Rekruterzy... Ponieważ mimo pewnych piekielności mojego szefa z obecnej pracy jestem generalnie zadowolona (praca w małej firmie płatna jak w korpo, wolne piątki, sama praca ciekawa, oprócz tego święty spokój i raj introwertyka - biuro tylko dla siebie i brak trajkoczących nad głową kolegów), nie szukam na razie sama niczego nowego. Warunki dobre, więc, cytując klasyka, "co sobie będę obcego wroga szukać". Dostaję jednak oferty od rekruterów, którzy znajdują mój profil czy na LinkedIn, czy na innym portalu. Przeglądam je i jeśli coś brzmi ciekawie, decyduję się na rozmowę, a nuż trafi się okazja życia :)
W większości oferowane warunki są porównywalne do moich obecnych, czasami gorsze, czasami na papierze minimalnie lepsze. A czasami zastanawiam się, co dokładnie kierowało rekruterem, żeby przysłać mi ofertę tak kompletnie oderwaną od mojego zawodu, doświadczenia i aktualnej pozycji, i jeszcze mnie przekonywać, jaka jest super i jaki błąd popełniam, że z niej rezygnuję. 4 przykłady z zeszłego roku.
1. Dzwoni pani rekruterka, szukają administratora SharePointa do jakiejś tam firmy. Zaczyna mi opowiadać z prędkością karabinu maszynowego, na czym praca będzie polegać i jakie wspaniałe warunki są oferowane. Korzystając, że pani zrobiła przerwę na nabranie powietrza, udaje mi się wejść jej w słowo i powiedzieć, że muszę ją uprzedzić, że program co prawda, dobrze znam, zajmowałam się jego administracją kiedy pracowałam w firmie, która go stworzyła, ale nie jestem informatykiem, znam program na wylot od strony użytkownika, ale np. o serwerach, SQLach i takich tam nie mam pojęcia, więc jeśli szukają kogoś na stanowisko typowo informatyczne, to nie traćmy sobie nawzajem czasu, bo nie umiem, nie znam się, nie mam kwalifikacji. Pani powiedziała, że to nic nie szkodzi i spytała, czy byłabym gotowa nauczyć się nowych rzeczy, ponieważ firma oferuje kompleksowe szkolenia dla nowych pracowników. Ja na to, że jeśli uważają, że spełniam wymagania i są w stanie nauczyć mnie rzeczy, których nie umiem, to dlaczego nie. Warunki oferują dobre, mogę spróbować. Pani bardzo zadowolona, prosi, żeby przysłać jej uaktualnione CV oraz dodatkowy dokument, w którym muszę jak najobszerniej napisać, co dokładnie robiłam w tym programie. Napisałam, wyszła tego strona A4, wysłałam.
Dwa dni później pani dzwoni i mówi, że jest bardzo zawiedziona i że chyba się nie zrozumiałyśmy. Co ja tu jej za bzdury wysłałam? Wykaz czynności jest opisany od strony użytkownika, a gdzie serwery, SQLe i takie tam? Poza tym oni szukają absolwenta informatyki, a nie filologii angielskiej, więc po co ja im głowę zawracam i czas marnuję? Przypomniałam pani, że po pierwsze, to oni mnie zawracają głowę, a nie ja im, bo to oni się ze mną kontaktowali, a po drugie, o wszystkim, czego się teraz czepia uprzedziłam w pierwszym zdaniu w naszej pierwszej rozmowie telefonicznej, wyrażając wątpliwość, czy na pewno jestem tym kandydatem, jakiego szukają, a ona zapewniała, że nie stanowi to problemu, więc o co teraz ma pretensje. Pani rozłączyła się bez słowa.
2. Dzwoni rekruter z firmy z jabłuszkiem. Nie ukrywam, że bardzo się ucieszyłam, gdyż jest to jedna z firm, w których praca stanowi obiekt moich mokrych snów. Natknęli się na mój profil na LinkedIn i chcieliby zaproponować mi pracę, czy byłabym zainteresowana. No jak nie jak tak! Z wielkim bananem na twarzy wyrażam zainteresowanie, po czym pan przystępuje do szczegółów oferty. A mnie rzednie mina. Po pierwsze, konieczna byłaby przeprowadzka do Irlandii, więc absolutnie odpada (zastanowiło mnie, dlaczego na stanowisko w Irlandii szukają kandydatów w Niemczech). Chcę podziękować i się rozłączyć, rekruter jednak nie ustępuje: fajne stanowisko, dobra pensja i w dodatku pokrywają koszty przeprowadzki. Skoro nalega, pytam o szczegóły. No i tak. "Fajnym stanowiskiem" okazuje się praca w call center, "dobrą pensją" kwota, która była bardzo marna już w 2005, a przy obecnych cenach nie wynajmie się za nią nawet pokoju, a kwota, którą oferują na przeprowadzkę, pokryje jej realne koszty może w 20%. Mimo usilnych namów pana rekrutera nie skorzystałam. Obawiam się tylko, że ktoś, kto nie ma orientacji w irlandzkich cenach (już zrozumiałam, dlaczego kandydatów szukali za granicą), skusi się, podpisze umowę i na miejscu zobaczy, w co się wpakował.
3. Zewnętrzny rekruter, szukają pracownika do firmy zajmującej się dajmy na to produkcją klejów. Branża kompletnie poza zasięgiem moich zainteresowań, ale stanowisko podobne do tego, które mam obecnie, a widełki zarobków, które podali też nie wyglądają źle (rozpiętość od trochę mniej niż mam w tej chwili do ponad 10 tys. więcej w skali roku). Można spróbować i zobaczyć co będzie.
Odbyłam rozmowę z rekruterką i po kilku dniach dostałam dobrą wiadomość, szefostwo fabryki kleju zaprasza na rozmowę w siedzibie firmy. Wzięłam dzień urlopu i jadę. Dobrze, że wyjechałam wcześniej, gdyż po przybyciu na miejsce okazało się, że wokół całego budynku nie ma ani pół miejsca parkingowego. Na uliczkach wokół wszędzie zakaz parkowania, w końcu po 15 minutach eksploracji terenu udało mi się znaleźć supermarket z małym parkingiem (oczywiście tylko dla klientów). Czas naglił, więc z braku innych opcji zaryzykowałam, modląc się, żeby przez czas trwania rozmowy nie odholowano mi auta i pędzę do siedziby firmy.
Przywitało mnie trzech panów dyrektorów i odbyliśmy rozmowę. Część merytoryczna przeszła, wydaje mi się, w porządku, panowie wydawali się zadowoleni, mnie też się dobrze z nimi rozmawiało. Przeszliśmy do ostatniej części, czyli warunki zatrudnienia. I nastąpił zonk.
- Umowa? Nie jest bezpośrednio z pracodawcą, tylko przez zewnętrzną agencję. Tak będzie przez 2 lata, a potem się zobaczy.
- Zarobki? Te widełki to były tak dla picu. Ich budżet pozwala tylko na tę najniższą stawkę, od której należy jeszcze odjąć 20% prowizji dla agencji zatrudnienia.
- Godziny pracy? Teoretycznie 40 tygodniowo, praktycznie wymagane będą nadgodziny, duuużo nadgodzin, oczywiście niepłatnych.
- Możliwość dojazdu? Własny samochód odpada - miejsca parkingowe w garażu podziemnym przysługują tylko pracownikom zatrudnionym bezpośrednio. Komunikacja publiczna w zasadzie też, bo firma mieści się na zadupiu, a najbliższa stacja kolejki podmiejskiej jest ponad 3 kilometry od biura. Autobusu ze stacji kolejki brak. To jak można do nich dojeżdżać? Nie ich problem, przeprowadzić się gdzieś bliżej i jeździć rowerem.
- Wymiar urlopu? "nasi pracownicy nigdy nie biorą urlopu. W tej firmie się pracuje, a nie chodzi na urlop".
W tym momencie pogrzebałam swoje szanse na tę intratną posadkę, bo nie powstrzymałam się przed pytaniem, co oni na to, żebym przyniosła sobie do pracy śpiwór i poduszkę. No bo skoro wymagają pracy do późna, urlopu brak, dojechać nie ma czym, pensja marna, to chociaż na czynszu zaoszczędzę.
Do współpracy nie doszło.
4. Również zewnętrzny rekruter. Firma - gigant w branży IT (znana z wypasionych biur i ambiwalentnych opinii na temat atmosfery w pracy) szuka pracownika do rozbudowywanego monachijskiego oddziału. Przysłali mi opis stanowiska: Executive Assistant jakiegoś korpoprezia. Ok, bardzo mi miło, że zwrócili na mnie uwagę, możliwość pracy u nich bardzo nobilitująca, samo stanowisko - no nie wiem, to zależy od osoby pana prezia, nie chcę się niechcąco wpakować w szefa socjopatę, a tych na stanowiskach korpopreziów nie brakuje, ale w rekrutacji chętnie wezmę udział, nawet jeśli nie zakończy się współpracą, to chociaż dla samego doświadczenia. Umawiamy się na rozmowę, najpierw przez Skype z rekruterem, a jeśli ta wypadnie pomyślnie to będę mieć rozmowy osobiście z potencjalnym szefem, HaeRowcem i kim tam jeszcze (rekrutacja w tej firmie jest wieloetapowa). Pani pyta mnie jeszcze o oczekiwania finansowe. Podaję kwotę, dla której w ogóle opłaca mi się rozważać zmianę pracy. Pani stwierdza, że trochę dużo, na co mówię jej, ile zarabiam obecnie i że za pensję taką samą lub mniejszą nie opłaca mi się do nich przechodzić. W końcu pracę zmieniamy po to, żeby nam było lepiej a nie gorzej. Pani się zgodziła i powiedziała, że "zobaczy, co da się zrobić". Kazała mi jeszcze tylko dosłać CV napisane wg ich wytycznych, które polegały m.in. na tym, że jeśli pracę w jednej firmie zakończyłam powiedzmy w czwartek 31.12, a w kolejnej rozpoczęłam w poniedziałek 4.01, musiałam podać również informację, co robiłam przez piątek, sobotę i niedzielę.
Rozmowa z panią rekruterką wypada pomyślnie, dostaję informację, że zakwalifikowałam się do następnego etapu i musimy ustalić termin wielogodzinnego "przesłuchania" u nich w biurze. Nauczona doświadczeniem z fabryki kleju i nie chcąc marnować kolejnego dnia urlopu na coś, co ostatecznie okaże się bez sensu, proszę panią, żeby przed kolejnym etapem przysłała mi dokładne warunki zatrudnienia. Rodzaj umowy, zarobki, godziny pracy, kwestia nadgodzin, wymiar urlopu, gdzie jest biuro i jak tam dojechać. Wszystko, nawet czy mają owocowe środy.
I dobrze, że spytałam, oszczędziłam sobie czasu. Oferta bowiem wyglądała tak: umowa przez agencję pracy tymczasowej, na zastępstwo za pracownicę, która jest na macierzyńskim i planuje z niego wrócić, a więc tylko na rok bez możliwości przedłużenia ani przejęcia bezpośrednio przez pracodawcę. Mogą ją za to skrócić, jeśli pracownica zdecyduje się wrócić z urlopu wcześniej. Zarobki co do centa takie same, jak w mojej obecnej pracy. Zadzwoniłam do pani rekruterki i podziękowałam, ale jednak nie skorzystam, z tej i tej przyczyny, no nie kalkuluje mi się to w żaden sposób. I tu zaczęła się piekielność pani, która zamiast przyjąć do wiadomości, zaczęła mnie przekonywać, jak głupio robię rezygnując z takiej wspaniałej oferty, że tej firmie się nie odmawia i że ona jest pewna, że mój pracodawca na pewno mnie zaraz zwolni i zostanę z niczym. A już na pewno mnie zwolni, jak dostanie od niej informację, że szukam za jego plecami innej pracy. Spuściłam panią po linie.
Na wypadek, gdyby pani strzeliło do głowy faktycznie kontaktować się z moim szefem, ubiegłam ją i poinformowałam go sama, że taka i taka firma złożyła mi propozycję, ale nie przyjęłam, bo wolę zostać u niego. Tak się ucieszył, że dostałam jeszcze miły bonus za lojalność.
W większości oferowane warunki są porównywalne do moich obecnych, czasami gorsze, czasami na papierze minimalnie lepsze. A czasami zastanawiam się, co dokładnie kierowało rekruterem, żeby przysłać mi ofertę tak kompletnie oderwaną od mojego zawodu, doświadczenia i aktualnej pozycji, i jeszcze mnie przekonywać, jaka jest super i jaki błąd popełniam, że z niej rezygnuję. 4 przykłady z zeszłego roku.
1. Dzwoni pani rekruterka, szukają administratora SharePointa do jakiejś tam firmy. Zaczyna mi opowiadać z prędkością karabinu maszynowego, na czym praca będzie polegać i jakie wspaniałe warunki są oferowane. Korzystając, że pani zrobiła przerwę na nabranie powietrza, udaje mi się wejść jej w słowo i powiedzieć, że muszę ją uprzedzić, że program co prawda, dobrze znam, zajmowałam się jego administracją kiedy pracowałam w firmie, która go stworzyła, ale nie jestem informatykiem, znam program na wylot od strony użytkownika, ale np. o serwerach, SQLach i takich tam nie mam pojęcia, więc jeśli szukają kogoś na stanowisko typowo informatyczne, to nie traćmy sobie nawzajem czasu, bo nie umiem, nie znam się, nie mam kwalifikacji. Pani powiedziała, że to nic nie szkodzi i spytała, czy byłabym gotowa nauczyć się nowych rzeczy, ponieważ firma oferuje kompleksowe szkolenia dla nowych pracowników. Ja na to, że jeśli uważają, że spełniam wymagania i są w stanie nauczyć mnie rzeczy, których nie umiem, to dlaczego nie. Warunki oferują dobre, mogę spróbować. Pani bardzo zadowolona, prosi, żeby przysłać jej uaktualnione CV oraz dodatkowy dokument, w którym muszę jak najobszerniej napisać, co dokładnie robiłam w tym programie. Napisałam, wyszła tego strona A4, wysłałam.
Dwa dni później pani dzwoni i mówi, że jest bardzo zawiedziona i że chyba się nie zrozumiałyśmy. Co ja tu jej za bzdury wysłałam? Wykaz czynności jest opisany od strony użytkownika, a gdzie serwery, SQLe i takie tam? Poza tym oni szukają absolwenta informatyki, a nie filologii angielskiej, więc po co ja im głowę zawracam i czas marnuję? Przypomniałam pani, że po pierwsze, to oni mnie zawracają głowę, a nie ja im, bo to oni się ze mną kontaktowali, a po drugie, o wszystkim, czego się teraz czepia uprzedziłam w pierwszym zdaniu w naszej pierwszej rozmowie telefonicznej, wyrażając wątpliwość, czy na pewno jestem tym kandydatem, jakiego szukają, a ona zapewniała, że nie stanowi to problemu, więc o co teraz ma pretensje. Pani rozłączyła się bez słowa.
2. Dzwoni rekruter z firmy z jabłuszkiem. Nie ukrywam, że bardzo się ucieszyłam, gdyż jest to jedna z firm, w których praca stanowi obiekt moich mokrych snów. Natknęli się na mój profil na LinkedIn i chcieliby zaproponować mi pracę, czy byłabym zainteresowana. No jak nie jak tak! Z wielkim bananem na twarzy wyrażam zainteresowanie, po czym pan przystępuje do szczegółów oferty. A mnie rzednie mina. Po pierwsze, konieczna byłaby przeprowadzka do Irlandii, więc absolutnie odpada (zastanowiło mnie, dlaczego na stanowisko w Irlandii szukają kandydatów w Niemczech). Chcę podziękować i się rozłączyć, rekruter jednak nie ustępuje: fajne stanowisko, dobra pensja i w dodatku pokrywają koszty przeprowadzki. Skoro nalega, pytam o szczegóły. No i tak. "Fajnym stanowiskiem" okazuje się praca w call center, "dobrą pensją" kwota, która była bardzo marna już w 2005, a przy obecnych cenach nie wynajmie się za nią nawet pokoju, a kwota, którą oferują na przeprowadzkę, pokryje jej realne koszty może w 20%. Mimo usilnych namów pana rekrutera nie skorzystałam. Obawiam się tylko, że ktoś, kto nie ma orientacji w irlandzkich cenach (już zrozumiałam, dlaczego kandydatów szukali za granicą), skusi się, podpisze umowę i na miejscu zobaczy, w co się wpakował.
3. Zewnętrzny rekruter, szukają pracownika do firmy zajmującej się dajmy na to produkcją klejów. Branża kompletnie poza zasięgiem moich zainteresowań, ale stanowisko podobne do tego, które mam obecnie, a widełki zarobków, które podali też nie wyglądają źle (rozpiętość od trochę mniej niż mam w tej chwili do ponad 10 tys. więcej w skali roku). Można spróbować i zobaczyć co będzie.
Odbyłam rozmowę z rekruterką i po kilku dniach dostałam dobrą wiadomość, szefostwo fabryki kleju zaprasza na rozmowę w siedzibie firmy. Wzięłam dzień urlopu i jadę. Dobrze, że wyjechałam wcześniej, gdyż po przybyciu na miejsce okazało się, że wokół całego budynku nie ma ani pół miejsca parkingowego. Na uliczkach wokół wszędzie zakaz parkowania, w końcu po 15 minutach eksploracji terenu udało mi się znaleźć supermarket z małym parkingiem (oczywiście tylko dla klientów). Czas naglił, więc z braku innych opcji zaryzykowałam, modląc się, żeby przez czas trwania rozmowy nie odholowano mi auta i pędzę do siedziby firmy.
Przywitało mnie trzech panów dyrektorów i odbyliśmy rozmowę. Część merytoryczna przeszła, wydaje mi się, w porządku, panowie wydawali się zadowoleni, mnie też się dobrze z nimi rozmawiało. Przeszliśmy do ostatniej części, czyli warunki zatrudnienia. I nastąpił zonk.
- Umowa? Nie jest bezpośrednio z pracodawcą, tylko przez zewnętrzną agencję. Tak będzie przez 2 lata, a potem się zobaczy.
- Zarobki? Te widełki to były tak dla picu. Ich budżet pozwala tylko na tę najniższą stawkę, od której należy jeszcze odjąć 20% prowizji dla agencji zatrudnienia.
- Godziny pracy? Teoretycznie 40 tygodniowo, praktycznie wymagane będą nadgodziny, duuużo nadgodzin, oczywiście niepłatnych.
- Możliwość dojazdu? Własny samochód odpada - miejsca parkingowe w garażu podziemnym przysługują tylko pracownikom zatrudnionym bezpośrednio. Komunikacja publiczna w zasadzie też, bo firma mieści się na zadupiu, a najbliższa stacja kolejki podmiejskiej jest ponad 3 kilometry od biura. Autobusu ze stacji kolejki brak. To jak można do nich dojeżdżać? Nie ich problem, przeprowadzić się gdzieś bliżej i jeździć rowerem.
- Wymiar urlopu? "nasi pracownicy nigdy nie biorą urlopu. W tej firmie się pracuje, a nie chodzi na urlop".
W tym momencie pogrzebałam swoje szanse na tę intratną posadkę, bo nie powstrzymałam się przed pytaniem, co oni na to, żebym przyniosła sobie do pracy śpiwór i poduszkę. No bo skoro wymagają pracy do późna, urlopu brak, dojechać nie ma czym, pensja marna, to chociaż na czynszu zaoszczędzę.
Do współpracy nie doszło.
4. Również zewnętrzny rekruter. Firma - gigant w branży IT (znana z wypasionych biur i ambiwalentnych opinii na temat atmosfery w pracy) szuka pracownika do rozbudowywanego monachijskiego oddziału. Przysłali mi opis stanowiska: Executive Assistant jakiegoś korpoprezia. Ok, bardzo mi miło, że zwrócili na mnie uwagę, możliwość pracy u nich bardzo nobilitująca, samo stanowisko - no nie wiem, to zależy od osoby pana prezia, nie chcę się niechcąco wpakować w szefa socjopatę, a tych na stanowiskach korpopreziów nie brakuje, ale w rekrutacji chętnie wezmę udział, nawet jeśli nie zakończy się współpracą, to chociaż dla samego doświadczenia. Umawiamy się na rozmowę, najpierw przez Skype z rekruterem, a jeśli ta wypadnie pomyślnie to będę mieć rozmowy osobiście z potencjalnym szefem, HaeRowcem i kim tam jeszcze (rekrutacja w tej firmie jest wieloetapowa). Pani pyta mnie jeszcze o oczekiwania finansowe. Podaję kwotę, dla której w ogóle opłaca mi się rozważać zmianę pracy. Pani stwierdza, że trochę dużo, na co mówię jej, ile zarabiam obecnie i że za pensję taką samą lub mniejszą nie opłaca mi się do nich przechodzić. W końcu pracę zmieniamy po to, żeby nam było lepiej a nie gorzej. Pani się zgodziła i powiedziała, że "zobaczy, co da się zrobić". Kazała mi jeszcze tylko dosłać CV napisane wg ich wytycznych, które polegały m.in. na tym, że jeśli pracę w jednej firmie zakończyłam powiedzmy w czwartek 31.12, a w kolejnej rozpoczęłam w poniedziałek 4.01, musiałam podać również informację, co robiłam przez piątek, sobotę i niedzielę.
Rozmowa z panią rekruterką wypada pomyślnie, dostaję informację, że zakwalifikowałam się do następnego etapu i musimy ustalić termin wielogodzinnego "przesłuchania" u nich w biurze. Nauczona doświadczeniem z fabryki kleju i nie chcąc marnować kolejnego dnia urlopu na coś, co ostatecznie okaże się bez sensu, proszę panią, żeby przed kolejnym etapem przysłała mi dokładne warunki zatrudnienia. Rodzaj umowy, zarobki, godziny pracy, kwestia nadgodzin, wymiar urlopu, gdzie jest biuro i jak tam dojechać. Wszystko, nawet czy mają owocowe środy.
I dobrze, że spytałam, oszczędziłam sobie czasu. Oferta bowiem wyglądała tak: umowa przez agencję pracy tymczasowej, na zastępstwo za pracownicę, która jest na macierzyńskim i planuje z niego wrócić, a więc tylko na rok bez możliwości przedłużenia ani przejęcia bezpośrednio przez pracodawcę. Mogą ją za to skrócić, jeśli pracownica zdecyduje się wrócić z urlopu wcześniej. Zarobki co do centa takie same, jak w mojej obecnej pracy. Zadzwoniłam do pani rekruterki i podziękowałam, ale jednak nie skorzystam, z tej i tej przyczyny, no nie kalkuluje mi się to w żaden sposób. I tu zaczęła się piekielność pani, która zamiast przyjąć do wiadomości, zaczęła mnie przekonywać, jak głupio robię rezygnując z takiej wspaniałej oferty, że tej firmie się nie odmawia i że ona jest pewna, że mój pracodawca na pewno mnie zaraz zwolni i zostanę z niczym. A już na pewno mnie zwolni, jak dostanie od niej informację, że szukam za jego plecami innej pracy. Spuściłam panią po linie.
Na wypadek, gdyby pani strzeliło do głowy faktycznie kontaktować się z moim szefem, ubiegłam ją i poinformowałam go sama, że taka i taka firma złożyła mi propozycję, ale nie przyjęłam, bo wolę zostać u niego. Tak się ucieszył, że dostałam jeszcze miły bonus za lojalność.
Rekruterzy
Ocena:
195
(211)
Komentarze