Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#86079

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Staram się nie zamieszczać kilku historii naraz, ale pewna sprawa gryzie mnie od dwóch dni. W piątek byłam umówiona na spotkanie ze znajomym z byłej pracy.

Na początek muszę dać trochę przydługi wstęp (w sumie też dość piekielny), żeby nakreślić postać tego znajomego i naszą relację.

Na początku mojego pobytu w Monachium podjęłam pracę w dużym amerykańskim korpo IT. Parę miesięcy później do mojego działu doszedł nowy pracownik. Ponieważ asystowałam przy jego rekrutacji, organizując mu wszystko, a potem w pierwszych tygodniach pracy pomagałam mu się wdrożyć, "prowadząc go za rączkę", siłą rzeczy spędzaliśmy mnóstwo czasu rozmawiając ze sobą i się nawet polubiliśmy. Laurent na co dzień mieszkał w innym kraju, biuro w Monachium odwiedzał raz na kilka tygodni. Lubiliśmy ze sobą rozmawiać, zawsze podczas jego wizyt przynajmniej raz jedliśmy razem lunch, gadając o różnych rzeczach.

Któregoś wieczoru, po służbowej kolacji (nasz szef zawsze organizował wspólną kolację całego działu, ilekroć odwiedzał nasze biuro) poszliśmy we dwójkę jeszcze na drinka. Wypity alkohol zrobił swoje i zebrało nam się na zwierzenia. Mnie akurat wtedy rozsypało się pierwsze małżeństwo, a że reakcja moich najbliższych była, powiedzmy, daleka od wspierającej, potrzebowałam się komuś wygadać. On też opowiedział mi historię swojego życia, po wysłuchaniu której zaczęłam mu strasznie współczuć i doszłam do wniosku, że nie zamieniłabym się z nim za żadne pieniądze.

Biologiczna matka zostawiła w pierwszych tygodniach życia, kiedy miał 9 miesięcy został adoptowany przez parę bezdzietnych, dobiegających czterdziestki milionerów, którzy zaczęli go kształtować na swoją modłę. Zaczęli od zmiany jego imienia z tego, które nadała mu biologiczna matka, bo było "zbyt plebejskie" na imię rodowe, które nosił adopcyjny ojciec i dziadek, i pradziadek, a którego on sam szczerze nienawidził. Wychowywany był w przekonaniu, że na miłość i akceptację adopcyjnych rodziców musi sobie zasłużyć i całe jego życie upływało pod znakiem spełniania ich oczekiwań i dostosowywania się do ich wymogów, no bo w końcu "wyrwali go z biedy, wszystko im zawdzięcza, więc ma u nich dług".

Mimo, że marzył o studiach w wyższej szkole morskiej i wstąpieniu do marynarki, zostało mu to zabronione, ponownie jako "zbyt plebejskie" i zmuszony został do pójścia na bardziej godne studia w renomowanej szkole biznesu, które wybrali mu rodzice, po których pracował jako korpodyrektor w różnych korpo IT, której to pracy szczerze nienawidził, podobnie jak reszty swojego życia. Żonaty był z kobietą, której nie kochał, a którą wybrali mu rodzice jako najbardziej godną kandydatkę i aktualnie był w trakcie robienia licencji pilota, mimo że nienawidził latać, ale ojciec kazał, bo wszyscy mężczyźni w ich rodzinie ją mieli, a on przecież nie może się wyłamać i pozwolić, żeby górę wzięło jego plebejskie pochodzenie.

Efekt był taki, że był to najbardziej spięty i zestresowany człowiek, jakiego znałam, głęboko nieszczęśliwy, w dodatku cierpiał na jakieś zaburzenia odżywiania, co częste w takich sytuacjach, gdyż była to jedna z nielicznych rzeczy, którą mógł kontrolować sam.

Przy innej okazji wspominał jeszcze, że marzy o otworzeniu własnej działalności jako doradca/ business coach, bo go to interesuje odnajdywałby się w tym, lubi to robić (i faktycznie, bardzo dobrze mu to wychodziło). No ale, praca na własną rękę wiązałaby się, przynajmniej na początku ze sporym obniżeniem zarobków, więc rodzina by go chyba wyklęła, gdyby im taki wstyd przyniósł, w końcu nie dość że plebejskie zajęcie, to jeszcze gorzej płatne. Jakiekolwiek próby namówienia go, żeby może w wieku czterdziestu kilku lat zaczął jednak żyć własnym życiem i robić to, co go pasjonuje (i zawodowo, i w wolnym czasie, np. skoro nienawidzisz latać, a uwielbiasz żeglować, to zajmij się tym, a nie rób na siłę licencji pilota), przypominały mówienie do ściany, gdyż facet miał już tak wyprany mózg, że w ogóle nie brał pod uwagę, że mógłby robić coś innego niż żyć według wytyczonej dla niego ścieżki.

Po restrukturyzacji w firmie ja zmieniłam pracę, a jego wizyty w Monachium ograniczyły się do jednej na kwartał. Nadal utrzymywaliśmy ze sobą kontakt, z tym że już nie tak częsty. W 2016 roku dostał kontrakt w Stanach, gdzie spędził 3 lata i w tym czasie kontakt nam się praktycznie urwał. Zgadaliśmy dopiero jakiś miesiąc temu. A oto co się stało. W 2018 i 2019 rodzicom się zmarło (mieli prawie 90 lat). A Laurent odżył. Zmienił imię na Thomas, gdyż takie nadała mu biologiczna matka, rzucił prace w korpo i został tym kołczem, którym chciał zostać, zakończył swoje fikcyjne małżeństwo i zamieszkał na stałe w Monachium. Zmienił się też fizycznie, opalił się, przytył (w pozytywnym sensie, gdyż wcześniej był nienaturalnie wychudzony) oraz zmienił fryzurę i styl ubierania (przejrzałam sobie jego zdjęcia na portalu społecznościowym i pierwszy raz zobaczyłam go w "normalnych" ciuchach, bez krawata i wyprasowanego w kancik garnituru). Jednym słowem, odkąd zaczął żyć swoim życiem, chłop ewidentnie rozkwitł.

I teraz właściwa część. Końcem stycznia Laurent-Thomas zaproponował, żebyśmy zamiast klepać w te telefony, spotkali się i pogadali osobiście, co tam u kogo słychać. Zaproponował zeszły piątek. Zgodziłam się i spytałam o porę, czy bardziej popołudniowa kawa czy wieczorny drink, on na to, że w sumie chciałby mi tez podziękować za to, że go tak usilnie namawiałam na zmianę ścieżki kariery i czy w związku z tym pozwolę się zaprosić na kolację. Przyjęłam zaproszenie, on zaproponował lokal, na który też chętnie przystałam.

W piątek właśnie miałam wychodzić z domu, kiedy przyszła wiadomość whatsapp. Miała kilka linijek. W pierwszej Laurent-Thomas odwołał spotkanie (mocno w ostatniej chwili, dobrze, że jeszcze nie wyszłam). Spodziewałam się, że w następnych wersach przeprosi, poda powód i zaproponuje inny termin (tak wskazywałaby logika). Ale nie. Pozostałe linijki zajmowało zdanie "jeśli liczyłaś na darmowy posiłek i że się najesz na mój koszt, to jesteś w błędzie, nie będę niczyim sponsorem".

Muszę powiedzieć, że mnie kompletnie zatkało. O ile jeszcze może zrozumiałabym, chociaż nie, nie zrozumiałabym, ale powiedzmy mogłabym się teoretycznie liczyć z takim tekstem od przypadkowego palanta z Tindera, który leczy jakieś swoje kompleksy, ale nie od dorosłego faceta, z którym pracowałam i którego znam od ponad 8 lat, albo ewentualnie, gdyby zaproszenie było do restauracji z trzema gwiazdkami Michelin, a nie do małej pizzeryjki, gdzie pizza kosztuje 8 euro. Poza tym sam zaproponował, inicjatywa wyszła od niego.

Tak więc, czy jakiś spec od męskiej psychiki mógłby mi to wyjaśnić? Co tu się właśnie stało i skąd takie zachowanie? Bo ja nie umiem tego ogarnąć.

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 155 (175)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…