jeśli potrzebowałaby przenocować, zostawię jej czystą pościel w pokoju gościnnym. Bardzo serdeczne podziękowała, wyrażając nadzieję, że nie będzie to potrzebne.
Kiedy wracałam z urlopu, Mia napisała do mnie, o której będę, bo jest problem i chce pogadać. Po przybyciu na miejsce zastałam ją u mnie w mieszkaniu zapłakaną. Okazało się, że między nią i jej facetem doszło do jakiejś grubszej inby, w efekcie której rozstali się i ponieważ dom był jego własnością, z dnia na dzień znalazła się bez dachu nad głową. Spytała, czy może kilka dni przenocować, dopóki sobie nie znajdzie jakiegoś tymczasowego lokum. Nie wyrzucę jej przecież na ulicę, powiedziałam, że nie ma sprawy.
Od poniedziałku zaczęła intensywne poszukiwania, ale póki co bezowocnie, co było zresztą do przewidzenia. Problem z mieszkaniami w Monachium polega na tym, że nie dość, że są bardzo bardzo drogie, to jest ich za mało (w przypadku wolnego mieszkania organizowany jest kasting, na który przychodzi kilkunastu kandydatów, z których właściciel wybiera tego, który mu najbardziej odpowiada.
Tańszą opcją jest wynajęciu pokoju, ale tam z różnych względów nie zawsze jest możliwość zameldowania się, co z kolei powoduje problem, skąd wziąć meldunek), co powoduje, że dachu nad głową można szukać od kilku tygodni do kilku miesięcy. Przemyślałam sprawę i stwierdziłam, że w sumie, jeden pokój stoi prawie nieużywany, dodatkowy grosz mi się przyda, obie mamy taki styl życia, że więcej nas w domu nie ma niż jesteśmy, więc w drogę sobie nie będziemy przesadnie wchodzić, do tego dziewczynę już w miarę znam, wrażenie robi dobre, poza tym jeśli będzie się chciało pogadać, będzie do kogo "gębe otworzyć".
Zaproponowałam jej, że może się na jakiś czas u mnie zatrzymać. Oczywiście z zastrzeżeniem, że nie jest to opcja na stałe, ma sobie cały czas szukać czegoś nowego, z tym że bez ciśnienia, nie musi brać na siłę czegoś bez sensu, typu podnajęcie pokoju w czyimś mieszkaniu socjalnym i konieczność kupowania na lewo meldunku.
Ona bardzo się ucieszyła i obiecała że oczywiście, jak tylko znajdzie coś sensownego, już jej nie ma. Dogadałyśmy się co do czynszu. Ponieważ warunki w pokoju do luksusowych raczej nie należały (10m2, do tego zagracony moimi rzeczami), oprócz tego nie chciałam przekroczyć kwoty wolnej od podatku, zaproponowałam jej kwotę wynoszącą mniej więcej 1/4 wszystkich opłat, jakie ponoszę za mieszkanie (już z mediami, kablówką, internetem itd.), na którą ona ochoczo przystała.
Na koniec zrobiłam trochę miejsca na jej rzeczy. W pokoju była rozkładana kanapa, czterodrzwiowa szafa, w której trzymałam rzeczy, w których aktualnie nie chodziłam, typu zimowe kurtki latem, biurko, regał z książkami, które nie mieściły mi się w dużym pokoju oraz narożna szafa, w której trzymałam m.in. odkurzacz, deskę do prasowania, suszarkę do ubrań i tym podobne rzeczy. Powynosiłam zimowe ciuchy do piwnicy, robiąc jej miejsce w szafie i opróżniłam te szafkę narożną, żeby miała gdzie trzymać inne swoje rzeczy. Zaproponowałam jeszcze powynoszenie książek do innych pokoi, ale nie chciała. Stwierdziła, że jest lepiej niż dobrze, swoich rzeczy nie ma dużo, więc miejsca jej wystarczy i w zasadzie jedynym "mankamentem" mojego mieszkania jest spora odległość do centrum, ale to ją przynajmniej zmotywuje, żeby szybko znaleźć coś swojego.
Przy okazji rozmowy z właścicielką mieszkania poinformowałam ją, że na jakiś czas zatrzymała się u mnie znajoma, dopóki nie znajdzie sobie mieszkania. Właścicielka nie miała z tym problemu, nawet pomogła Mii się zameldować. Jedyna wątpliwość, którą miałam ja, to czy w sytuacji, że pracowałyśmy biurko w biurko, a teraz miałyśmy jeszcze razem mieszkać nie zdarzy się, że prędzej czy później pokłócimy się o jakąś bzdurę i cały układ szlag trafi. Ale już na jesieni dostałam propozycję przejścia do innej firmy, więc problem rozwiązał się jakby sam.
Mieszkało nam się dobrze. Ona miała dach nad głową, ja dodatkowy dochód. Nie było między nami jakiejś wielkiej przyjaźni w stylu psiapsiółeczek, które malują sobie nawzajem paznokietki, oglądając komedie romantyczne. Oczywiście, czasem obejrzałyśmy razem film, poszłyśmy na imprezę czy pogadały, co u której słychać, ale poza tym każda z nas miała raczej swoje życie, swoje sprawy i swoich znajomych. Ja w tygodniu albo pracowałam do późna, albo byłam w delegacji, część weekendów spędzałam u mojego faceta w Szwecji, ona z kolei po pracy chodziła na te kastingi mieszkaniowe albo wychodziła gdzieś ze swoimi znajomymi, a weekendy też często jej nie było (zaczęła spotykać się z facetem, który mieszkał w Danii i regularnie go odwiedzała), więc w sumie mało się widywałyśmy. Ona nie miała specjalnie motywacji, żeby intensywnie szukać nowego lokum, ja jej też przesadnie nie wyganiałam.
I tak zleciało do końca lutego 2017. Któregoś dnia Mia wróciła uradowana do domu i oznajmiła, że w końcu udało jej się znaleźć lokum. Jej znajomi wyjeżdżają na 2 lata do UK i mogą podnająć jej mieszkanie. Mieszkanie jest ładne, bliżej centrum i ma w miarę niski czynsz, bo znajomi wynajmują je już od wielu lat. Może się tam wprowadzić 1 czerwca.
W połowie kwietnia zadzwoniła do mnie właścicielka mieszkania, mówiąc, że sąsiedzi donieśli jej, że koleżanka nadal u mnie mieszka i że chyba się źle zrozumiałyśmy. Ona nie miała nic przeciwko temu, żeby zatrzymała się u mnie na jakiś czas, ale mówią co jakimś czasie, miała na myśli kilka tygodni, a nie miesięcy i życzyłaby sobie, żeby jednak jak najszybciej się wyprowadziła. Mieszkanie z partnerem to co innego, ale na "komunę" ona się nie zgadza. Przeprosiłam i powiedziałam, że koleżanka znalazła już mieszkanie i zostaje jeszcze tylko do końca maja. Ok, właścicielka zadowolona. Opowiedziałam koleżance o rozmowie, potwierdziła, że od czerwca jej nie będzie i mam się nie stresować.
W maju nie było mnie w domu przez większość czasu (3 długie weekendy, na które wyjeżdżałam, a pomiędzy nimi kilka wyjazdów służbowych), ale pod koniec miesiąca z zaskoczeniem zauważyłam, że Mia wcale nie zaczęła się pakować. Nie miała, co prawda, wielu rzeczy, ale kiedy 30 maja nadal nie zabrała się za temat, zaniepokoiłam się. Napisałam do niej, na który dzień planuje wyprowadzkę, ale nie otrzymałam odpowiedzi.
Na noc nie wróciła. 31 maja musiałam wyjechać, wróciłam 1 czerwca, jej rzeczy nadal były w mieszkaniu. Dzwonię do niej, odrzuca połączenie. Napisałam jej wiadomość, że bez żartów, byłyśmy umówione, że miała się do dzisiaj wyprowadzić, co ona odstawia. Jej odpowiedź ścięła mnie z nóg. Poinformowała mnie, że z tamtego mieszkania już dawno temu zrezygnowała i zostaje u mnie tak długo jak będzie chciała, że rozmawiała z adwokatem, zna swoje prawa i mogę ją cmoknąć. Po czym zablokowała mój numer.
Koło 22 wróciła do domu z jakimś kolesiem i mówi, że musimy pogadać. No raczej na pewno musimy. Koleś przedstawia się, że ma na imię Dennis (nazwiska nie podał) i jest jej pełnomocnikiem. Spytałam ją, co to ma być. Od lutego opowiadała, jak to się końcem maja wyprowadza, nic nie wspomniała na temat zmiany planów, a teraz nagle odstawia coś takiego. Ona na to, że w ogóle nie przypomina sobie takiej rozmowy, nigdy nic nie wspominała na temat innego mieszkania i nie wie, o czym ja mówię.
Na to dość agresywnie odezwał się Dennis, że jeśli nie mam nic na piśmie, to niczego jego klientce nie udowodnię, on ją uświadomił na temat niemieckiego prawa najmu i przysługujących jej praw w ramach ochrony najemcy. Wypowiedzenia umowy najmu ode mnie oni nawet nie przyjmą, jedynie od właścicielki mieszkania, z co najmniej trzymiesięcznym okresem wypowiedzenia, ale to tylko w sytuacji, jeśli do tego mieszkania ona wprowadzałaby się sama, ale nawet wtedy on znajdzie odpowiednie paragrafy, żeby wypowiedzenie odrzucić, ergo jego klientka zostanie tu tak długo jak będzie chciała, nawet na zawsze.
Poza tym, mam kategoryczny zakaz podejmowania jakichkolwiek rozmów bezpośrednio z jego klientką, cała komunikacja ma odbywać się pisemnie przez prawników. Mia wtórowała mu, powtarzając raz po raz jak to "zna swoje prawa".
Kiedy otrząsnęłam się z pierwszego szoku i pozbierałam szczękę z podłogi, przerwałam Dennisowi wywód, zażądałam od niego kopii pełnomocnictwa, bo bez tego jest dla mnie wyłącznie przydupasem mojej lokatorki i nie widzę najmniejszego powodu, dla którego mam z nim cokolwiek uzgadniać oraz poprosiłam o wyjaśnienie, jak etyka zawodu ma się do nachodzenia kogoś w domu po godz. 22 i krzyczenia na niego. Dennis nic nie odpowiedział, zamknęli się z Mią w jej pokoju i sądząc po odgłosach dochodzących zza ściany, przez resztę wieczoru odbierał honorarium. Rano znalazłam na stole jego wizytówkę - doradca finansowy.
Noc oczywiście spędziłam bezsennie, nie mogąc się doczekać poranka. Z samego rana zadzwoniłam do prawnika z prośbą o radę (mam ubezpieczenie prawne, w ramach którego mam m.in. darmowe telefoniczne porady prawne od dyżurującego adwokata). Pani przekazała mi bardzo dobrą informację, że to wcale tak nie działa, jak się Dennisowi wydaje. Jedyne, co się zgadza, to faktycznie, umowa ustna o użyczenie komuś miejsca do spania również jest prawnie obowiązującą umową najmu, od której obowiązuje pisemne wypowiedzenie. Reszta wygląda całkiem inaczej.
Po pierwsze, umowa została nawiązana między mną a nią, więc wypowiedzenie musi wyjść ode mnie. Właściciel mieszkania nie jest stroną w umowie i nie ma nic do tego. A po drugie, ochrona lokatora, o której mówił Dennis, dotyczy wynajmu całego mieszkania oraz bodajże nieumeblowanego pokoju. Wówczas faktycznie, wynajmujący musi dać najemcy co najmniej trzymiesięczne wypowiedzenie oraz podać konkretną przyczynę rozwiązania umowy. W przypadku umeblowanego pokoju (pokój liczy się jako umeblowany, jeśli znajduje się w nim, coś do spania, szafa, lampa, stolik lub biurko i krzesło), ta ochrona nie obowiązuje. Okres wypowiedzenia wynosi 2 tygodnie (najemca musi je dostać 14 dni przed końcem miesiąca) oraz nie trzeba podawać żadnej przyczyny.
Pani podyktowała mi tekst wypowiedzenia, podparty odpowiednimi paragrafami i doradziła, żeby wysłać je listem poleconym za potwierdzeniem wrzucenia do skrzynki (od "normalnego" listu poleconego różni się on tym, że nie wymaga podpisu odbiorcy, jako dowód dostarczenia wystarczy powiedzenie, że został wrzucony do skrzynki. Ta opcja wykorzystywana jest zwykle m.in. w korespondencji sądowej, żeby uniknąć sytuacji, że ktoś specjalnie nie będzie odbierał poleconych). Przestrzegła mnie jeszcze, żeby mi przypadkiem nie przyszło do głowy wyrzucić jej rzeczy z mieszkania i zmienić zamki, bo to jest nielegalne i mogę sobie narobić problemów. Gdyby lokatorka odmówiła opuszczenia mieszkania, pani kazała mi znaleźć sobie adwokata na miejscu, gdyż możliwe, że konieczne będzie postępowanie eksmisyjne. Licząc, że do tego nie dojdzie, napisałam wypowiedzenie i wysłałam list.
6 czerwca Mia wyjęła list ze skrzynki. Wieczorem spytała, czy możemy porozmawiać. Ze łzami w oczach przeprosiła za swoje zachowanie, tłumacząc, że ostatnio sobie nie radzi, bo stres w pracy, bo rozstała się z Duńczykiem, gdyż okazało się, że ma kilkuletnie dziecko, a ona przecież nie będzie się dzielić jego pieniędzmi z jakimś bachorem, w związku z czym ma złamane serce i tym podobne pierdu pierdu, i wszystko ja przerasta. Ale do rzeczy. Dostała wypowiedzenie i oczywiście ma zamiar się do niego zastosować, ma tylko jedną prośbę. Ona rozumie, że umeblowany pokój i tak dalej, ale czy nie mogłabym w drodze wyjątku zgodzić się na przedłużenie okresu wypowiedzenia do końca sierpnia i dać jej te "ustawowe 3 miesiące". Obiecuje, że 31 sierpnia na 200% się wyprowadzi. Ja na to, że chyba sobie żartuje. Bardzo brzydko mnie oszukała i jej nie wierzę. W dodatku zamiast porozmawiać jak normalny człowiek, nasłała na mnie jakiegoś dziwnego typa. Jeżeli ma prośbę o przedłużenie okresu wypowiedzenia, niech mi ją da na piśmie, zobowiąże się pisemnie do bezwarunkowej wyprowadzki do 31 sierpnia, a ja się wtedy ewentualnie zastanowię ("zastanowię" to znaczy pogadam z prawnikiem, co ma większy sens - pójść jej na ręke czy bawić się w eksmisję). Żadnych umów "na gębę" nie będę już z nią zawierać, bo się do nich nie stosuje. Pokiwała głową, zgodziła się i powiedziała, że w najbliższych dniach da mi swoją prośbę na piśmie.
Tydzień później dała mi dwa pisma. Żadne z nich nie było jednak prośbą o przedłużenie okresu wypowiedzenia. W pierwszym odrzuciła wypowiedzenie jako bezpodstawne, motywując to tym, że pokój absolutnie nie może zaliczać się jako umeblowany, gdyż (uwaga!) znajdująca się w nim rozkładana kanapa jest niewygodna, a reszta mebli się jej nie podoba. W drugim piśmie poinformowała mnie o zmniejszeniu sobie czynszu o połowę, ponieważ:
- Mieszkanie jest zbyt daleko od centrum, co stanowi dla niej poważny dyskomfort
- Pokój jest zdecydowanie za mały i przez to ma ograniczoną przestrzeń życiową.
Łóżko jest niewygodne, co już zresztą poruszyła w pierwszym piśmie.
- Moja obecność w mieszkaniu ją stresuje, ogranicza jej wolność i sprawia, że czuje się szykanowana
Nasunęłoby się pytanie, że skoro jej aż tak źle, to co tu jeszcze robi. Wie, gdzie są drzwi.
Stwierdziłam, że nie dam rady sama "kopać się z koniem" i potrzebny będzie prawnik. Umówiłam się na rozmowę w kancelarii, opowiedziałam prawnikowi sytuację, pokazałam pisma i pytam, co teraz. Przeczytawszy pisma, adwokat zrobił efektownego facepalma i mówi, że widać, że ktoś jej doradza, bo sama sobie dziewczyna tego nie wymyśla, ale raczej nie jest to profesjonalny adwokat, tylko prędzej jakiś kolejny Dennis, bo doradza jej bez sensu. A więc, on zacznie od tego, że napisze jej przypomnienie o wypowiedzeniu. Może jak dziewczyna dostanie oficjalne pismo z kancelarii, to zmięknie. Jeśli nie, pozostaje nam pozew do sądu w sprawie eksmisji. Dwie dobre wiadomości są takie, że raz, ponieważ pobierany przeze mnie czynsz jest symboliczny, wartość sporu jest niewielka, więc honorarium adwokata wyszło całkiem tanio, a dwa, sprawa do wygrania "w cuglach", więc i tak na koniec mam bardzo duże szanse odzyskać wszystkie koszty. Tylko trzeba się uzbroić w cierpliwość. W razie ewentualnych pretensji właścicielki mieszkania również jestem kryta, gdyż jestem w stanie udowodnić podjęcie wszystkich dozwolonych prawem kroków w celu rozwiązania sytuacji. Jedyna zła wiadomość, to że dopóki tam mieszka, nie wolno mi jej zabronić przyjmowania gości, co było trochę niekomfortowe, gdyż od czasu Dennisa, prawie co noc spał u niej inny facet.
Adwokat, zgodnie z zapowiedzią wysłał pismo, na co Mia odpowiedziała mu, że, w skrócie, może jej nagwizdać, ona nie ma zamiaru się wyprowadzać i nikt jej nie zmusi. Ewentualnie może najwcześniej jakoś na jesieni, ale jeszcze nie wie, zresztą jest to wyłącznie jej dobra wola. Czyli mamy koniec czerwca, ona nadal u mnie mieszka i nie zanosi się, żeby miało się to zmienić. Adwokat podjął decyzję, że trzeba iść do sądu, gdyż dalsza komunikacja z nią jest bezcelowa. Poza tym dziewczyna zachowuje się tak irracjonalnie, że nie da się zrozumieć jej sposobu myślenia ani przewidzieć jej kolejnych kroków. Sami nic nie wskóramy. Pozew napisany, korespondencja dołączona, wszystko wysłane. Teraz sąd musi wysłać pozew do Mii, ona musi odpowiedzieć i zapadnie decyzja o wszczęciu postępowania.
Początkiem lipca Mię odwiedził jakiś facet, John, Amerykanin, wiek 55 plus. Podobno mężczyzna jej życia, z którym była kiedyś w związku, potem urwał im się kontakt przez dzielącą ich odległość, ale ona nie przestała go kochać i teraz mogą do siebie wrócić, ona jest taka szczęśliwa i żebym ja na 2 tygodnie opuściła mieszkanie i nie zakłócała swoja obecnością ich sielanki. Popukałam się w głowę i odpowiedziałam, że co prawda zgodnie z prawem nie mogę jej zabronić odwiedzin, ale jedyną osobą, która to mieszkanie opuści jest ona i to szybciej niż jej się wydaje.
Facet przyjechał w czwartek wieczorem. W piątek rano Mia poszła do pracy, ja miałam pracować z domu. Wchodzę do dużego pokoju, a przy stole siedzi John, obłożony trzema laptopami. Zwracam mu uwagę, żeby z łaski swojej zmienił pomieszczenie, gdyż ja tu teraz chciałam pracować. On, wpatrzony w ekran laptopa, ucisza mnie machnięciem ręki. Nie, tak się nie będziemy bawić. Pytam, czy mówię niewyraźnie, bo prosiłam go o opuszczenie pokoju, bo będzie mi przeszkadzał w pracy. On na to, że on też pracuje, czy ja sobie w ogóle zdaję sprawę z kim mam do czynienia, on jest dyrektorem generalnym jakiejś tam firmy "w samej Hameryce" i jego praca jest na pewno ważniejsza od mojej, więc powinien mieć pierwszeństwo, i co ja sobie w ogóle wyobrażam wydając mu polecenia. Zresztą mieszkanie przecież należy do jego dziewczyny, ja tam tylko tymczasowo pomieszkuję i on jako jej potencjalny partner ma większe prawo w nim przebywać niż ja. Odpowiedziałam, że muszę go niestety rozczarować, ale mieszkanie bynajmniej nie należy do jego dziewczyny, a do kogoś zupełnie innego, wynajmuję je ja (tu pokazałam mu swoja umowę najmu), a jego dziewczyna podnajmuje w nim tylko pokój, zresztą na obecną chwile robi to nielegalnie i toczy się przeciwko niej postępowanie eksmisyjne. Poza tym, skoro jest bardzo ważnym panem dyrektorem z Ameryki, to chyba stać go na hotel i nie musi nieproszony zwalać się na głowę obcym ludziom, którzy jego obecności sobie nie życzą i wycierać się na kanapie wśród kilkunastu innych Dennisów, Mikkelów, Mustafów, Makumbów i innych kochasiów we wszystkich kolorach tęczy, których "jego dziewczyna" obficie sobie tutaj sprowadza. John przeprosił, powiedział, że nie zdawał sobie sprawy, co złego to nie on, spakował się i wyszedł. Z tego jak wściekła Mia była po powrocie do domu, wywnioskowałam, że chyba niechcący zakończyłam jej związek z miłością jej życia i bardzo mi było z tego powodu wszystko jedno.
W pierwszej połowie lipca wyjechałam na dwutygodniowy urlop. W drodze powrotnej odebrałam mail od adwokata, który mnie bardzo zaskoczył. List z sądu do Mii wrócił do nadawcy z adnotacją, że odbiorca nie mieszka pod tym adresem. Mój facet ucieszył się, że laska wyprowadziła się sama i problem się zakończył, ale ja nie byłam tak optymistyczna i węszyłam jakiś wałek. I miałam rację. Kiedy wróciłam do domu, lokatorka nadal tam przebywała i nic nie wskazywało na plany wyprowadzki.
W poniedziałek rano udałam się na pocztę. Trafiłam na pracownika, z którym dość często miałam kontakt i kojarzył mnie z nazwiska. Spytałam go, jak mogło dojść do tego, że list polecony z sądu wysłany na adres c/o*, gdzie moje nazwisko widnieje i na domofonie, i na skrzynce, mógł wrócić z adnotacją, że nikt taki tam nie mieszka. Pan na to, że kojarzy sytuację, bo kilka dni temu jakaś pani przyniosła list z sądu, wysłany na adres c/o z moim nazwiskiem, mówiąc, że znalazła go u siebie w skrzynce. Pokazałam mu zdjęcie Mii i spytałam, czy była to może ta pani. Tak, dokładnie ta. No to wszystko jasne. Przekazałam informacje adwokatowi, on powiedział, że powiadomi sąd. Sąd podejmie kolejną próbę dostarczenia pozwu, jeśli znowu będzie bezskuteczna, następnym krokiem będzie dostarczenie osobiście przez komornika w domu lub w miejscu pracy.
Początkiem sierpnia zobaczyłam w skrzynce kolejny list z sądu adresowany do koleżanki. Zrobiłam zdjęcie i wysłałam do adwokata na dowód, że został dostarczony pod dobry adres. Poinformowałam również Mię, że w skrzynce czeka na nią list i jeśli ten też odeśle, to komornik narobi jej wstydu w pracy, więc osobiście nie radzę. Kilka dni później wyjechałam na tydzień do Polski. Tam zastał mnie mail od adwokata, że Mia znalazła sobie tymczasowe lokum i wyprowadziła się, a klucze oddała jemu w kancelarii. Dołączona była jej odpowiedź na pozew, w której informowała, że znalazła dach nad głową od połowy sierpnia u innej znajomej z pracy, o czym podobnież mnie informowała na piśmie już od czerwca a ja podobnież wyraziłam zgodę na jej pobyt u mnie od tego czasu (tu załączone było pisemko niby ode mnie, z podrobionym moim podpisem, tzn. nawet nie zadała sobie trudu żeby mój podpis umiejętnie sfałszować, podpisała się po prostu moim nazwiskiem, swoim charakterem pisma), pozew jest w związku z tym bezpodstawny i stanowi atak na tle rasowym oraz próbę zaszczucia jej osoby. Przez moje szykany ona w ogóle przeszła załamanie nerwowe i musiała spędzic kilka tygodni w szpitalu (nie wiem niby kiedy???). Pytam adwokata, co teraz, czy w związku z tym, że się wyprowadziła wycofujemy pozew. On na to, że nie, postępowanie się toczy, raz że na wypadek, gdyby jej strzeliło do głowy z powrotem się wprowadzić, powinnam mieć wyrok na piśmie, a dwa, chodzi o zwrot moich kosztów, który będzie mi przysługiwał po wygranej. Adwokat wysłał jeszcze do sądu krótkie wyjaśnienie, w którym poinformował o fałszowaniu mojego podpisu.
Za jakiś czas przychodzi pismo z sądu, termin rozprawy wyznaczony na koniec września. Tydzień przed rozprawą dostaję informacje, że Mia poprosiła o przesunięcie terminu, z powodu niewystarczającej ilości czasu na znalezienie sobie adwokata. Rozprawa przesunięta na koniec października. Końcem października przychodzi pismo, że rozprawa przesunięta na koniec listopada, gdyż Mia przysłała zwolnienie lekarskie.
Końcem listopada dochodzi do rozprawy. Stawiamy się ja z adwokatem oraz adwokatka Mii. Samej Mii nie ma, adwokatka informuje, że przysłała zwolnienie lekarskie i prosi o kolejne przesunięcie rozprawy. Sędzia nie wyraża zgody, stwierdza, że obecność pełnomocnika wystarczy. Najpierw ja opowiadam swoją wersję, a potem sędzia oddaje głos adwokatce Mii. Ta zaczyna tłumaczyć, że doszło do jakiegoś nieporozumienia, gdyż jej klientka od początku zgodziła się z wypowiedzeniem, prosząc tylko o przedłużenie wypowiedzenia do końca sierpnia. Sędzia jej przerywa, mówiąc, że ma przed sobą odpowiedź jej klientki, w której wyraźnie jest napisane, że wypowiedzenie odrzuca, z powodu niewygodnego łózka. Oraz kolejne pismo, w którym informuje mojego adwokata, że może jej nagwizdać, bo ona nie zamierza się wyprowadzać. Pani adwokat tłumaczy dalej, że jej klientka co prawda jest obywatelką Niemiec, ale jest obcego pochodzenia, niemiecki nie jest jej językiem ojczystym i z powodu bariery językowej być może trochę się niefortunnie wyraziła i pisząc o odrzuceniu wypowiedzenia (dwukrotnie), tak naprawdę miała na myśli jego przyjęcie i prośbę o przedłużenie.
W tym momencie sędzia zachował się chyba bardzo nieprofesjonalnie i niezgodnie z powagą urzędu, gdyż parsknął śmiechem. Poinformował panią, że on rozumie, że rolą adwokata jest bronienie interesów klienta, ale nawet wciskanie kitu ma jakieś granice, a to, co ona opowiada w tej chwili, obraża jego inteligencję. I w ogóle kończmy ten cyrk. Wyrok przyjdzie pocztą w ciągu 2-3 tygodni, a on składa zawiadomienie do prokuratury w sprawie fałszowania podpisu. Rozprawa zakończyła się po 20 minutach.
Przyszedł wyrok, sprawę oczywiście wygrałam. Dziewczyna dostała oficjalny nakaz natychmiastowej eksmisji oraz musiała zwrócić mi wszystkie poniesione przeze mnie koszty (koszty sądowe plus honorarium adwokata).
Epilog. Kilka tygodni temu widziałam się z paroma koleżankami z tamtej firmy. Dowiedziałam się, że w tamtym czasie Mia oczywiście obrobiła mi tyłek, opowiadając, jak to ją z dnia na dzień wyrzuciłam na ulicę i prosiła inne osoby o możliwość noclegu. Wszyscy jej współczuli, ktoś się zlitował i ją przygarnął. Wycięła mu ten sam numer. A potem kolejnej osobie i kolejnej. Ponieważ w firmie była duża rotacja pracowników i ciągle dochodził ktoś nowy, a dziewczyna umiała robić dobre wrażenie i była ogólnie lubiana, nie miała większych problemów z urobieniem kolejnych osób, żeby udzieliły jej dachu nad głową. Kiedy ludzie w końcu zaczęli się nawzajem przed nią ostrzegać, odeszła z firmy.
*adres c/o - w Niemczech nie ma numerów mieszkań, a na skrzynce i dzwonku znajduje się nazwisko głównego najemcy (lub właściciela mieszkania), więc by móc wysłać list do kogoś, kto podnajmuje mieszkanie/pokój, dodaje się przy nazwisku głównego najemcy „c/o”. Czyli na przykład:
Mia bin Piekieladen
c/o Crann Berry
Piekielstrasse 10
66666 Piekielstadt
W czasie, kiedy po rozstaniu z byłym znalazłam się w tarapatach finansowych i szukałam dodatkowego źródła dochodu, podsuwano mi pomysł, żeby podnająć jeden pokój w mieszkaniu. Bo mieszkanie spore, jeden pokój stoi praktycznie nieużywany, a odciążyłoby mnie to finansowo. Ale że miałam opory przed przyjmowaniem pod dach zupełnie obcej osoby, a wszyscy znajomi mieli gdzie mieszkać, do tego podłapałam fuchę z lekcjami języka, temat upadł. Wrócił jednak jakiś czas później.
Wiosną 2016 do firmy, w której pracowałam doszła nowa dziewczyna. Ze względu na spore wizualne podobieństwo (z twarzy) do pewnej gwiazdki filmów dla dorosłych, nazwę ją Mia. Mia urodziła się w kraju leżącym na terytorium Azji, jednak już od wczesnego dzieciństwa mieszkała w Niemczech. Miała niemieckie obywatelstwo, znała perfekcyjnie język i była bardzo "zeuropeizowana".
Na kraj pochodzenia wskazywało w zasadzie tylko nazwisko i egzotyczna uroda. Przydzielono jej stanowisko w moim dziale, miałyśmy ze sobą blisko współpracować. Dziewczyna okazała się mądra, pracowita, ogarnięta, a przy tym sympatyczna i szybko zaskarbiła sobie sympatię reszty działu.
Mnie również bardzo dobrze się z nią pracowało. Trochę gadałyśmy prywatnie, opowiadała mi o sobie, jak jej rodzina znalazła się w Niemczech, co robi obecnie i takie tam. Opowiadała również, że jest w związku z jakimś facetem, mieszkają w jego domu, nawet nie tak daleko ode mnie, ale że nie wie, czy coś z tego będzie, bo coś tam im się nie układa.
W sierpniu tego samego roku wybierałam się na 2 tygodnie na urlop i potrzebowałam, żeby ktoś pod moją nieobecność podlał mi kwiatki, wyjął pocztę ze skrzynki, przewietrzył mieszkanie i tak dalej. Ponieważ moja zaufana sąsiadka Polka też w tym czasie wyjeżdżała, a pozostałym sąsiadom w życiu nie zostawię kluczy do mojego domu (moi sąsiedzi są zresztą tematem na osobną historię), spytałam koleżankę, czy nie stanowiłoby dla niej problemu raz na parę dni podjechać do mojego mieszkania i podlać kwiatki.
Odpowiedziała, że nie ma sprawy, nawet się cieszy, bo będzie mogła pobyć z dala od swojego faceta, bo się kłócą i ogólnie źle się dzieje. Zaproponowałam jej, że jeśli potrzebowałaby przenocować, zostawię jej czystą pościel w pokoju gościnnym. Bardzo serdeczne podziękowała, wyrażając nadzieję, że nie będzie to potrzebne.
Kiedy wracałam z urlopu, Mia napisała do mnie, o której będę, bo jest problem i chce pogadać. Po przybyciu na miejsce zastałam ją u mnie w mieszkaniu zapłakaną. Okazało się, że między nią i jej facetem doszło do jakiejś grubszej inby, w efekcie której rozstali się i ponieważ dom był jego własnością, z dnia na dzień znalazła się bez dachu nad głową. Spytała, czy może kilka dni przenocować, dopóki sobie nie znajdzie jakiegoś tymczasowego lokum. Nie wyrzucę jej przecież na ulicę, powiedziałam, że nie ma sprawy.
Od poniedziałku zaczęła intensywne poszukiwania, ale póki co bezowocnie, co było zresztą do przewidzenia. Problem z mieszkaniami w Monachium polega na tym, że nie dość, że są bardzo bardzo drogie, to jest ich za mało (w przypadku wolnego mieszkania organizowany jest kasting, na który przychodzi kilkunastu kandydatów, z których właściciel wybiera tego, który mu najbardziej odpowiada.
Tańszą opcją jest wynajęciu pokoju, ale tam z różnych względów nie zawsze jest możliwość zameldowania się, co z kolei powoduje problem, skąd wziąć meldunek), co powoduje, że dachu nad głową można szukać od kilku tygodni do kilku miesięcy. Przemyślałam sprawę i stwierdziłam, że w sumie, jeden pokój stoi prawie nieużywany, dodatkowy grosz mi się przyda, obie mamy taki styl życia, że więcej nas w domu nie ma niż jesteśmy, więc w drogę sobie nie będziemy przesadnie wchodzić, do tego dziewczynę już w miarę znam, wrażenie robi dobre, poza tym jeśli będzie się chciało pogadać, będzie do kogo "gębe otworzyć".
Zaproponowałam jej, że może się na jakiś czas u mnie zatrzymać. Oczywiście z zastrzeżeniem, że nie jest to opcja na stałe, ma sobie cały czas szukać czegoś nowego, z tym że bez ciśnienia, nie musi brać na siłę czegoś bez sensu, typu podnajęcie pokoju w czyimś mieszkaniu socjalnym i konieczność kupowania na lewo meldunku.
Ona bardzo się ucieszyła i obiecała że oczywiście, jak tylko znajdzie coś sensownego, już jej nie ma. Dogadałyśmy się co do czynszu. Ponieważ warunki w pokoju do luksusowych raczej nie należały (10m2, do tego zagracony moimi rzeczami), oprócz tego nie chciałam przekroczyć kwoty wolnej od podatku, zaproponowałam jej kwotę wynoszącą mniej więcej 1/4 wszystkich opłat, jakie ponoszę za mieszkanie (już z mediami, kablówką, internetem itd.), na którą ona ochoczo przystała.
Na koniec zrobiłam trochę miejsca na jej rzeczy. W pokoju była rozkładana kanapa, czterodrzwiowa szafa, w której trzymałam rzeczy, w których aktualnie nie chodziłam, typu zimowe kurtki latem, biurko, regał z książkami, które nie mieściły mi się w dużym pokoju oraz narożna szafa, w której trzymałam m.in. odkurzacz, deskę do prasowania, suszarkę do ubrań i tym podobne rzeczy. Powynosiłam zimowe ciuchy do piwnicy, robiąc jej miejsce w szafie i opróżniłam te szafkę narożną, żeby miała gdzie trzymać inne swoje rzeczy. Zaproponowałam jeszcze powynoszenie książek do innych pokoi, ale nie chciała. Stwierdziła, że jest lepiej niż dobrze, swoich rzeczy nie ma dużo, więc miejsca jej wystarczy i w zasadzie jedynym "mankamentem" mojego mieszkania jest spora odległość do centrum, ale to ją przynajmniej zmotywuje, żeby szybko znaleźć coś swojego.
Przy okazji rozmowy z właścicielką mieszkania poinformowałam ją, że na jakiś czas zatrzymała się u mnie znajoma, dopóki nie znajdzie sobie mieszkania. Właścicielka nie miała z tym problemu, nawet pomogła Mii się zameldować. Jedyna wątpliwość, którą miałam ja, to czy w sytuacji, że pracowałyśmy biurko w biurko, a teraz miałyśmy jeszcze razem mieszkać nie zdarzy się, że prędzej czy później pokłócimy się o jakąś bzdurę i cały układ szlag trafi. Ale już na jesieni dostałam propozycję przejścia do innej firmy, więc problem rozwiązał się jakby sam.
Mieszkało nam się dobrze. Ona miała dach nad głową, ja dodatkowy dochód. Nie było między nami jakiejś wielkiej przyjaźni w stylu psiapsiółeczek, które malują sobie nawzajem paznokietki, oglądając komedie romantyczne. Oczywiście, czasem obejrzałyśmy razem film, poszłyśmy na imprezę czy pogadały, co u której słychać, ale poza tym każda z nas miała raczej swoje życie, swoje sprawy i swoich znajomych. Ja w tygodniu albo pracowałam do późna, albo byłam w delegacji, część weekendów spędzałam u mojego faceta w Szwecji, ona z kolei po pracy chodziła na te kastingi mieszkaniowe albo wychodziła gdzieś ze swoimi znajomymi, a weekendy też często jej nie było (zaczęła spotykać się z facetem, który mieszkał w Danii i regularnie go odwiedzała), więc w sumie mało się widywałyśmy. Ona nie miała specjalnie motywacji, żeby intensywnie szukać nowego lokum, ja jej też przesadnie nie wyganiałam.
I tak zleciało do końca lutego 2017. Któregoś dnia Mia wróciła uradowana do domu i oznajmiła, że w końcu udało jej się znaleźć lokum. Jej znajomi wyjeżdżają na 2 lata do UK i mogą podnająć jej mieszkanie. Mieszkanie jest ładne, bliżej centrum i ma w miarę niski czynsz, bo znajomi wynajmują je już od wielu lat. Może się tam wprowadzić 1 czerwca.
W połowie kwietnia zadzwoniła do mnie właścicielka mieszkania, mówiąc, że sąsiedzi donieśli jej, że koleżanka nadal u mnie mieszka i że chyba się źle zrozumiałyśmy. Ona nie miała nic przeciwko temu, żeby zatrzymała się u mnie na jakiś czas, ale mówią co jakimś czasie, miała na myśli kilka tygodni, a nie miesięcy i życzyłaby sobie, żeby jednak jak najszybciej się wyprowadziła. Mieszkanie z partnerem to co innego, ale na "komunę" ona się nie zgadza. Przeprosiłam i powiedziałam, że koleżanka znalazła już mieszkanie i zostaje jeszcze tylko do końca maja. Ok, właścicielka zadowolona. Opowiedziałam koleżance o rozmowie, potwierdziła, że od czerwca jej nie będzie i mam się nie stresować.
W maju nie było mnie w domu przez większość czasu (3 długie weekendy, na które wyjeżdżałam, a pomiędzy nimi kilka wyjazdów służbowych), ale pod koniec miesiąca z zaskoczeniem zauważyłam, że Mia wcale nie zaczęła się pakować. Nie miała, co prawda, wielu rzeczy, ale kiedy 30 maja nadal nie zabrała się za temat, zaniepokoiłam się. Napisałam do niej, na który dzień planuje wyprowadzkę, ale nie otrzymałam odpowiedzi.
Na noc nie wróciła. 31 maja musiałam wyjechać, wróciłam 1 czerwca, jej rzeczy nadal były w mieszkaniu. Dzwonię do niej, odrzuca połączenie. Napisałam jej wiadomość, że bez żartów, byłyśmy umówione, że miała się do dzisiaj wyprowadzić, co ona odstawia. Jej odpowiedź ścięła mnie z nóg. Poinformowała mnie, że z tamtego mieszkania już dawno temu zrezygnowała i zostaje u mnie tak długo jak będzie chciała, że rozmawiała z adwokatem, zna swoje prawa i mogę ją cmoknąć. Po czym zablokowała mój numer.
Koło 22 wróciła do domu z jakimś kolesiem i mówi, że musimy pogadać. No raczej na pewno musimy. Koleś przedstawia się, że ma na imię Dennis (nazwiska nie podał) i jest jej pełnomocnikiem. Spytałam ją, co to ma być. Od lutego opowiadała, jak to się końcem maja wyprowadza, nic nie wspomniała na temat zmiany planów, a teraz nagle odstawia coś takiego. Ona na to, że w ogóle nie przypomina sobie takiej rozmowy, nigdy nic nie wspominała na temat innego mieszkania i nie wie, o czym ja mówię.
Na to dość agresywnie odezwał się Dennis, że jeśli nie mam nic na piśmie, to niczego jego klientce nie udowodnię, on ją uświadomił na temat niemieckiego prawa najmu i przysługujących jej praw w ramach ochrony najemcy. Wypowiedzenia umowy najmu ode mnie oni nawet nie przyjmą, jedynie od właścicielki mieszkania, z co najmniej trzymiesięcznym okresem wypowiedzenia, ale to tylko w sytuacji, jeśli do tego mieszkania ona wprowadzałaby się sama, ale nawet wtedy on znajdzie odpowiednie paragrafy, żeby wypowiedzenie odrzucić, ergo jego klientka zostanie tu tak długo jak będzie chciała, nawet na zawsze.
Poza tym, mam kategoryczny zakaz podejmowania jakichkolwiek rozmów bezpośrednio z jego klientką, cała komunikacja ma odbywać się pisemnie przez prawników. Mia wtórowała mu, powtarzając raz po raz jak to "zna swoje prawa".
Kiedy otrząsnęłam się z pierwszego szoku i pozbierałam szczękę z podłogi, przerwałam Dennisowi wywód, zażądałam od niego kopii pełnomocnictwa, bo bez tego jest dla mnie wyłącznie przydupasem mojej lokatorki i nie widzę najmniejszego powodu, dla którego mam z nim cokolwiek uzgadniać oraz poprosiłam o wyjaśnienie, jak etyka zawodu ma się do nachodzenia kogoś w domu po godz. 22 i krzyczenia na niego. Dennis nic nie odpowiedział, zamknęli się z Mią w jej pokoju i sądząc po odgłosach dochodzących zza ściany, przez resztę wieczoru odbierał honorarium. Rano znalazłam na stole jego wizytówkę - doradca finansowy.
Noc oczywiście spędziłam bezsennie, nie mogąc się doczekać poranka. Z samego rana zadzwoniłam do prawnika z prośbą o radę (mam ubezpieczenie prawne, w ramach którego mam m.in. darmowe telefoniczne porady prawne od dyżurującego adwokata). Pani przekazała mi bardzo dobrą informację, że to wcale tak nie działa, jak się Dennisowi wydaje. Jedyne, co się zgadza, to faktycznie, umowa ustna o użyczenie komuś miejsca do spania również jest prawnie obowiązującą umową najmu, od której obowiązuje pisemne wypowiedzenie. Reszta wygląda całkiem inaczej.
Po pierwsze, umowa została nawiązana między mną a nią, więc wypowiedzenie musi wyjść ode mnie. Właściciel mieszkania nie jest stroną w umowie i nie ma nic do tego. A po drugie, ochrona lokatora, o której mówił Dennis, dotyczy wynajmu całego mieszkania oraz bodajże nieumeblowanego pokoju. Wówczas faktycznie, wynajmujący musi dać najemcy co najmniej trzymiesięczne wypowiedzenie oraz podać konkretną przyczynę rozwiązania umowy. W przypadku umeblowanego pokoju (pokój liczy się jako umeblowany, jeśli znajduje się w nim, coś do spania, szafa, lampa, stolik lub biurko i krzesło), ta ochrona nie obowiązuje. Okres wypowiedzenia wynosi 2 tygodnie (najemca musi je dostać 14 dni przed końcem miesiąca) oraz nie trzeba podawać żadnej przyczyny.
Pani podyktowała mi tekst wypowiedzenia, podparty odpowiednimi paragrafami i doradziła, żeby wysłać je listem poleconym za potwierdzeniem wrzucenia do skrzynki (od "normalnego" listu poleconego różni się on tym, że nie wymaga podpisu odbiorcy, jako dowód dostarczenia wystarczy powiedzenie, że został wrzucony do skrzynki. Ta opcja wykorzystywana jest zwykle m.in. w korespondencji sądowej, żeby uniknąć sytuacji, że ktoś specjalnie nie będzie odbierał poleconych). Przestrzegła mnie jeszcze, żeby mi przypadkiem nie przyszło do głowy wyrzucić jej rzeczy z mieszkania i zmienić zamki, bo to jest nielegalne i mogę sobie narobić problemów. Gdyby lokatorka odmówiła opuszczenia mieszkania, pani kazała mi znaleźć sobie adwokata na miejscu, gdyż możliwe, że konieczne będzie postępowanie eksmisyjne. Licząc, że do tego nie dojdzie, napisałam wypowiedzenie i wysłałam list.
6 czerwca Mia wyjęła list ze skrzynki. Wieczorem spytała, czy możemy porozmawiać. Ze łzami w oczach przeprosiła za swoje zachowanie, tłumacząc, że ostatnio sobie nie radzi, bo stres w pracy, bo rozstała się z Duńczykiem, gdyż okazało się, że ma kilkuletnie dziecko, a ona przecież nie będzie się dzielić jego pieniędzmi z jakimś bachorem, w związku z czym ma złamane serce i tym podobne pierdu pierdu, i wszystko ja przerasta. Ale do rzeczy. Dostała wypowiedzenie i oczywiście ma zamiar się do niego zastosować, ma tylko jedną prośbę. Ona rozumie, że umeblowany pokój i tak dalej, ale czy nie mogłabym w drodze wyjątku zgodzić się na przedłużenie okresu wypowiedzenia do końca sierpnia i dać jej te "ustawowe 3 miesiące". Obiecuje, że 31 sierpnia na 200% się wyprowadzi. Ja na to, że chyba sobie żartuje. Bardzo brzydko mnie oszukała i jej nie wierzę. W dodatku zamiast porozmawiać jak normalny człowiek, nasłała na mnie jakiegoś dziwnego typa. Jeżeli ma prośbę o przedłużenie okresu wypowiedzenia, niech mi ją da na piśmie, zobowiąże się pisemnie do bezwarunkowej wyprowadzki do 31 sierpnia, a ja się wtedy ewentualnie zastanowię ("zastanowię" to znaczy pogadam z prawnikiem, co ma większy sens - pójść jej na ręke czy bawić się w eksmisję). Żadnych umów "na gębę" nie będę już z nią zawierać, bo się do nich nie stosuje. Pokiwała głową, zgodziła się i powiedziała, że w najbliższych dniach da mi swoją prośbę na piśmie.
Tydzień później dała mi dwa pisma. Żadne z nich nie było jednak prośbą o przedłużenie okresu wypowiedzenia. W pierwszym odrzuciła wypowiedzenie jako bezpodstawne, motywując to tym, że pokój absolutnie nie może zaliczać się jako umeblowany, gdyż (uwaga!) znajdująca się w nim rozkładana kanapa jest niewygodna, a reszta mebli się jej nie podoba. W drugim piśmie poinformowała mnie o zmniejszeniu sobie czynszu o połowę, ponieważ:
- Mieszkanie jest zbyt daleko od centrum, co stanowi dla niej poważny dyskomfort
- Pokój jest zdecydowanie za mały i przez to ma ograniczoną przestrzeń życiową.
Łóżko jest niewygodne, co już zresztą poruszyła w pierwszym piśmie.
- Moja obecność w mieszkaniu ją stresuje, ogranicza jej wolność i sprawia, że czuje się szykanowana
Nasunęłoby się pytanie, że skoro jej aż tak źle, to co tu jeszcze robi. Wie, gdzie są drzwi.
Stwierdziłam, że nie dam rady sama "kopać się z koniem" i potrzebny będzie prawnik. Umówiłam się na rozmowę w kancelarii, opowiedziałam prawnikowi sytuację, pokazałam pisma i pytam, co teraz. Przeczytawszy pisma, adwokat zrobił efektownego facepalma i mówi, że widać, że ktoś jej doradza, bo sama sobie dziewczyna tego nie wymyśla, ale raczej nie jest to profesjonalny adwokat, tylko prędzej jakiś kolejny Dennis, bo doradza jej bez sensu. A więc, on zacznie od tego, że napisze jej przypomnienie o wypowiedzeniu. Może jak dziewczyna dostanie oficjalne pismo z kancelarii, to zmięknie. Jeśli nie, pozostaje nam pozew do sądu w sprawie eksmisji. Dwie dobre wiadomości są takie, że raz, ponieważ pobierany przeze mnie czynsz jest symboliczny, wartość sporu jest niewielka, więc honorarium adwokata wyszło całkiem tanio, a dwa, sprawa do wygrania "w cuglach", więc i tak na koniec mam bardzo duże szanse odzyskać wszystkie koszty. Tylko trzeba się uzbroić w cierpliwość. W razie ewentualnych pretensji właścicielki mieszkania również jestem kryta, gdyż jestem w stanie udowodnić podjęcie wszystkich dozwolonych prawem kroków w celu rozwiązania sytuacji. Jedyna zła wiadomość, to że dopóki tam mieszka, nie wolno mi jej zabronić przyjmowania gości, co było trochę niekomfortowe, gdyż od czasu Dennisa, prawie co noc spał u niej inny facet.
Adwokat, zgodnie z zapowiedzią wysłał pismo, na co Mia odpowiedziała mu, że, w skrócie, może jej nagwizdać, ona nie ma zamiaru się wyprowadzać i nikt jej nie zmusi. Ewentualnie może najwcześniej jakoś na jesieni, ale jeszcze nie wie, zresztą jest to wyłącznie jej dobra wola. Czyli mamy koniec czerwca, ona nadal u mnie mieszka i nie zanosi się, żeby miało się to zmienić. Adwokat podjął decyzję, że trzeba iść do sądu, gdyż dalsza komunikacja z nią jest bezcelowa. Poza tym dziewczyna zachowuje się tak irracjonalnie, że nie da się zrozumieć jej sposobu myślenia ani przewidzieć jej kolejnych kroków. Sami nic nie wskóramy. Pozew napisany, korespondencja dołączona, wszystko wysłane. Teraz sąd musi wysłać pozew do Mii, ona musi odpowiedzieć i zapadnie decyzja o wszczęciu postępowania.
Początkiem lipca Mię odwiedził jakiś facet, John, Amerykanin, wiek 55 plus. Podobno mężczyzna jej życia, z którym była kiedyś w związku, potem urwał im się kontakt przez dzielącą ich odległość, ale ona nie przestała go kochać i teraz mogą do siebie wrócić, ona jest taka szczęśliwa i żebym ja na 2 tygodnie opuściła mieszkanie i nie zakłócała swoja obecnością ich sielanki. Popukałam się w głowę i odpowiedziałam, że co prawda zgodnie z prawem nie mogę jej zabronić odwiedzin, ale jedyną osobą, która to mieszkanie opuści jest ona i to szybciej niż jej się wydaje.
Facet przyjechał w czwartek wieczorem. W piątek rano Mia poszła do pracy, ja miałam pracować z domu. Wchodzę do dużego pokoju, a przy stole siedzi John, obłożony trzema laptopami. Zwracam mu uwagę, żeby z łaski swojej zmienił pomieszczenie, gdyż ja tu teraz chciałam pracować. On, wpatrzony w ekran laptopa, ucisza mnie machnięciem ręki. Nie, tak się nie będziemy bawić. Pytam, czy mówię niewyraźnie, bo prosiłam go o opuszczenie pokoju, bo będzie mi przeszkadzał w pracy. On na to, że on też pracuje, czy ja sobie w ogóle zdaję sprawę z kim mam do czynienia, on jest dyrektorem generalnym jakiejś tam firmy "w samej Hameryce" i jego praca jest na pewno ważniejsza od mojej, więc powinien mieć pierwszeństwo, i co ja sobie w ogóle wyobrażam wydając mu polecenia. Zresztą mieszkanie przecież należy do jego dziewczyny, ja tam tylko tymczasowo pomieszkuję i on jako jej potencjalny partner ma większe prawo w nim przebywać niż ja. Odpowiedziałam, że muszę go niestety rozczarować, ale mieszkanie bynajmniej nie należy do jego dziewczyny, a do kogoś zupełnie innego, wynajmuję je ja (tu pokazałam mu swoja umowę najmu), a jego dziewczyna podnajmuje w nim tylko pokój, zresztą na obecną chwile robi to nielegalnie i toczy się przeciwko niej postępowanie eksmisyjne. Poza tym, skoro jest bardzo ważnym panem dyrektorem z Ameryki, to chyba stać go na hotel i nie musi nieproszony zwalać się na głowę obcym ludziom, którzy jego obecności sobie nie życzą i wycierać się na kanapie wśród kilkunastu innych Dennisów, Mikkelów, Mustafów, Makumbów i innych kochasiów we wszystkich kolorach tęczy, których "jego dziewczyna" obficie sobie tutaj sprowadza. John przeprosił, powiedział, że nie zdawał sobie sprawy, co złego to nie on, spakował się i wyszedł. Z tego jak wściekła Mia była po powrocie do domu, wywnioskowałam, że chyba niechcący zakończyłam jej związek z miłością jej życia i bardzo mi było z tego powodu wszystko jedno.
W pierwszej połowie lipca wyjechałam na dwutygodniowy urlop. W drodze powrotnej odebrałam mail od adwokata, który mnie bardzo zaskoczył. List z sądu do Mii wrócił do nadawcy z adnotacją, że odbiorca nie mieszka pod tym adresem. Mój facet ucieszył się, że laska wyprowadziła się sama i problem się zakończył, ale ja nie byłam tak optymistyczna i węszyłam jakiś wałek. I miałam rację. Kiedy wróciłam do domu, lokatorka nadal tam przebywała i nic nie wskazywało na plany wyprowadzki.
W poniedziałek rano udałam się na pocztę. Trafiłam na pracownika, z którym dość często miałam kontakt i kojarzył mnie z nazwiska. Spytałam go, jak mogło dojść do tego, że list polecony z sądu wysłany na adres c/o*, gdzie moje nazwisko widnieje i na domofonie, i na skrzynce, mógł wrócić z adnotacją, że nikt taki tam nie mieszka. Pan na to, że kojarzy sytuację, bo kilka dni temu jakaś pani przyniosła list z sądu, wysłany na adres c/o z moim nazwiskiem, mówiąc, że znalazła go u siebie w skrzynce. Pokazałam mu zdjęcie Mii i spytałam, czy była to może ta pani. Tak, dokładnie ta. No to wszystko jasne. Przekazałam informacje adwokatowi, on powiedział, że powiadomi sąd. Sąd podejmie kolejną próbę dostarczenia pozwu, jeśli znowu będzie bezskuteczna, następnym krokiem będzie dostarczenie osobiście przez komornika w domu lub w miejscu pracy.
Początkiem sierpnia zobaczyłam w skrzynce kolejny list z sądu adresowany do koleżanki. Zrobiłam zdjęcie i wysłałam do adwokata na dowód, że został dostarczony pod dobry adres. Poinformowałam również Mię, że w skrzynce czeka na nią list i jeśli ten też odeśle, to komornik narobi jej wstydu w pracy, więc osobiście nie radzę. Kilka dni później wyjechałam na tydzień do Polski. Tam zastał mnie mail od adwokata, że Mia znalazła sobie tymczasowe lokum i wyprowadziła się, a klucze oddała jemu w kancelarii. Dołączona była jej odpowiedź na pozew, w której informowała, że znalazła dach nad głową od połowy sierpnia u innej znajomej z pracy, o czym podobnież mnie informowała na piśmie już od czerwca a ja podobnież wyraziłam zgodę na jej pobyt u mnie od tego czasu (tu załączone było pisemko niby ode mnie, z podrobionym moim podpisem, tzn. nawet nie zadała sobie trudu żeby mój podpis umiejętnie sfałszować, podpisała się po prostu moim nazwiskiem, swoim charakterem pisma), pozew jest w związku z tym bezpodstawny i stanowi atak na tle rasowym oraz próbę zaszczucia jej osoby. Przez moje szykany ona w ogóle przeszła załamanie nerwowe i musiała spędzic kilka tygodni w szpitalu (nie wiem niby kiedy???). Pytam adwokata, co teraz, czy w związku z tym, że się wyprowadziła wycofujemy pozew. On na to, że nie, postępowanie się toczy, raz że na wypadek, gdyby jej strzeliło do głowy z powrotem się wprowadzić, powinnam mieć wyrok na piśmie, a dwa, chodzi o zwrot moich kosztów, który będzie mi przysługiwał po wygranej. Adwokat wysłał jeszcze do sądu krótkie wyjaśnienie, w którym poinformował o fałszowaniu mojego podpisu.
Za jakiś czas przychodzi pismo z sądu, termin rozprawy wyznaczony na koniec września. Tydzień przed rozprawą dostaję informacje, że Mia poprosiła o przesunięcie terminu, z powodu niewystarczającej ilości czasu na znalezienie sobie adwokata. Rozprawa przesunięta na koniec października. Końcem października przychodzi pismo, że rozprawa przesunięta na koniec listopada, gdyż Mia przysłała zwolnienie lekarskie.
Końcem listopada dochodzi do rozprawy. Stawiamy się ja z adwokatem oraz adwokatka Mii. Samej Mii nie ma, adwokatka informuje, że przysłała zwolnienie lekarskie i prosi o kolejne przesunięcie rozprawy. Sędzia nie wyraża zgody, stwierdza, że obecność pełnomocnika wystarczy. Najpierw ja opowiadam swoją wersję, a potem sędzia oddaje głos adwokatce Mii. Ta zaczyna tłumaczyć, że doszło do jakiegoś nieporozumienia, gdyż jej klientka od początku zgodziła się z wypowiedzeniem, prosząc tylko o przedłużenie wypowiedzenia do końca sierpnia. Sędzia jej przerywa, mówiąc, że ma przed sobą odpowiedź jej klientki, w której wyraźnie jest napisane, że wypowiedzenie odrzuca, z powodu niewygodnego łózka. Oraz kolejne pismo, w którym informuje mojego adwokata, że może jej nagwizdać, bo ona nie zamierza się wyprowadzać. Pani adwokat tłumaczy dalej, że jej klientka co prawda jest obywatelką Niemiec, ale jest obcego pochodzenia, niemiecki nie jest jej językiem ojczystym i z powodu bariery językowej być może trochę się niefortunnie wyraziła i pisząc o odrzuceniu wypowiedzenia (dwukrotnie), tak naprawdę miała na myśli jego przyjęcie i prośbę o przedłużenie.
W tym momencie sędzia zachował się chyba bardzo nieprofesjonalnie i niezgodnie z powagą urzędu, gdyż parsknął śmiechem. Poinformował panią, że on rozumie, że rolą adwokata jest bronienie interesów klienta, ale nawet wciskanie kitu ma jakieś granice, a to, co ona opowiada w tej chwili, obraża jego inteligencję. I w ogóle kończmy ten cyrk. Wyrok przyjdzie pocztą w ciągu 2-3 tygodni, a on składa zawiadomienie do prokuratury w sprawie fałszowania podpisu. Rozprawa zakończyła się po 20 minutach.
Przyszedł wyrok, sprawę oczywiście wygrałam. Dziewczyna dostała oficjalny nakaz natychmiastowej eksmisji oraz musiała zwrócić mi wszystkie poniesione przeze mnie koszty (koszty sądowe plus honorarium adwokata).
Epilog. Kilka tygodni temu widziałam się z paroma koleżankami z tamtej firmy. Dowiedziałam się, że w tamtym czasie Mia oczywiście obrobiła mi tyłek, opowiadając, jak to ją z dnia na dzień wyrzuciłam na ulicę i prosiła inne osoby o możliwość noclegu. Wszyscy jej współczuli, ktoś się zlitował i ją przygarnął. Wycięła mu ten sam numer. A potem kolejnej osobie i kolejnej. Ponieważ w firmie była duża rotacja pracowników i ciągle dochodził ktoś nowy, a dziewczyna umiała robić dobre wrażenie i była ogólnie lubiana, nie miała większych problemów z urobieniem kolejnych osób, żeby udzieliły jej dachu nad głową. Kiedy ludzie w końcu zaczęli się nawzajem przed nią ostrzegać, odeszła z firmy.
*adres c/o - w Niemczech nie ma numerów mieszkań, a na skrzynce i dzwonku znajduje się nazwisko głównego najemcy (lub właściciela mieszkania), więc by móc wysłać list do kogoś, kto podnajmuje mieszkanie/pokój, dodaje się przy nazwisku głównego najemcy „c/o”. Czyli na przykład:
Mia bin Piekieladen
c/o Crann Berry
Piekielstrasse 10
66666 Piekielstadt
mieszkanie
Ocena:
216
(254)
Komentarze