Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#86325

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakaś drobna pierdoła sprawiła, że dojrzało we mnie wreszcie pragnienie opisania bratowej mojego męża. Od razu zaznaczam, że będzie bardzo długo, więc jeśli nie masz czasu, albo ochoty, to odpuść od razu. :)

Przedstawię Wam ją ogólnie oraz opiszę dokładniej jeden epizod z naszego życia, bo w zasadzie to, co działo się na przestrzeni dwóch tygodni, które zrelacjonuję dokładniej, to całkiem niezła próbka jej charakteru i możliwości.

Mój szwagier z żoną i w tej chwili już pełnoletnią córką mieszkają w Wielkiej Brytanii. Na potrzeby historii nazwijmy ich Emilia i Marek, a ich córkę Kasia. Wyjechali z Polski z jednym z pierwszych rzutów osób emigrujących do UK, około 15 lat temu, nie powiem Wam, kiedy dokładnie, bo sama nie jestem pewna, ale gdy poznałam mojego męża w 2007 r., oni już jakiś czas mieszkali za granicą. Z opowieści męża i jego rodziców wyłaniał się obraz mojej szwagierki bynajmniej niezachęcający do bliższych interakcji, choć moja ś.p. teściowa starała się mówić oględnie, nie obmawiać pierwszej synowej i raczej przemilczeć, niż wywlekać jej wady i dziwne zachowania (ale moja teściowa to ogólnie cudowna kobieta była), a mimo to Emilia jawiła mi się jako osoba przesadnie pedantyczna, bardzo nerwowa, wybuchowa, momentami wręcz agresywna, czepialska, wymagająca, krytykująca wszystko i wszystkich, zwłaszcza swoje najbliższe otoczenie, mocno despotyczna, ogólnie bardzo trudna w pożyciu, a moim zdaniem w dodatku niezrównoważona emocjonalnie i psychicznie. Ale specjalistą nie jestem, więc może to po prostu wredna suka jest? ;) Jeszcze wiele podobnych negatywnych cech mogłabym tu wymienić, a to przecież tylko złagodzona wersja. :) Ja zawsze byłam osobą cichą, spokojną, zdecydowanie nieśmiałą, i o mocno zaniżonej samoocenie (na szczęście już mi przeszło ;D ), więc poznanie mojej drogiej szwagierki było dla mnie wizją mocno nieprzyjemną, na szczęście nikomu się do tego nie spieszyło.

Przed emigracją Emilia i Marek z maleńką Kasią mieszkali z moimi teściami i młodszym bratem Marka, czyli moim przyszłym ślubnym - nazwijmy go po prostu M. Stamtąd przeprowadzili się na jakiś czas do służbowego mieszkania Emilii, z którego szczęśliwie wyjechali za granicę.

Przewijamy do przodu o kilka lat. W tak zwanym międzyczasie pojawiłam się ja, wzięłam ślub z moim mężem, na świat przyszła nasza pierwsza córka. Mieszkaliśmy z moimi teściami. Zdążyłam poznać szwagra z rodziną, gdy przyjechali na urlop do kraju. Okazało się, że opowieści o Emilii nie są ani trochę przesadzone, a wręcz mocno ocenzurowane, na szczęście byli u nas tylko tydzień, drugi tydzień spędzili u rodziców Emilii, w niewielkiej miejscowości niedaleko naszego miasta. Po dwóch tygodniach wrócili do UK, a ich córka została u dziadków, po czym jeszcze pod koniec pobytu w kraju znów trafiła na trochę do nas. Ogólnie program wakacyjny był realizowany w ten sam sposób za każdym razem, przynajmniej co 2-3 lata, a jeśli była taka możliwość, to i co roku. Za każdym razem byłam mocno zdziwiona różnicą w zachowaniu małej w czasie kiedy była u nas z rodzicami i w czasie, kiedy była sama. Nie zrozumcie mnie źle - dziecko było grzeczne, kulturalne, sympatyczne, chodzi mi raczej o poziom swobody w kontaktach i to jak bardzo było widać, że dziewczynka przy matce leci, za przeproszeniem, na dupościsku i lękliwie sprawdza co jakiś czas, czy przypadkiem nie zrobiła czegoś, co nie spodoba się mamie. Co prawda Emilia nie biła córki, ale terror psychiczny był spory... Podobną zresztą reakcję obserwowałam u Marka, kiedy był u nas bez żony, bo np. została u swoich rodziców, a on miał coś do załatwienia w naszym mieście albo kiedy przyleciał na weekend, żeby zabrać Kasię do domu po wakacjach, bo nie mogła przecież lecieć sama.

Nasza córka nie chodziła do żłobka, bo na początku nie było takiej konieczności, miał się kto nią zająć, kiedy byliśmy w pracy. Niestety u mojej teściowej zdiagnozowano nowotwór, w związku z czym, żeby ją odciążyć, najpierw zmieniłam pracę na inną, gdzie miałam tylko część etatu, a kiedy mamie się pogorszyło, całkowicie zrezygnowałam z pracy, żeby zająć się w domu obiema paniami. Ileż ja się wtedy nasłuchałam podczas rozmów przez skypa, że Emilka to by nie tylko dała radę pracować na pełen etat (albo i dwa...), ale jeszcze w domu robiłaby absolutnie wszystko, tak żeby mama mogła tylko leżeć i patrzeć chyba w sufit. W rzeczywistości nie było takiej opcji, bo moja teściowa zawsze była bardzo pracowita i energiczna. Już samo to, że nie mogła pracować zawodowo ją dobijało, a gdybym jeszcze w domu robiła wszystko za nią, to chybaby ją szlag na miejscu trafił. Nie, nie, to nie ma znaczenia, że mama lepiej się czuje, kiedy ma jakieś lekkie zajęcie, ani to, że w zasadzie to mogę co najwyżej robić tak, żeby mama czuła, że jej pomagam, ale przecież nie będę dorosłej, rozsądnej kobiecie zabraniała np. wytrzeć kurzu w jej własnym mieszkaniu, ani nawet to, że lekarz kategorycznie zabronił nam wyręczać ją we wszystkim, bo poczuje się niepotrzebna i będzie myśleć, że jest ciężarem dla bliskich, co w wyzdrowieniu jej zdecydowanie nie pomoże. Nie, Emilka wie lepiej, ja się nie znam, bo jestem gówniara, a w ogóle to jestem leniem śmierdzącym i wpędzę teściową do grobu, bo pozwalam jej np. iść ze mną i wnuczką na spacer, albo podlać kwiaty, czy podłubać trochę w ogródku pod oknami... Tak jakby w ogóle potrzebowała mojego pozwolenia na cokolwiek. :D Poniekąd powinnam nawet być szwagierce wdzięczna, bo dzięki niej nauczyłam się w końcu olewać głupie gadanie wszechwiedzących ludzi. :)

Nadeszło kolejne lato, w które przylecieli do Polski. Teściowa w pierwszym kwartale roku przeszła mastektomię i z dobrymi wynikami zakończyła, teoretycznie ostatni, cykl chemii. Rokowania na początku były niezłe, niestety jakoś na przełomie maja i czerwca pojawiły się niepokojące objawy, a zanim lekarze doszli do tego, co i gdzie się dzieje, okazało się, że przerzuty w kilku miejscach są dość zaawansowane, z powrotem włączamy chemię i dodatkowo radioterapię, kilogramy leków i reszta atrakcji... Samopoczucie takie sobie, ale nie tracimy nadziei.

Lato minęło, ale tego roku pojawił się problem z powrotem Kasi do domu, ponieważ Emilia już nie miała możliwości wzięcia wolnego, a Marek niedawno zmienił pracę i nie chciał tak na dzień dobry prosić o urlop. Z różnych względów stanęło na tym, że my (w sensie ja, mąż i nasza córka) ją odstawimy do domu i spędzimy u nich dwa tygodnie. Rozważaliśmy wtedy możliwość wyjazdu za granicę za jakiś czas, więc miał to być taki urlop połączony z rekonesansem. Dogadani byliśmy tak, że za bilety w jedną stronę płacimy my, a za powrotne oni. Nie bardzo podobało nam się, że zostawimy mamę na dwa tygodnie tylko z moim teściem (on też by się nadawał do opisania tutaj...), ponieważ teść jest alkoholikiem, co prawda nie jakimś menelem, ale jednak z definicji taka osoba nie jest wzorem odpowiedzialności, a jednak opieka nad chorą osobą jej wymaga. Jednak mama namawiała, twierdziła, że całe życie potrafiła nad nim zapanować i sobie radzili, więc teraz też sobie poradzą, poza tym sytuację miały też monitorować jej siostry. Daliśmy się przekonać i polecieliśmy.

Jeden z symptomów świadczących o tym, że kobieta jest chyba "ciut" zbyt surowa: kiedy wysiadaliśmy z samolotu, Kasia z przerażeniem w oczach zaczęła gorączkowo się rozglądać wokół swojego fotela. Okazało się, że nie ma jej bluzy. Po chwili zastanowienia doszliśmy do wniosku, że w zamieszaniu zostawiliśmy ją na lotnisku w Polsce. No trudno, to tylko ciuch, jest ciepło, nie zmarzniesz. Ale nie o to chodzi! Ciocia, błagam, nie mów rodzicom, albo przynajmniej mamie, że zgubiłam bluzę! Na szczęście Marek przyjechał po nas sam, więc na boku powiedziałam mu, co się stało, na co on do Kasi, żeby się nie martwiła, jeśli mama sama się nie zorientuje, to jej nie powiedzą. Kasia odetchnęła z ulgą, za to Marek jeszcze przez chwilę był trochę zdenerwowany. Ok, nie moja sprawa, jakie tam u nich relacje panują, ale to chyba nie do końca normalne tak się przejmować zwykłą bluzą z sieciówki...

Dojechaliśmy do domu, przywitaliśmy się, na razie jest ok. Przyznaję się, głupia byłam, pomyślałam, że może Emilia się trochę zmieniła i nie będzie źle. O, słodka naiwności! Nawet sobie nie wyobrażam, jak trudno musiało jej być udawać normalną i być dla nas miłą. Bo Emilka, oględnie mówiąc, za nami nie przepada. Mojego męża nie znosi, bo jako nastolatek zdecydowanie nie był święty, więc już odruchowo Emilia oskarża go o całe zło tego świata. No cóż - jest wygadany, pewny siebie i bezpośredni, więc mimo tego, że jest od niej młodszy, to nigdy nie miał problemu z tym, żeby wprost powiedzieć jej co myśli o niej, czy o jej zachowaniu, z czego nie raz dawniej wybuchały awantury. Mnie z kolei nie znosi za to, że odkąd M. mnie poznał, stał się zdecydowanie spokojniejszy, kulturalny, odpowiedzialny i nauczył się hamować. Swoją drogą to nie tylko moja zasługa, ale także tego, że po prostu dorósł. Ponaprawiał te błędy młodości, które mógł, poprostował, co się dało, poprzepraszał tych których powinien przeprosić, a za resztę odpokutował. Wiadomo, nie jest nieskazitelny, ale teraz Emilka nie ma się już za bardzo o co przyczepić, w dodatku rodzina wyznaje zasadę, że nie można wiecznie kogoś karać za dawne grzechy i skoro się ogarnął, to nikt mu nie ciosa kołków na głowie za to, co było i słusznie minęło. No i teraz biedna Emilka nie może już narzekać na niego do każdego chętnego słuchać, jaki to on jest zły i okropny. W dodatku mimo tego, że naprawdę starał się zadośćuczynić dawnym czasom, to, choć oficjalnie mu łaskawie wybaczyła, w rzeczywistości nadal czuje się tą pokrzywdzoną i jest zbulwersowana tym, jak to możliwe, że rodzina nie dostrzega, że nie ma takiej rzeczy którą mógłby zrobić, żeby ona poczuła się dostatecznie przeproszona. Zupełnie nieważny przy tym jest fakt, że nie licząc jednego incydentu i niewyparzonego języka, to w sumie wobec Emilii nawet nie za bardzo zawinił. Ale przecież zawsze uważała go za tę czarną owcę, a teraz nie ma do tego podstaw i to wszystko moja wina.

Zaskakujące jest tylko, że mimo wszystko Emilia naprawdę szczerze lubi naszą pierwszą córkę (druga ma trochę ponad rok, więc nawet za bardzo się nie znają). Koniec przydługiej dygresji, wracamy do opowieści. :)

Dom, w którym mieszkają w Anglii, kupili na kredyt i wprowadzili się do niego trochę ponad dwa miesiące wcześniej, więc jeszcze się tam urządzali i w trakcie jakiejś rozmowy, drugiego dnia naszego pobytu, pojawił się temat podłogi w łazience przy ich sypialni, którą chwilowo zajmowaliśmy (swoją drogą ja wolałam spać na dole, w salonie, na narożniku, ale Emilia kategorycznie stwierdziła, że to nie wypada, żeby goście dostali gorsze łóżko, choć przecież oba były w zasadzie nowe, a my u siebie też mamy narożnik... (sporo rozwiązań w jej życiu jest właśnie na zasadzie "nie wypada" i "co ludzie powiedzą"), poza tym oni w tym czasie normalnie pracowali, kuchnia była w połowie otwarta na salon, z drugiej strony był otwarty mikro korytarz do głównego wejścia, więc uznała, że będziemy sobie nawzajem przeszkadzać, kiedy będą się szykowali do pracy). Oni by w tej łazience chcieli położyć kafelki, tylko Marek wiecznie nie ma na to czasu, bo ciągle pracuje. Nasza sugestia, że dom postawiony ledwie trzy miesiące temu jeszcze pracuje, w dodatku obok nadal budują kolejne, więc wciąż chodzi tam ciężki sprzęt, i może lepiej jeszcze poczekać z tymi kafelkami, została początkowo zupełnie zignorowana. M. po rozmowie z bratem stwierdził, że jak tak bardzo chcą, to on, przy mojej skromnej pomocy, im te kafelki położy. Zna się na tym, nie raz robił takie rzeczy, nawet jakiś papier ma z kursu na malarza-glazurnika. Jak wymyślono, tak uczyniono i pojechali do sklepu po materiały. Rano położyliśmy kafle, po południu fugi - łazienka była mikroskopijna, a klej szybkoschnący, więc dało się to bez problemu zrobić, nie niszcząc porannej pracy. Co prawda oboje mówiliśmy, że lepiej zaczekać z fugowaniem przynajmniej do jutra, ale szwagierka się uparła... Mąż zaznaczył, że jeśli klej nie wysechł wystarczająco, to fuga może jej się odbarwić - nie szkodzi, róbcie jak najszybciej. Ok, to twój dom.

Ale Emilka, jak już wspominałam, jest chorobliwie wręcz pedantyczna. Kiedy obejrzała efekt naszej pracy (o dziwo nawet go pochwaliła), poleciała po mopa, ścierki, gąbki, wiadro, i dawaj myć to wszystko. Nie, nie było bardzo brudno, ale jednak do idealnej czystości nieco brakowało - kto kiedykolwiek kładł glazurę, ten wie, że nie ma szans, żeby od razu po skończonej pracy wszystko wyglądało jak z katalogu. Niestety nie dała sobie wytłumaczyć, że to musi porządnie wyschnąć, zanim będzie mogła nie tylko tam wejść, ale i zlać podłogę wodą i wyszorować tak, jak ma na to ochotę. No i wlazła do tej łazienki, spędziła tam ponad dwie godziny, w czasie których mój mąż wku... denerwował się nad zmarnowaną robotą, a szwagier zapewniał, że on jej wytłumaczy, że to jej wina, kiedy z podłogą zaczną dziać się cyrki. Bo to, że zaczną, było jasne jak słońce. Pierwsze pęknięcie w fudze pojawiło się niecałą dobę od orgii na mopie, a pierwszy kafelek obluzował się jeszcze przed naszym wyjazdem. Jak się zapewne domyślacie, według Emilii to była wyłącznie nasza wina, nic nie umiemy, a w ogóle, to pewnie specjalnie tak spartaczyliśmy tę podłogę, żeby jej zrobić na złość i narazić na koszty. Poza tym ona przecież tłumaczyła nam, że budynek pracuje i jest za wcześnie na takie prace. :D Tego wszystkiego dowiedzieliśmy się już następnego dnia, bo Emilka była dla nas względnie miła tylko do momentu, w którym skończyliśmy pracę, potem mogła już pokazać cały swój parszywy charakterek.

Tak sobie trwaliśmy w nieco skisłej atmosferze, na szczęście szwagierka normalnie pracowała, więc sporą część dnia jej nie było, a nasza córa i bratanica męża świetnie się bawiły razem z dzieciakami z sąsiedztwa. Poza tym szwagier pracował na nocki, więc sporo czasu przebywał z nami, a to naprawdę fajny facet, więc nie było tak źle. Oczywiście zdarzały się jakieś dzikie pretensje ze strony Emilii. Na przykład kiedy zapytałam ją na samym początku naszej wizyty w czasie sprzątania po kolacji, czy w czymś jeszcze jej pomóc, okazało się, że każde z nas ma już przydzielone obowiązki i to bynajmniej nie ma być jakaś dobrowolna pomoc, którą zresztą sama zaproponowałam, ale normalna lista, jak dla domownika i to takiego niezbyt lubianego. ;) Ja dostałam przydział na mycie naczyń, podłóg i okien ("w jej domu okna myje się przynajmniej raz w tygodniu, a te od ulicy raz na 3 dni" - serio, jakbym tego nie przeżyła, tobym nie uwierzyła), ogólne sprzątanie kuchni, toalety na parterze i wieszanie prania, a M. miał odkurzać podłogi, trzepać dywany, odpowiadał za porządek w salonie i ogrodzie ("trawę też kosi się raz na tydzień, jakbyś miał ogród, to byś wiedział"), czystość w łazience na piętrze i na podjeździe. Usłyszałam przy tym, że przecież to oczywiste, że goście mają swoje obowiązki w domu gospodarzy.

Na moje stwierdzenie, że w moim domu jedynym "obowiązkiem" gości jest dobrze się czuć, Emilka się nadęła i obraziła. Marek później próbował mnie namówić, żebym ją przeprosiła, bo ona jest tak wychowana i dla niej to norma. Popukałam się tylko w czoło, i powiedziałam, że mogę co najwyżej wspaniałomyślnie nie mówić więcej, co myślę na ten temat. Jeśli myślicie, że po prostu nas wykorzystała do gruntownego wysprzątania domu, to grubo się mylicie - poza tym, co robiliśmy my, cała jej rodzina, z nią na czele, pucowała dom na równi albo i nawet bardziej niż my. Emilia codziennie po dwa razy odkurzała dywan na schodach, myła je i wycierała poręcz, dokładnie odkurzała wszystkie bibeloty stojące na półkach, zdjęcia i obrazki na ścianach oraz same ściany i półki. Po nocy trzepała dokładnie pościel, po czym rozkładała ją na parapecie do wietrzenia (nie, bynajmniej nie były to pierzyny, tylko zwykłe, cienkie, letnie kołdry), wycierała specjalnym płynem wszystkie blaty i fronty szafek kuchennych (mimo tego, że wieczorem ja robiłam dokładnie to samo, widać nie dość dobrze ;D ), innym płynem myła szafki wewnątrz i robiła całą masę innych rzeczy, żeby jej dom był idealnie czysty i schludny.

Zapadła mi w pamięć sytuacja, kiedy po zjedzeniu wspólnego posiłku i pozbieraniu naczyń, poprosiła swojego męża o wytarcie stołu. Na stole leżała taka podłużna serwetka (chyba bieżnik się to nazywa). Marek zdjął i wytrzepał go nad zlewem, wytarł stół, położył serwetkę, wypłukał i rozwiesił ścierkę, spłukał zlew i wytarł go ręcznikiem papierowym. Po tym Emilia rzuciła okiem na stół, wykrzywiła twarz i zaczęła go objeżdżać z góry na dół, dobre kilka minut, bo - uwaga - położył serwetkę do góry nagami/na lewą stronę (jak wolicie, w każdym razie odwrotnie), tak że szwy były na wierzchu. Normalna kobieta w takiej sytuacji by po prostu poprawiła tę nieszczęsną serwetę, może zażartowała z nieuwagi męża albo zwróciła mu uwagę, żeby następnym razem spojrzał uważniej. A on biedny wysłuchał tyrady, jak to do niczego się nie nadaje, bo głupiej serwetki nie umie ułożyć jak należy...

Ja w tamtej chwili zaczęłam się bardzo poważnie zastanawiać co on takiego w niej widzi, że jeszcze nie uciekł i jak to możliwe, że nigdy jej nie strzelił w pysk - naprawdę, za największą bzdurę potrafiła krzyczeć do niego takie rzeczy, że chyba tylko świętego by nie świerzbiła ręka. W czasie "awantury o kafelki" sama wyskoczyła z łapami do mojego męża, kiedy zabrakło jej argumentów, ciśnienie podskoczyło do 200, a M. w dodatku ciągle był spokojny (wiedział, że będzie miała do niego pretensje i po prostu postanowił zlać to ciepłym moczem, zamiast się niepotrzebnie przekrzykiwać z furiatką).

Pogląd ogólny już w sumie macie, więc przemilczę resztę awantur (głównie jednostronnych, bo szybko stwierdziliśmy, że nie ma sensu się z nią przekrzykiwać). Z grubsza rzecz ujmując, to jesteśmy okropnymi gośćmi, strasznymi ludźmi, a ona cierpi, ilekroć pomyśli, że jest z nami spowinowacona. :D

Na drobną wzmiankę zasługują jednak kontakty towarzyskie naszego szwagrostwa. Otóż Emilia przy obcych ludziach, poza własnym domem, potrafi całkiem nieźle grać zupełnie normalną, nawet całkiem sympatyczną osobę, toteż zawieranie nowych znajomości nie stanowi dla niej większego problemu. Oczywiście jeśli nowo poznana osoba lub osoby w jakiś sposób zasługują na jej potępienie, to mogą być pewne, że zostaną obsmarowane od stóp do głów przed każdym, kto będzie chciał słuchać. :) Ale jeśli jakimś cudem uzyskają aprobatę pani idealnej, to zaczyna się zacieśnianie znajomości. Jakieś wspólne wyjścia, zapraszanie się wzajemnie do domu itd. Niestety choćby nie wiem jak Emilia się starała ukryć swoją prawdziwą twarz, ta i tak po jakimś czasie wypełza na wierzch. No i zaczynają się zgrzyty, zakończone zwykle niewąską kłótnią, po której następuje znaczące ochłodzenie lub całkowite zerwanie kontaktów. I zawsze scenariusz wygląda tak samo: Emila i Marek lub jedno z nich poznają jakąś osobę lub parę. Kiedy nowi znajomi uzyskają aprobatę, następuje nieustający ciąg zachwalania ich po całej rodzinie i wszystkich znajomych.

Jakiś czas przed naszym przyjazdem słuchaliśmy peanów na cześć mieszkającej w ich sąsiedztwie pary homoseksualistów. "Och, jak on cudownie piecze! No po prostu musicie spróbować tych ciasteczek! A jak ten drugi wspaniale wyszkolił psa! No w życiu nie widziałam tak dobrze ułożonego zwierzaka!" i dalej w ten deseń... Oczywiście w czasie naszej wizyty musieliśmy koniecznie poznać nowych najlepszych przyjaciół Emilii, bo przecież jeden z nich jest wysoko postawionym pracownikiem banku, a drugi rozchwytywanym fotografem modowym, więc należy się pochwalić tak znamienitymi znajomościami. :) Chłopaki całkiem w porządku, dobrze się z nimi gadało, jak zazwyczaj z inteligentnymi ludźmi, ciastka rzeczywiście smaczne i w sumie spędzilibyśmy naprawdę miły wieczór, niestety rozmowa zeszła na niebezpieczne tory, tj. na nieszczęsną podłogę w łazience. No i jeden z nich, zupełnie neutralnie, stwierdził, że tak szybkie umycie tej podłogi nie było najlepszym pomysłem... Wieczór skończył się szybko, głośno i pozostawił paskudny niesmak u wszystkich poza Emilią, u której królowały uczucia złości, poczucia krzywdy i zdrady. Już dwa dni później "sympatyczna para gejów" zmieniła się w "paskudnych zboczeńców, co nic nie wiedzą o prawdziwym życiu, i mają okropnego kundla, a po ciastkach zawsze miała wzdęcia". :D I tak to wygląda za każdym razem. Jedyne osoby, z którymi utrzymują stały kontakt, to jej brat i jego żona i to bynajmniej nie dlatego, że taka miłość między rodzeństwem panuje, tylko dlatego, że Emilia jest dla brata ostatnią deską ratunku, kiedy brakuje mu kasy, nie mają z kim zostawić dzieci albo żona go pogoni na jakiś czas, a siostra pozwoli przenocować, więc on z zasady nigdy się na nią nie obraża, potulnie pozwala jeździć po sobie jak po łysej kobyle, myśląc w tym czasie swoje.

Sytuacja, którą teraz opiszę, podnosi mi ciśnienie do dziś i do dziś jest jedynym tematem, który przy mnie Emilia omija skrzętnie, bo choć z natury jestem spokojna, to gdyby wyartykułowała z siebie coś niestosownego na ten temat, to bym ją chyba udusiła.

Kończył się pierwszy weekend naszej wizyty, kiedy odezwała się do nas ciotka, siostra mojej teściowej. Udało jej się załatwić dla mamy miejsce w jednej z najlepszych klinik onkologicznych w kraju, ale mama musiałaby się tam pojawić we wtorek, a to spory kawałek od domu. W dodatku ciotka nie może się dodzwonić ani na stacjonarny ani na komórkę teściowej, a na miejscu nikt nie otwiera. Mieliśmy planowo wylatywać w kolejną niedzielę, ale w takiej sytuacji chcieliśmy wracać jak najszybciej do domu. Nie dość, że nie wiadomo, co się tam dzieje, to było też oczywiste, że to my byśmy mamę zawieźli do kliniki, bo nie wyobrażaliśmy sobie w tej roli mojego teścia.

Natychmiast po rozmowie z ciotką zeszliśmy do salonu i poprosiliśmy Marka o przebookowanie biletów. On z początku nie miał nic przeciwko, w końcu to też jego matka, ale musieliśmy poczekać aż Emilia wróci z pracy, bo cośtam (nie pamiętam czemu konkretnie, ale nie mógł zrobić tego sam). Po powrocie i zaznajomieniu się z sytuacją, stwierdziła "poczekajmy jeszcze, bo może niedługo sytuacja się wyjaśni". No ok, może i tak, ale bez względu na to i tak chcemy wylecieć możliwie najszybciej... Zamiast skupić się na tym, całkiem zręcznie przekierowała nasze zainteresowanie na kwestię skontaktowania się z teściową lub teściem. Następnego dnia rano udało nam się dodzwonić do mamy. Okazało się, że poprzedniego dnia gorzej się poczuła. Na tyle, że teść wezwał karetkę, i zabrali ją do szpitala. Nie wzięła ze sobą ładowarki, telefon padł, a dopiero teraz siostra przywiozła jej kilka rzeczy, bo teść jak poczuł wolność, to oczywiście się upił i niechcący lub specjalnie odłączył telefon domowy (mógł to zrobić, żeby nikt mu nie przeszkadzał albo pijany zaczepił nogą o kabel, nie wiadomo, jak było). Nie mogła się wcześniej dostukać, bo albo go nie było, albo spał na.ebany...

Ciotka już powiedziała mamie o miejscu w klinice i konieczności stawienia się tam w konkretnym terminie, więc część rozmowy była za nami. Ale mama się uparła, że przecież nie zostawi ojca samego, a informację o tym, że chcemy wcześniej przylecieć kategorycznie odrzuciła. Nas to niewiele w tym momencie obchodziło, bo oboje dobrze wiedzieliśmy, że będąc na miejscu przekonamy mamę do wyjazdu - ale Emilka dostała to, czego chciała, bo uznała, że przecież nie możemy tak po prostu zignorować woli mamy, że ona wyraźnie powiedziała, że mamy zostać do końca, zgodnie z planem, a poza tym (i tak naprawdę tylko o to chodziło) przebookowanie biletu będzie ją kosztowało x funtów (zabijcie, nie pamiętam ile dokładnie, w przeliczeniu na złotówki nie była to kwota oszałamiająca, ale też wcale nie taka mała, jednak w granicach do wyciśnięcia z normalnego miesięcznego budżetu). Zrozumiałabym może, gdyby naprawdę nie miała tych pieniędzy, choć i tak na jej miejscu bym je pewnie od kogoś spróbowała pożyczyć. Tym bardziej, że w tej samej chwili, kiedy wyjechała z tym argumentem, oboje z mężem, niemalże jednocześnie powiedzieliśmy, że przecież oddamy im te pieniądze od razu po powrocie (mieliśmy w domu odłożoną gotówkę, ale przy sobie i na koncie prawie nic, tyle co na drobne wydatki na miejscu). Nie, nie, kategorycznie nie, ona się nie zgadza, ona nie ma pieniędzy, a poza tym mama powiedziała... Miałam ochotę zacząć nią potrząsać...

Wyszliśmy z mężem do ogrodu, odetchnąć i zastanowić się co dalej. Słyszeliśmy krzyki z wnętrza domu (to była jedna z naprawdę nielicznych sytuacji, kiedy Marek próbował się postawić żonie), po chwili szwagier do nas dołączył, a Emilia obrażona trzasnęła drzwiami i poszła do jakiejś znajomej z pracy. Postanowiliśmy, że spróbujemy sami przebookować ten bilet, ale po wejściu do domu okazało się, że Emilia wzięła ze sobą laptopa, a my nie zabraliśmy naszego z Polski, więc znów pozostało nam czekać aż wróci... Gdy wróciła, nie mogliśmy w żaden sposób zmusić jej do przebookowania tych cholernych biletów, a gdy chcieliśmy zrobić to sami, kiedy poszła spać, okazało się, że zmieniła hasło do kompa... Nie bardzo było jak zrobić to z czyjegoś kompa, bo dane potrzebne do tej 'operacji' znajdowały się na tym konkretnym (rezerwacja połączona z jej mailem, do którego rzecz jasna Marek hasła nie ma), a zarezerwowanie zupełnie nowego biletu byłoby wielokrotnie droższe, na co już naprawdę w tamtej chwili nie było nas stać. Nastał wtorek, było po ptokach, miałam ochotę ją zabić, a musieliśmy się przemęczyć jeszcze do niedzieli...

Szlag mnie trafia za każdym razem, jak o tym pomyślę, bo po czasie okazało się, że pobyt mamy w szpitalu w czasie naszego wyjazdu był początkiem końca. Wróciliśmy do domu w pierwszą niedzielę września, teściowa co jakiś czas trafiała na chwilę do szpitala, wychodziła na parę dni, a kiedy karetka zabrała ją pod koniec października, to do domu już nie wróciła, bo zmarła na początku listopada. I ciągle mam z tyłu głowy pytanie, czy gdyby trafiła wtedy do tej kliniki, to może żyłaby choć trochę dłużej albo przynajmniej mniej cierpiała w ostatnich tygodniach życia...

Jeden jedyny raz wygarnęłam to Emilii i jeden jedyny raz wtedy widziałam, że naprawdę jej głupio, nawet na chwilę zaniemówiła. Żadna to pociecha, ale przynajmniej ma świadomość, za co i jak bardzo jestem na nią wku.wiona. Cała ta rozmowa miała miejsce w dniu, w którym przylecieli na pogrzeb mamy. Tu zresztą też się "wykazała".

Przylecieli rano w dniu poprzedzającym pogrzeb, czyli już kilka dni po śmierci mamy. Ja w tym czasie razem z mężem załatwiałam wszystko, co załatwić należało, doglądając teścia, który na lekach uspokajających wyglądał i zachowywał się jak zombie (w dniu, w którym dowiedział się, że mama zmarła całkowicie przestał pić i o dziwo nie pije do dziś, dobre i to, choć gdyby się trochę szybciej ogarnął, to oszczędziłby wszystkim masy zmartwień), a w czasie kiedy byliśmy w domu i nie miałam innych obowiązków, zaczęłam wręcz obsesyjnie sprzątać całe mieszkanie. Zaczęłam, bo miałam świadomość, że zaraz zacznie się do nas zlatywać cała rodzina z kondolencjami, a po wizytach oczywiście plotkować o tym, co zobaczyli... Ale gdy już zaczęłam, okazało się, że to świetny sposób na oderwanie myśli i tak bardzo się tym zajęłam, że naprawdę nigdy wcześniej ani później nigdzie nie przeprowadziłam tak dokładnych, generalnych porządków. Emilia natychmiast po przyjeździe zaproponowała, że "ona troszkę posprząta, bo przecież ludzie przyjdą, a na pewno jest brudno". I nie była to propozycja w stylu "pomogę ci, bo pewnie nie miałaś do tego głowy", tylko, niemal dosłownie "zrobię to, bo ty pewnie nic nie ruszyłaś, przecież wiem, że jesteś leniem, i nie umiesz sprzątać". Nie wstając z fotela odparłam, że mieszkanie jest posprzątane, ale jak jej tak bardzo zależy, to droga wolna, niech sobie szoruje, co chce. Po dwóch godzinach poszukiwań brudu, w czasie których umyła pod prysznicem sztucznego kwiata w doniczce i wytarła ramy dwóch obrazów, poddała się i usiadła na dupie, strasznie oburzona, ale nie bardzo miała na co narzekać, więc przynajmniej siedziała cicho.

Naprawdę nie miałam wtedy ochoty na kłótnię, ale kiedy rano szykowaliśmy śniadanie i rozmawialiśmy o dupie maryny, Emilka zahaczyła o nasz pobyt u nich, nie zdzierżyłam i w domu zapanowała iście piekielna awantura. Podejrzewam, że niektóre z momentów, kiedy Emilia się zapowietrzała były wywołane tym, iż do tej pory raczej nie wykazywałam zbytniej inicjatywy, czy temperamentu w czasie drobniejszych kłótni, ale tym razem szlag mnie trafił, i wykrzyczałam jej wszystko w takiej skali, że później sąsiedzi na mnie dziwnie patrzyli. Emilia stwierdziła, że ona dłużej u nas nie zostanie (przylecieli na tydzień, żeby pozałatwiać formalności) i od razu po pogrzebie jedzie do swoich rodziców. Powiedziałam tylko, że jestem za, możemy ją nawet odwieźć. Szczegół, który bardziej mnie rozbawił niż zdenerwował - po powrocie do domu znalazłam za łóżkiem, w którym mieli spać "zestaw sprzątaczki", czyli kupione w drodze z lotniska najtańsze w mijanym hipermarkecie środki czystości (jakieś mleczka, proszki czyszczące, odkamieniacze do sanitariatów itp.), gąbki, ścierki, szczotki, a nawet gumowe rękawiczki. Nie jestem pewna, co ona się spodziewała zastać u nas w domu, ale przygotowała się jak na walkę z zapuszczoną meliną... Nawet płyn do mycia naczyń i proszek do prania kupiła... I gdyby komuś przyszło do głowy, że może kupiła to dla siebie, bo np. takich używa na co dzień, albo coś w tym stylu, to śpieszę zapewnić, że nie, sam Marek ze wstydem przyznał, że kupiła to wszystko specjalnie na tę okoliczność, bo, jak stwierdziła, ja przecież jestem taką syfiarą, że pewnie nawet płynu do mycia naczyń nie mamy...

Po tej sytuacji kontakt z Emilią urwał się całkowicie na ładnych parę lat, z Markiem mąż czasem rozmawiał, ale i tu stosunki się trochę ochłodziły. Rozumiem i jednego i drugiego pana, bo Marek nie bardzo miał jak wybierać między lojalnością wobec żony (która swoją drogą wepchnęła go pod pantofel bardzo głęboko), a M. z kolei był trochę zły na brata, bo wieczorem przyjechał do nas w tajemnicy przed żoną i przepraszał za nią, mówił, że mamy rację, ale w godzinie "zero" nie odezwał się ani słówkiem, choć jak żona nie patrzyła, to kiwał głową na moje słowa, więc od początku miał wyrobiony pogląd na całą sytuację. Topór wojenny został przysypany (bo całkowicie zakopać się go chyba nie uda) dopiero kiedy nasza pierwsza córka szła do komunii, bo Marek chciał być na uroczystości i wymusił na Emilii przeprosiny. Ona udawała, że przeprasza, my udawaliśmy, że jej wybaczamy i tak sobie żyjemy, choć jedyna zmiana, jaka zapanowała w naszych kontaktach jest taka, że gdy chłopaki rozmawiają przez internet, to Emilia nie znika z zasięgu wzroku (wcześniej siedziała i słuchała, ale się nie pokazywała), a gdy spotykamy się osobiście, to rozmawiamy ze sobą kulturalnie, krótko i o niczym, zamiast całkowicie się unikać. Zastanawiam się tylko, jak to wszystko będzie wyglądało za parę lat, bo oni zamierzają wrócić do kraju, więc będziemy się widywać zdecydowanie częściej. Mam nadzieję, że nie będzie tak tragicznie, bo jednak wszyscy jesteśmy trochę starsi i, mam nadzieję, mądrzejsi. Zauważyłam też przy okazji ich ostatniej wizyty w Polsce, że Emilia się jakby trochę uspokoiła i rozluźniła, ale po trzydniowej obserwacji nie jestem w stanie stwierdzić, czy to tak na stałe, czy akurat miała dobry humor... Przynajmniej wie już, że nie pozwolę sobie wejść na głowę i to też jakiś plus, bo wcześniej zdawało jej się, że skoro jestem od niej ponad 10 lat młodsza, to może traktować mnie jak dziecko.

Wybaczcie taką ilość tekstu, naprawdę starałam się nie rozwlekać, ale jednocześnie chciałam wszystko możliwie najlepiej wyjaśnić, a założę się, że i tak będą jakieś pytania. :)

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 175 (257)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…