Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#86494

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia o pani Kasi, mamie bliźniaczek, którą spotkałam na porodówce, wyszła długa jak wąż, więc podzieliłam ją na dwie, tu pierwsza część: https://piekielni.pl/86493

5. Zabawnie też słuchało się jej opowieści. W miarę upływu czasu spędzonego w szpitalu, wszystko co mówiła, mocno ewoluowało. Często jednego dnia zawzięcie spierała się np. ze mną w jakimś temacie, żeby nazajutrz, jakby nigdy nic, innej kobiecie (obecnej w czasie naszej wcześniejszej rozmowy) przedstawić mój punkt widzenia jako własny :) Co do samego faktu urodzenia bliźniąt też mocno zmieniała zdanie: pierwszej nocy, gdy wszystkie się obudziłyśmy po jej przybyciu na salę, oraz gdy rozmawiała przez telefon, mówiła, zgodnie z rzeczywistością, że dowiedzenie się o drugim dziecku w czasie porodu, było dla niej olbrzymim zaskoczeniem. Przy obiedzie już twierdziła, że ona się w sumie spodziewała bliźniąt. Drugiego dnia po porodzie, przy mężu, napomknęła "a pamiętasz kochanie jak w X miesiącu ciąży się śmiałam, że może będzie dwójka?" (jakoś nie pamiętał..). Kolejnego dnia rano stwierdziła, że od początku trzeciego trymestru podejrzewała, że urodzi bliźnięta, żeby już popołudniu zmienić zdanie, i powiedzieć, że ona od szóstego miesiąca wiedziała, że jest w ciąży bliźniaczej. Od czwartego dnia, aż do wypisu, twierdziła, że ona od początku była pewna, że urodzi bliźnięta :D


6. Kolejną irytującą rzeczą były odwiedziny jej gości. Do każdej z nas regularnie przychodził ojciec dziecka, to oczywiste. Od czasu do czasu wpadały też inne osoby, jednak każda z nich starała się spędzać jak najmniej czasu na sali, można było spokojnie wyjść na korytarz, gdzie były ławki, krzesełka, a nawet kilka stolików. Natomiast goście naszej gwiazdy, w zdecydowanej większości zachowywali się jakby wpadli do niej do domu na kawkę. I o ile mogłybyśmy jeszcze od biedy wybaczyć im, że nie wiedzą jak się zachować, o tyle mocno irytował nas wszystkie całkowity brak reakcji z jej strony, tym bardziej, że prosiłyśmy ją o zapanowanie nad gośćmi, oraz to, że siedzieli u niej naprawdę długo. Jednego razu przyszło do niej osiem (!) osób dorosłych + jeden chłopiec, na oko miał ze 3-4 lata. Żeby usiąść, przynieśli sobie dwa krzesła z korytarza, bo na sali były tylko trzy luźne (reszta "przypisana" do łóżek), a pozostali usiedli na łóżku. Sama ich liczba powodowała, że nie można było się swobodnie poruszać, do tego jeszcze zachowywali się bardzo głośno, śmierdzieli fajkami (bo przecież tuż przed wejściem na oddział położniczy trzeba koniecznie wypalić papierosa, a w czasie wizyty kilka razy iść zapalić, razem ze świeżo upieczoną mamą...) Mały z kolei nudził się jak mops (świetnie go rozumiem, też za dzieciaka nie znosiłam odwiedzać kogoś w szpitalu), więc najpierw marudził, a jak dorośli go olewali, to zaczął biegać, wrzeszcząc, i potrącając zarówno ludzi, meble, jak i łóżeczka z noworodkami, i zaglądał wszędzie gdzie się dało. Osobiście odganiałam go, jak zaczął mi grzebać, upaćkanymi czekoladą łapkami, w torbie z ciuszkami dla mojej córy, a później w szafce przy łóżku dziewczyny z naprzeciwka. Trochę mi go było szkoda (choć ogólnie za dziećmi nie przepadam), próbowałam nawet go czymś zająć, ale był strasznie pobudzony, a ja dodatkowo średnio umiem zajmować się obcymi dziećmi, więc po chwili znów radośnie demolował otoczenie, na co żadna z osób z którymi przyszedł zupełnie nie zwracała uwagi... Siedzieli na oddziale ponad 6 godzin (była sobota), w międzyczasie skład się trochę zmienił, bo część poszła, inni przyszli, też z chłopcem w podobnym wieku, jakimś jego kuzynem, więc chociaż mały szatan zajął się czymś innym niż robienie rozpierduchy... Na szczęście nie cały ten czas spędzili na sali, bo po około godzinie przyjechał mój mąż. Sama zamierzałam się już odezwać, ale mnie uprzedził. Jednak jego sugestia, żeby się może przenieśli na korytarz, nie odniosła spodziewanego skutku, a jedynie lekkie poruszenie, zakończone poprzysuwaniem krzeseł bliżej łóżka Kasi. Poprosił więc o interwencję położną. Jak weszła i zobaczyła, że jedna dziewuszka poleguje w kurtce na łóżku, dwie inne na nim siedzą, oba dzieciaki mają smarki niemal do pasa, i ogólnie ile tam jest osób, to wygoniła ich w trzy sekundy, a potem jeszcze opieprzyła panią Kasię z góry na dół. Mimo to co jakiś czas wracali, w mniejszych grupach, posiedzieć w sali. Szczęściem chociaż dzieciaki wolały zostawać wtedy na przestronnym korytarzu, niż kisić się w sali... Niestety ta sytuacja nie dała kobiecie do myślenia, i nadal traktowała wspólną salę jak własny salon. Zwracałyśmy jej na to uwagę nie raz, i nie raz same prosiłyśmy jej gości, żeby na chwilę wyszli z sali. Wiecie, to takie niezbyt komfortowe, kiedy musisz nakarmić dziecko, czy użyć laktatora, a 1,5m od ciebie siedzi kilka zupełnie obcych osób. Poza tym był grudzień, okres w którym sporo osób kicha, prycha, i rozsiewa w koło zarazki, a byliśmy w końcu w szpitalu położniczym, do jasnej, a nagłej ... !

Jej mąż, choć całkiem sympatyczny, miał irytujący zwyczaj siedzenia przy żonie i córkach tak długo, jak to tylko możliwe. Z jednej strony się nie dziwię, bo musiał wiedzieć jak jego żona "opiekuje" się dziećmi, a dodatkowo był absolutnie zafascynowany dziewczynkami. Nie byłoby nic złego w jego długich wizytach (sama ze dwa razy żegnałam męża przed 22, kiedy przyjeżdżał po pracy, inni ojcowie też nie raz przychodzili późno, i zostawali do podobnych godzin), gdyby nie fakt, że cały ten czas siedzieli w sali. Ja z mężem, jeśli był u mnie dłużej, siadaliśmy zwykle w takim jakby przedsionku, czasowo zamkniętym od zewnątrz, gdzie nikomu nie wadziliśmy, położne same zachęcały do siedzenia w tym, i innych ustronnych miejscach na korytarzu, żeby nie przeszkadzać innym kobietom na salach. Częstym widokiem na korytarzu były więc pary szepczące nad łóżeczkiem, w jakimś odosobnionym kącie. Mąż pani Kasi natomiast cały swój wolny czas spędzał przy żonie leżącej w łóżku, a potrafił wyjść ze szpitala tuż przed północą (o północy zamykano drzwi, gdyby nie to, pewnie siedziałby dłużej). Na to też zwracałyśmy im uwagę, co drugi dzień, bo działało tylko do kolejnej wizyty... Jemu nawet było trochę głupio, czasem próbował wyciągnąć żonę na korytarz, ale ona przecież nie będzie łazić, jak może leżeć. Co z tego, że reszta "współlokatorek" chciałaby iść spać...


7. Na koniec temat nieco może kontrowersyjny, i w zasadzie indywidualny dla każdej mamy, ale i tak go poruszę. Pani Kasia jeszcze w ciąży postanowiła, że nie będzie karmić piersią. Ok, jej decyzja. Tylko nie kumam zupełnie po co, zamiast zwyczajnie powiedzieć "nie chcę i nie będę tego robić", próbowała zrobić z siebie przed nami męczennicę, bo "ona by tak chciała, ale nie może, bo przyjmuje jakieś tam leki" (swoją drogą zastanawiałam się przez chwilę co takiego strasznego bierze, bo sama przyjmuję pewien mocno uzależniający specyfik, a mimo to mogłam karmić piersią, musiałam tylko odpowiednio pokierować procesem odstawiania dziecka, kiedy przechodziło na mleko modyfikowane) Niestety kłamstewko wyszło na jaw przy pierwszym obchodzie, i od tamtej pory, choć nikt jej o to nie indagował, mówiła, że nie będzie karmić, bo to długo trwa, jest bolesne, i potem ciężko odzwyczaić dzieci od piersi. Lekarze i położne parę razy prosili wręcz, żeby, jeśli nie chce karmić bezpośrednio z piersi, to przez pierwsze 3-4 doby choć odciągała siarę laktatorem (udostępnianym przez szpital). Prosili, bo siara, czyli mleko produkowane w piersiach przez pierwsze 3 do 6 dób od porodu, to dla noworodka taki turbo-dopalacz, który ma niebagatelny wpływ na rozwój odporności i układu trawiennego malucha. Ale Kasia tak się zafiksowała na swoich argumentach przeciw karmieniu, że nie przyjmowała do wiadomości, że odciągnięty pokarm podaje się butelką, więc ani to nie boli, ani nie trwa długo, ani nie trzeba dziecka od niczego odzwyczajać. No cóż, jak pisałam, jej decyzja, choć ja jej ani nie rozumiem, ani nie popieram (ale toleruję).


Po wyjściu pani Kasi do domu, wszystkie odetchnęłyśmy, a myśląc o bliźniaczkach pocieszałyśmy się faktem ,że ojciec jest w nich absolutnie zakochany, i od pierwszego dnia widać było, że dziewczynki będą jego księżniczkami, i krzywdy im zrobić nie da. Naprawdę przyjemnie było obserwować z jakim zapałem i radością się nimi zajmuje, zwłaszcza widząc jaki kontrast stanowi to względem zachowania matki. Ale i tak trochę im współczuję. Tym bardziej, że rozmawiałam z dwoma najstarszymi braćmi, i choć Kasię kochają, to jednak sami twierdzą, że bardzo oględnie mówiąc, nie jest najlepszą matką na świecie. Nie spodziewałam się, że spotkam tam aż tak piekielną osobę, że mimo upływu czasu, i wszystkiego co się od tamtej pory wydarzyło, nadal pamiętam wszystko tak wyraźnie. I zdaję sobie sprawę, że nie ma matek idealnych, i do każdej, ode mnie zaczynając, można się o coś przyczepić, ale w porównaniu z Kasią, wszystkie >normalne< matki, to dosłownie mistrzynie świata i okolic. Nie da się w takiej historii wiernie oddać charakteru takiej osoby, ale cieszcie się, że nie mieliście z nią styczności...

*karetkę wezwaliśmy kiedy jeszcze miałam nadzieję, że dzięki temu zdążę do szpitala, bo autem nie było na to szans, akcja rozwijała się ekspresowo (poza tym nie bardzo byłabym w stanie do niego dojść, po wszystkim to już inna sprawa, czułam się wręcz fantastycznie), ale poród był błyskawiczny, więc pogotowie dojechało dosłownie dwie minuty po urodzeniu się mojej córki, więc zawieźli nas do szpitala.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 10 (44)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…